fragment grafiki autorstwa Scotta Christiana Savy, całość tutaj. |
Nowy (mini)sezon X-Files okazał się niestety bardzo dużym rozczarowaniem. Nie jest, co prawda, kompletną porażką i katastrofą kładącą się długim cieniem na renomie tego legendarnego serialu, ale i tak w trakcie oglądania tych sześciu nowych odcinków stanowiących kontynuację kultowego hitu sprzed lat towarzyszyło mi zażenowanie. Jest powód, dla którego po X-Files Chrisowi Carterowi nie udało się już wyprodukować ani jednego serialu i powód ten widać jak na dłoni w tej miniserii. Zmieniła się telewizja. Zmieniły się standardy produkcyjne, sposoby prowadzenia narracji. Zmieniły się oczekiwania i przyzwyczajenia widzów. Ale przede wszystkim zmienił się świat.
Ale zacznijmy od początku. X-Files to serial, który zapoczątkował gatunek paranormalnych dochodzeniówek - seriali kryminalnych, których bohaterowie zamiast tropić morderców i złodziei zajmują się sprawami nadnaturalnymi. Oprócz tego był to - obok Babylon 5 - jeden z pierwszych tego typu seriali posiadających dłuższy i kompleksowy wątek przewodni, urozmaicający bardziej klasyczne i autonomiczne fabularnie epizody. Swego czasu była to produkcja rewolucyjna i dziś łatwo o tym zapomnieć, bo dziedzictwo X-Files przejęło wiele innych seriali w różnym stopniu powielających taką formułę - Supernatural, Fringe, Warehouse 13, Grim, Haven oraz naprawdę wiele innych. Konwencja została przerobiona na bardzo wiele różnych sposobów, bo każdy z wymienionych wyżej seriali miał jakąś swoją własną koncepcję, która odróżniała go od pozostałych. Supernatural skupia się na folklorze i elementach demonologicznych, Fringe zabawiał się z rozmaitymi koncepcjami naukowymi w wersji pop i tak dalej. Dla X-Files takim wyróżnikiem było odwoływanie się do teorii spiskowych.
To pierwszy problem. W latach dziewięćdziesiątych teorie spiskowe nie miały aż takiej siły oddziaływania na przestrzeń społeczną, jaką mają dzisiaj. Serial narodził się w epoce, gdy nie istniały internetowe sieci społecznościowe, przed zamachem na World Trade Center, który doprowadził do eksplozji absurdalnych teorii o „kontrolowanym wyburzaniu”, klonach Saddama i sam Latający Potwór Spaghetti wie, czym jeszcze. Była to era niewinności, w której tego typu historie - miejskie legendy o porwaniach przez kosmitów, listowych łańcuszkach doprowadzających do śmierci osób, które „nie podały dalej” czy temacie muzycznym miasta Lavender Town z Pokemon Red, który miał doprowadzać dzieci do amoku - opowiadało się przy piwie, ognisku, na przerwie w pracy dla zabicia czasu i nie poświęcało się im więcej uwagi. Dziś brednie o rtęci w szczepionkach i pilotach samolotów okadzających nas z nieba smugami chemicznymi nie budzą przyjemnego dreszczyku obcowania z nieznanym, tylko lęk (jeśli w nie wierzymy) lub rechot (jeśli nie). Dlatego rozgrywanie tego typu motywów w nowym X-Files ma zupełnie inny wydźwięk, niż wtedy. W latach dziewięćdziesiątych Mulder wierzący, że gdzieś tam jest Prawda mógł się wydawać romantyczną postacią dążącą do poznania Nieznanego. Dziś miłośnik teorii spiskowych kojarzy się raczej z owiniętym we flagę Konfederacji zapoconym bucem wypisującym na Facebooku prawdy objawione o Jaszczurach z Konstelacji Smoka (w wersji lokalnej - o dwóch Tupolevach i Białej Postaci Imitującej Śmigło), a co bardziej cyniczni politycy próbują podsycać strach swoich wyborców w nadziei, że zapewni im to powodzenie w kolejnych wyborach. Żyjemy w naprawdę paskudnych czasach i Chris Carter najwyraźniej nie umie tego zrozumieć.
Inna sprawa, że jakość poszczególnych odcinków nie jest powalająca. Pierwszy epizod, mający nam pokazać, że oto powróciło prawdziwe X-Files stoi okoniem wobec wszystkiego, co w tym serialu kochaliśmy. „Gdzieś tam jest prawda” - brzmi motto X-Files. W pierwszym odcinku miniserii prawda zostaje brutalnie postawiona tuż przed samym nosem, byśmy mogli się jej dokładnie przyjrzeć. Zamiast potwora skrytego w półmroku - gigantyczny statek kosmiczny w jasno oświetlonym hangarze. Zamiast mozolne wydobywanie okruchów prawdy - ordynarny infodump od postaci wyskakujących nie wiadomo skąd. Carter zachował się jak wyposzczony głodomór, który w końcu dorwał się do szwedzkiego stołu i gołymi rękami pakuje sobie do ust wielkie, tłuste kawały potraw. Najlepsze odcinki tego serialu zawsze opierały się na niejednoznaczności - każda odpowiedź niosła ze sobą kolejne pytania, wiele spraw zostało w najlepszym razie tylko częściowo rozwiązanych, mnóstwa rzeczy widzowie musieli się domyślać… Miniseria sprawia wrażenie bardzo pospiesznie prowadzonej - a pośpiech nie sprzyja wykreowaniu klimatu, z którego słynął ten serial.
Jedynie pierwszy i ostatni odcinek kwalifikują się jako „mitologiczne”, co budzi spory dysonans - po tym, jak w otwierającym miniserię epizodzie My Struggle zostaje ustalone nowe status quo, a widz otrzymuje mnóstwo nowych informacji wywracających do góry nogami sporą część ukonstytuowanej przed lat mitologii… wracamy do klasycznych odcinków z potworami tygodnia. I nie są to jakoś szczególnie dobre odcinki. Jasne, było w nich kilka mocnych punktów - że przywołam choćby Muldera na tripie - ale generalnie niedługo po obejrzeniu zlały mi się one wszystkie w jedną masę i w chwili pisania notki muszę posiłkować się Wikipedią, żeby przypomnieć sobie, czego konkretnie dotyczyły. Wyjątkiem jest oczywiście absolutnie wspaniały Mulder and Scully meet The Were-Monster, ale nie jestem pewien na ile to kwestia poziomu samego odcinka, a na ile - kontrastu z pozostałymi epizodami.
Nie mogę napisać, że to był udany powrót, ale chyba tego należało się spodziewać - wątpię, by X-Files był w stanie odzyskać pełnię swojej chwały. Miniseria kończy się bardzo perfidnym cliffhangerem, choć powstanie kolejnego sezonu wciąż stoi pod znakiem zapytania i istnieje możliwość, że nie poznamy zakończenia tej historii. I wiecie co? Nawet niespecjalnie mi na tym zależy, co jest chyba doskonałym podsumowaniem mojego stosunku do nowego X-Files.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz