fragment grafiki autorstwa Elise, całość tutaj. |
Kilka ostatnich miesięcy obrodziło mnóstwem świetnych,
inteligentnych gier video. Dla graczy z zasobnym portfelem (albo brakiem oporów
moralnych przed piraceniem) to są prawdziwe lata tłuste. Gone Home (zagram, jak cena spadnie do racjonalnego poziomu), Knock-Knock, Amnesia: The Machine for Pigs, pierwszy
epizod The Wolf Among Us… Może się człowiekowi
zakręcić w głowie. I kiedy myślałem, że to już koniec, gruchnęła wiadomość o The Stanley Parable, o której to
produkcji nigdy wcześniej nie słyszałem, a w której zakochałem się już na
etapie dema. Z góry ostrzegam – to jest jedna z tych gier, do których najlepiej
podejść „na czysto”, bez żadnych informacji, o czym to jest i jak się w to gra.
Dlatego już na tym etapie napiszę, że The
Stanley Parable to niesamowicie błyskotliwa nie-gra dla ludzi lubiących
zabawy z narracją. Cokolwiek więcej mogłoby potencjalnie popsuć zabawę. Zresztą – zagrajcie w demo (koniecznie!), które każdemu da
stosunkowo precyzyjny obraz tego, czym The
Stanley Parable jest, a czym nie. Ale i tak z dalszą lekturą tekstu polecam się wstrzymać do czasu, aż będzie wam dane zagrać w pełną wersję.
Adrian Chmielarz powiedział kiedyś w rozmowie z Pawłem
Schreiberem, że gracze są trollami, którzy swoją przekorą przysparzają twórcom
gier mnóstwo pracy. Przywołał przykład randomowej gry akcji, w czasie której
animowana przez gracza postać zaczyna tonąć w pomieszczeniu wypełniającym się
wodą. W pewnej chwili jedna z postaci towarzyszących rzuca protagoniście
drabinę, dzięki której może się wydostać na zewnątrz. Większość graczy
postępuje naturalnie – natychmiast przechodzi po drabince do kolejnej lokacji, rozgrywka
toczy się dalej. Jest jednak pokaźna grupa graczy, która nie korzysta z
drabinki, ponieważ interesuje ich nieco inna kwestia, mianowicie: „Zrobili, że
utonie, czy nie zrobili, że utonie?”. I tylko dla tej grupy trolli deweloperzy muszą
przygotować animację topienia się głównego bohatera, okrzyki postaci
towarzyszących etc. Generalnie – masa pracy, tylko dlatego, że ktoś nie dał się
porwać przygodzie i zaczął testować ograniczenia gry. My, gracze, generalnie
tak mamy, że uwielbiamy eksperymentować – iść w kierunku przeciwnym, niż
sugeruje nam gra, robić dziwne, bzdurne rzeczy, tylko po to, by się przekonać,
czy tak się da. Nie tylko w sandboksach – odnoszę wrażenie, że to właśnie liniowe
gry są najbardziej narażone na takie zachowania, bo grający w nie ludzie intuicyjnie
starają się wybadać, na ile można naruszyć strukturę jedynej słusznej ścieżki
wyznaczonej przez twórców. Jest to także wyraz porażki deweloperów, gdy gracza
bardziej, niż frapująca fabuła interesuje to, czy da się zbijać lustra i
szklanki. I The Stanley Parable, komercyjna
wersja wydanego przed dwoma laty moda do Half-Life
2 opowiada właśnie o tym odwiecznym konflikcie gracza z twórcą.
Punkt wyjścia fabuły The
Stanley Parable to historia tytułowego Stanley’a – zwykłego pracownika
średniego szczebla w potężnej korporacji, z której pewnego dnia znikają wszyscy
ludzie. Główny bohater musi rozwikłać zagadkę zaginięcia swoich
współpracowników. Intryga nie jest porywająca – to bardzo prosta opowieść, w
dodatku pełna nielogiczności, luk, niewyjaśnionych wątków i z mało
satysfakcjonującym zakończeniem. I bardzo dobrze, bo dokładnie taka ma być. Gra
już od samego początku wręcz prosi się o to, by ją trollować – pryncypialny Narrator
(w tej roli niesamowity Kevan Brighting) wygłasza kwestie sugerujące graczowi,
co powinien w danej chwili zrobić, w którą stronę skręcić, jaki przycisk
przycisnąć i tak dalej. Słuchając jego wskazówek, przejście gry zajmuje raptem
kilka minut i jest totalnie niesatysfakcjonujące. Tak właśnie postąpiłem
podczas pierwszej sesji, choć już prawie od samego początku
zorientowałem się, co tak naprawdę należy robić. Prawdziwa zabawa zaczyna się
dopiero w momencie, gdy gracz przestanie się słuchać Narratora (wielka litera
jak najbardziej usprawiedliwiona) i zaczyna działać na własną rękę. Narrator zaczyna
tracić cierpliwość i coraz bardziej natarczywie sugerować graczowi sposób, w
jaki powinienem się zachowywać „dla dobra gry”, w końcu przełamuje czwartą
ścianę i zwraca się bezpośrednio do gracza. A jeśli niesubordynacja trwa dalej,
przełamuje piątą i szóstą ścianę. I dopiero wtedy zaczyna się prawdziwa zabawa.
Za drugim razem poszedłem w prawo, zamiast w lewo i
ostatecznie doprowadziłem Narratora do załamania nerwowego. Za trzecim
nieszczęsny Stanley popełnił samobójstwo z powodu głosów w swojej głowie. Za
czwartym zabarykadowałem się w schowku na narzędzia, z którego za nic w świecie
nie chciałem się ruszyć, aż w końcu Narrator zaczął na mnie wrzeszczeć żebym
wyszedł, a potem zastanawiać się, czy nie umarłem. Przez cały czas na moich
ustach grał uśmieszek, który co i rusz zmieniał się w wybuch niepowstrzymanego
rechotu – bo taka dekonstrukcja gry video jako swoistego pola walki pomiędzy
graczem, a twórcą jest szalenie zabawna, inteligentna i błyskotliwa. The Stanley Parable to gra dla tych
wszystkich graczy-trolli, o których mówił Chmielarz, a przy tym bardzo dowcipna
satyra. Na graczy, którzy są w stanie wykonywać najbardziej skomplikowane i
absurdalne czynności, byle tylko móc w pewnym momencie zawołać „Aha! Tego nie
przewidzieliście, co?”. I na deweloperów, na których naturalne instynkty graczy
są przeszkodą, nie zaś sposobnością zrobienia czegoś interesującego. Twórcy The Stanley Parable to właśnie robią –
nie tylko pozwalają graczowi trollować, ale jeszcze robią z tego sedno
rozgrywki. I czasem nawet sami trollują gracza. Wszystko zależy od tego, co
zrobimy, jak się zachowamy, ile reguł złamiemy. Zakończeń jest całe mnóstwo i
odkrycie każdego z nich to prawdziwa przyjemność. Gdyby nie fakt, że mamy tak
obfity w cyfrowe łakocie okres, powiedziałbym, że to najlepsza gra, w jaką
grałem od bardzo, bardzo dawna.
Polecił mi znajomy, zagrałam i parę pierwszych minut zleciało mi na rozkmince, o co w ogóle chodzi. Świetnie się bawiłam. Czytałeś slajdy w pokoju konferencyjnym? ;)
OdpowiedzUsuńCzytałeś :)
UsuńŚwietne, niby nic, ale takie szczegóły dają dodatkową frajdę ^^
Usuń