wtorek, 22 października 2013

Oh, Stanley

fragment grafiki autorstwa Elise, całość tutaj.

Kilka ostatnich miesięcy obrodziło mnóstwem świetnych, inteligentnych gier video. Dla graczy z zasobnym portfelem (albo brakiem oporów moralnych przed piraceniem) to są prawdziwe lata tłuste. Gone Home (zagram, jak cena spadnie do racjonalnego poziomu), Knock-Knock, Amnesia: The Machine for Pigs, pierwszy epizod The Wolf Among UsMoże się człowiekowi zakręcić w głowie. I kiedy myślałem, że to już koniec, gruchnęła wiadomość o The Stanley Parable, o której to produkcji nigdy wcześniej nie słyszałem, a w której zakochałem się już na etapie dema. Z góry ostrzegam – to jest jedna z tych gier, do których najlepiej podejść „na czysto”, bez żadnych informacji, o czym to jest i jak się w to gra. Dlatego już na tym etapie napiszę, że The Stanley Parable to niesamowicie błyskotliwa nie-gra dla ludzi lubiących zabawy z narracją. Cokolwiek więcej mogłoby potencjalnie popsuć zabawę. Zresztą – zagrajcie w demo (koniecznie!), które każdemu da stosunkowo precyzyjny obraz tego, czym The Stanley Parable jest, a czym nie. Ale i tak z dalszą lekturą tekstu polecam się wstrzymać do czasu, aż będzie wam dane zagrać w pełną wersję.

Adrian Chmielarz powiedział kiedyś w rozmowie z Pawłem Schreiberem, że gracze są trollami, którzy swoją przekorą przysparzają twórcom gier mnóstwo pracy. Przywołał przykład randomowej gry akcji, w czasie której animowana przez gracza postać zaczyna tonąć w pomieszczeniu wypełniającym się wodą. W pewnej chwili jedna z postaci towarzyszących rzuca protagoniście drabinę, dzięki której może się wydostać na zewnątrz. Większość graczy postępuje naturalnie – natychmiast przechodzi po drabince do kolejnej lokacji, rozgrywka toczy się dalej. Jest jednak pokaźna grupa graczy, która nie korzysta z drabinki, ponieważ interesuje ich nieco inna kwestia, mianowicie: „Zrobili, że utonie, czy nie zrobili, że utonie?”. I tylko dla tej grupy trolli deweloperzy muszą przygotować animację topienia się głównego bohatera, okrzyki postaci towarzyszących etc. Generalnie – masa pracy, tylko dlatego, że ktoś nie dał się porwać przygodzie i zaczął testować ograniczenia gry. My, gracze, generalnie tak mamy, że uwielbiamy eksperymentować – iść w kierunku przeciwnym, niż sugeruje nam gra, robić dziwne, bzdurne rzeczy, tylko po to, by się przekonać, czy tak się da. Nie tylko w sandboksach – odnoszę wrażenie, że to właśnie liniowe gry są najbardziej narażone na takie zachowania, bo grający w nie ludzie intuicyjnie starają się wybadać, na ile można naruszyć strukturę jedynej słusznej ścieżki wyznaczonej przez twórców. Jest to także wyraz porażki deweloperów, gdy gracza bardziej, niż frapująca fabuła interesuje to, czy da się zbijać lustra i szklanki. I The Stanley Parable, komercyjna wersja wydanego przed dwoma laty moda do Half-Life 2 opowiada właśnie o tym odwiecznym konflikcie gracza z twórcą.

Punkt wyjścia fabuły The Stanley Parable to historia tytułowego Stanley’a – zwykłego pracownika średniego szczebla w potężnej korporacji, z której pewnego dnia znikają wszyscy ludzie. Główny bohater musi rozwikłać zagadkę zaginięcia swoich współpracowników. Intryga nie jest porywająca – to bardzo prosta opowieść, w dodatku pełna nielogiczności, luk, niewyjaśnionych wątków i z mało satysfakcjonującym zakończeniem. I bardzo dobrze, bo dokładnie taka ma być. Gra już od samego początku wręcz prosi się o to, by ją trollować – pryncypialny Narrator (w tej roli niesamowity Kevan Brighting) wygłasza kwestie sugerujące graczowi, co powinien w danej chwili zrobić, w którą stronę skręcić, jaki przycisk przycisnąć i tak dalej. Słuchając jego wskazówek, przejście gry zajmuje raptem kilka minut i jest totalnie niesatysfakcjonujące. Tak właśnie postąpiłem podczas pierwszej sesji, choć już prawie od samego początku zorientowałem się, co tak naprawdę należy robić. Prawdziwa zabawa zaczyna się dopiero w momencie, gdy gracz przestanie się słuchać Narratora (wielka litera jak najbardziej usprawiedliwiona) i zaczyna działać na własną rękę. Narrator zaczyna tracić cierpliwość i coraz bardziej natarczywie sugerować graczowi sposób, w jaki powinienem się zachowywać „dla dobra gry”, w końcu przełamuje czwartą ścianę i zwraca się bezpośrednio do gracza. A jeśli niesubordynacja trwa dalej, przełamuje piątą i szóstą ścianę. I dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa.

Za drugim razem poszedłem w prawo, zamiast w lewo i ostatecznie doprowadziłem Narratora do załamania nerwowego. Za trzecim nieszczęsny Stanley popełnił samobójstwo z powodu głosów w swojej głowie. Za czwartym zabarykadowałem się w schowku na narzędzia, z którego za nic w świecie nie chciałem się ruszyć, aż w końcu Narrator zaczął na mnie wrzeszczeć żebym wyszedł, a potem zastanawiać się, czy nie umarłem. Przez cały czas na moich ustach grał uśmieszek, który co i rusz zmieniał się w wybuch niepowstrzymanego rechotu – bo taka dekonstrukcja gry video jako swoistego pola walki pomiędzy graczem, a twórcą jest szalenie zabawna, inteligentna i błyskotliwa. The Stanley Parable to gra dla tych wszystkich graczy-trolli, o których mówił Chmielarz, a przy tym bardzo dowcipna satyra. Na graczy, którzy są w stanie wykonywać najbardziej skomplikowane i absurdalne czynności, byle tylko móc w pewnym momencie zawołać „Aha! Tego nie przewidzieliście, co?”. I na deweloperów, na których naturalne instynkty graczy są przeszkodą, nie zaś sposobnością zrobienia czegoś interesującego. Twórcy The Stanley Parable to właśnie robią – nie tylko pozwalają graczowi trollować, ale jeszcze robią z tego sedno rozgrywki. I czasem nawet sami trollują gracza. Wszystko zależy od tego, co zrobimy, jak się zachowamy, ile reguł złamiemy. Zakończeń jest całe mnóstwo i odkrycie każdego z nich to prawdziwa przyjemność. Gdyby nie fakt, że mamy tak obfity w cyfrowe łakocie okres, powiedziałbym, że to najlepsza gra, w jaką grałem od bardzo, bardzo dawna.

3 komentarze :

  1. Polecił mi znajomy, zagrałam i parę pierwszych minut zleciało mi na rozkmince, o co w ogóle chodzi. Świetnie się bawiłam. Czytałeś slajdy w pokoju konferencyjnym? ;)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...