fragment grafiki autorstwa Edwarda Morana, całość tutaj. |
Gdyby przed premierą Ant-Mana ktoś powiedziałby mi, że będzie to jeden z moich ulubionych filmów z Marvel Cinematic Universe - nie uwierzyłbym. Wielokrotnie przekładany, nękany problemami produkcyjnymi blockbuster opowiadający o superbohaterze, którego główną mocą jest zmniejszanie się (i bicie żony, ale to na szczęście pominięto w ekranizacji) wydawał mi się - delikatnie pisząc - mało zachęcający. Moich wątpliwości nie rozwiał strasznie generyczny przedpremierowy trailer, ani - całkiem pomysłowa - kampania promocyjna. Dopiero gdy zasiadłem w kinowym fotelu i obejrzałem Ant-Mana moje uczucia do tego filmu zaczęły gwałtownie rosnąć. Do tej pory obejrzałem go już pięć razy i najprawdopodobniej będę do niego wracał jeszcze wielokrotnie.
To chyba najcieplejszy, najbardziej ludzki z dotychczasowych filmów Marvela. Główny bohater budzi naszą sympatię nie dlatego, że współczujemy mu traum (jak Starkowi), podziwiamy jego determinację i pion moralny (jak u Steve’a Rogersa), ani nawet z powodu charyzmy (znowu Stark). Siłą Scotta Langa jest fakt, że ten bohater ma bardzo przyziemne problemy, z jakimi boryka się wielu zwyczajnych ludzi. Spora część filmu poświęcona jest takim rzeczom jak borykanie się z brakiem pracy, naprawianie relacji z byłą żoną, próba odzyskania szansy na regularne widywanie się z córką… To właśnie te bardzo niesuperbohaterskie elementy kreacji głównego bohatera sprawiają, że wymyka się on schematom przez lata wypracowanym przez dotychczasowe superhero movies. Nawet jego motywacja - chęć dorównania wyidealizowanemu wyobrażeniu, jakie ma o nim jego córka - jest znacznie mniej abstrakcyjna niż patriotyzm Captaina America czy monarchistyczno-freudowskie rozterki Thora.
W dodatku przy tym wszystkim Scott pozostaje znakomitym materiałem na bohatera - ma mocny pion moralny, wysoko rozwinięte poczucie sprawiedliwości - pamiętajmy, że trafił do więzienia za samozwańczą walkę z bankowym molochem - i jest charyzmatyczny. Trudno nie lubić tej postaci. Wątek Scotta jest jednak tylko jednym z filarów fabuły równie ważnym jest relacja Hanka Pyma z córką. to również wyszło doskonale - między innymi z powodu aktorskich umiejętności Douglasa i Lilly, aczkolwiek nie tylko. Bardzo podobało mi się to, jak pryncypializm Hanka zaczynał słabnąć w toku rozwoju fabuły, a my odkrywamy motywacje jego zachowania, co daje rezultat w postaci naprawdę fajnej transformacji moralnej. Z drugiej strony Hope, dowiadując się prawdy o śmierci swojej matki, zmuszona jest przewartościować swoją opinię o ojcu.
Chciałbym wziąć w obronę Darrena Crossa, antagonistę Ant-Mana. Wielokrotnie spotykałem się z opinią, że to jeden z najgorzej wykreowanych złoczyńców w MCU, na równi z legendarnie wręcz skopanym Malekithem. I faktycznie - Cross jest jednym z najsłabszych elementów filmu, ale naprawdę nie uważam, by była to kompletnie beznadziejna postać. Jeśli spojrzeć na niego przez pryzmat jego relacji z Hankiem, zaczyna nam się wyłaniać zaskakująco ciekawy bohater, napędzany zranioną ambicją i chorobliwą dumą. Tak naprawdę największą „wadą konstrukcyjną” jest chyba trochę zbyt sztampowe, przesadzone przedstawienie Darrena, przez co trochę zbyt łatwo wpada on w archetyp generycznego, opętanego rządzą władzy maniaka. Jednym z bardziej wyrazistych przykładów była scena eksperymentów z pomniejszaniem jagnięcia, gdzie Darren zdradził, iż nie widzi różnicy pomiędzy małą owieczką, a laboratoryjnym szczurem. Miało nam to zapewne pokazać, że Yellowjacket jest niemającym szacunku do życia socjopatą… gdyby nie fakt, że ja sam (a i pewnie spora część widzów) nie bardzo rozumiem, czemu niby życie owcy jest bardziej wartościowe od życia myszy? Tego typu niespecjalnie subtelnych (i niespecjalnie mądrych) scen jest w tym filmie jeszcze kilka i to one w dużej mierze psują mającą naprawdę niezły potencjał złoczyńcy.
Specyficzne moce Ant-Mana dały twórcom filmu okazję do nieco oryginalniejszych niż zazwyczaj scen walk - przeniesienie ich do skali mikro nie tylko nie zabiło rozmachu, ale wręcz okazało się niezłym stymulantem kreatywności. Niesamowicie podobała mi się walka w zamkniętej, spadającej walizce - zminiaturyzowani oponenci manewrowali wokół rozmaitych drobiazgów obijających się po wnętrzu. Albo wcześniejsze starcie z Falconem, które pokazało jak użyteczne są moce Ant-Mana w starciu z bardziej konwencjonalnymi przeciwnikami. Albo ucieczka Scotta po makiecie niszczonej kulami wystrzelonymi z pistoletów ścigających go cyngli. Albo finałowe starcie na kolejce elektrycznej. Na każdą scenę akcji był jakiś fajny pomysł, dzięki czemu wszystkie je ogląda się z olbrzymią przyjemnością. Urzekł mnie również komediowy charakter całości. W przeciwieństwie do Guardians of the Galaxy gagi w Ant-Manie są naprawdę zabawne, rozgrywane ze smakiem i zgodnie z duchem postaci - od okazjonalnego slapsticku ze Scottem w roli głównej, poprzez sarkastyczne docinki Hanka Pyma, aż po niekiedy surrealistyczne gonitwy myślowe komediowego tria przyjaciół głównego bohatera - wszystko działa tak jak powinno i budzi najszczerszy śmiech. Czuć w tym ducha Edgara Wrighta, który mimo, że porzucił produkcję Ant-Mana na długo przed ukończeniem filmu zdążył wywrzeć na nim silne piętno.
Oczywiście nie jest to film bez wad - można się czepiać strasznie wymuszonej konfrontacji Yellowjacketa i Ant-Mana, szczególnie, że aż do finałowego starcia te postaci nie miały ze sobą żadnych bezpośrednich interakcji. Możemy zżynać się na równie wymuszony romans Hope i Scotta, który pojawia się pod sam koniec filmu, a nie jest kompletnie niczym umotywowany. Ale czy naprawdę jest sens? Ant-Man zapewnia widzom naprawdę dobrą rozrywkę na świetnym poziomie, mądrze rozgrywa swoje atuty, dzięki czemu pozytywnie wyróżnia się na tle innych filmów superbohaterskich. Zupełnie nieoczekiwanie Ant-Man okazał się jednym z najfajniejszych marvelowskich produkcji ostatnich lat.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz