niedziela, 6 listopada 2011

Human after all

fragment grafiki autorstwa Henrika Sahlstroma, całość tutaj.

Diuna Franka Herberta to książka – właściwie cykl powieściowy - należący do ścisłej, kanonicznej klasyki science-fiction. W tym przypadku oznacza to „Wszyscy zgodnie twierdzą, że trzeba znać, ale mało kto faktycznie czytał”. Ja sam dopiero jakiś czas temu zdołałem się przełamać, zacisnąć zęby i wgryźć się w kultową sagę o pustynnej planecie Arrakis, potocznie zwanej Diuną.

Mam z tym cyklem nielichy problem. Klasyką jest bowiem jak najbardziej słusznie – Frank Herbert w dużej mierze przetarł szlak dla całej rzeszy mniej lub bardziej zdolnych autorów, pierwszą część cyklu dwukrotnie zekranizowano, dwie kolejne doczekały się niezłego ponoć (nie wiem, jeszcze nie oglądałem) miniserialu. Sam cykl to zaś niemałe dzieło sztuki stanowiące niesamowity pokaz erudycji, zaskakującej spójności świata przedstawionego przy jednoczesnym odważnym korzystaniu z potężnego narzędzia jakim jest postmodernizm. Nawiązania do religii i kultury islamu są raczej rzadkim przypadkiem w szerszej popkulturze (cykl powstał w czasach, gdy problem z nieporozumieniami multikulturowymi nie był jeszcze tak nabrzmiały, jak obecnie), sedno tkwi jednak w mistrzowskiej syntezie wszystkich elementów bezproblemowo stapiających się w naszych głowach w zwarty, naturalnie wyglądający obraz świata przedstawionego.

Problem polega jednak na czymś zupełnie innym. Otóż geniusz Herberta rozbija się na kreacjach postaci. Wszystkie, co do jednej, są zwyczajnie sztuczne, mimo wysiłków autora, który na wszelkie sposoby stara się ożywić i nadać wielowymiarowości. Dialogi są sztuczne, monologi wewnętrzne trącą problemami z osobowością (i to ukrytymi, nie implikowanymi fabularnie), tłumaczenie motywacji poszczególnych postaci zaś – mało satysfakcjonujące, choć na ogół logiczne. Umiejętności Herberta siadały zaś zupełnie podczas nielicznych opisów zbliżeń cielesnych – scena seksu Duncana i Siony z „Boga Imperatora Diuny” to jakieś lapidarne kuriozum, które nigdy nie powinno było przejść przez redaktorskie sito. Czytało się to, jakby autor wstydził się pisać o takich bezeceństwach, ale konstrukcja fabularna zwyczajnie tego wymagała. Frankowi Herbertowi wybornie szło pisanie erudycyjnych elaboratów i snucie bizantyjskich intryg – ale uczłowieczanie napompowanych patosem bohaterów przerosło umiejętności pisarza. Cóż z tego, że autor wykłada nam, iż dany bohater jest taki, a taki, skoro w żywym tekście kompletnie tego nie czuć? Na marginesie (nie jest to bowiem sedno tego posta) odnotować muszę też fakt, iż każda niemal wypowiedź każdego bohatera musi być opatrzona narratorskim komentarzem, co też mówiąca postać ma na myśli, jakie są jego lub jej refleksje, czego spodziewa się po swoim rozmówcy i jakie ma względem niego wątpliwości. Na dłuższą metę jest to ekstremalnie nużące, mało potrzebne i rozdmuchujące każdy tom cyklu do niebotycznych rozmiarów.

Wiem – akcja toczy wiele tysięcy lat w przyszłości, więc psychologia homo sapiens sapiens musiała ulec w tym czasie ulec znacznej przemianie. Wiem – science-fiction nie musi być dramatem psychologicznym. Podczas lektury jednak element ten psuł mi przyjemność czerpaną z kolejnych tomów i dał mi nieco do myślenia, czego konkluzję już Wam wykładam. Otóż bohaterowie są ważni, być może najważniejsi w całym tym interesie zwanym kulturą popularną. Krew mnie zalewa, gdy czytam znakomicie skrojoną powieść wypełnioną teatralnymi manekinami. Żadne śrubki, statki podprzestrzenne, ani nawet czerwie i Fremeni nie są w stanie uratować tekstu w moich oczach.

Podziwiam Osrona Scotta Carda za tę niezwykłą umiejętność operowania konstruktami literackimi i kreowania za ich pomocą żywych, wielowymiarowych postaci, z którymi czytelnik może się utożsamiać, w które może uwierzyć. Czy to na Ziemi w nieodległej przyszłości, czy to na Lusitanii trzy tysiące lat później, czy też na pustynnej planecie Harmonii („Pamięć Ziemi”) u Carda zawsze człowiek stoi na pierwszym miejscu – aspiracje bohaterów, nawet jeśli z naszego punktu widzenia nieco abstrakcyjne, są jednak zrozumiałe i dobrze umotywowane. Ten ujmujący humanizm przekonuje mnie daleko bardziej, aniżeli wielopoziomowe intrygi Herberta czy ciężki posthumanizm Dukaja. Fantastykę naukową – tę ambitniejsza, rzecz jasna – zawsze miałem nie za rysowanie wizji przyszłości (co byłoby głupie, casus Verne’a i innych dziadków science fiction jasno pokazał, że przyszłość jest na tyle nieprzewidywalna, iż nie ma sensu silić się na jakieś długoterminowe prognozy. Rok 2073 równie dobrze może być tylko podrasowaną wersją tego, co mamy obecnie, jak i czymś z naszego punktu widzenia kompletnie niewyobrażalnym), co próby ujęcia problemów współczesności w oryginalne ramy, dzięki czemu moglibyśmy się im przyjrzeć z innej perspektywy i może – tylko może – dowiedzieć się o nas samych czegoś więcej. O tym, że perspektywa zmienia pogląd na wiele spraw już pisałem.

Nie chciałbym, żeby czytelnik po zakończeniu lektury tej notki miał wrażenie, że chcę w jakiś sposób umniejszyć zasługi Franka Herberta na polu rozwoju nowoczesnej fantastyki naukowej – te bowiem są kolosalne i niepodlegające dyskusji. Warto jednak czasem zastanowić się, czego oczekujemy po fantastyce. Jeśli tylko prostej rozrywki – nie ma problemu. Jeśli czegoś więcej – to właściwie czego? Sam zadaję sobie to pytanie od długiego czasu i, mimo jego pozornej banalności, odpowiedź wcale nie jest tak prosta, jak mogłoby się wydawać. Po to, między innymi, założyłem tego bloga.

7 komentarzy :

  1. Wot, takie twoje zdanie. Tyle że - o czym zapewnie sam wiesz - inni mogą mieć zupełnie odmienne zdanie na ten temat. Dla mnie bohaterowie książek Herberta są skomplikowani i wielowymiarowi i tak ludzcy, i bliscy mi jak się da, biorąc pod uwagę ich świat; są to ludzie, którzy ewoluowali, ale którzy wciąż należą do mojego gatunku.
    Podobnież ma się z Dukajem, chociaż przyznam, że w jego starszych książkach może być tak, jak napisałeś. Jednak wystarczy przeczytać Lód czy Króla bólu, żeby się przekonać, że pan Dukaj nieustannie pracuje nad swoim pisaniem. Tyle że Dukaj stawia na coś innego. Nie napierdala banalnymi problemami natury ludzkiej. On zderza świat już nieludzki z ludźmi.

    A co do Orsona - czytam dopiero Grę, więc nie mam zbyt dużo do powiedzenia w kwestii tego autora, ale... Wkurwiają mnie jego bohaterowie. Nie są moimi bohaterami.

    OdpowiedzUsuń
  2. "la mnie bohaterowie książek Herberta są skomplikowani i wielowymiarowi i tak ludzcy, i bliscy mi jak się da, biorąc pod uwagę ich świat; są to ludzie, którzy ewoluowali, ale którzy wciąż należą do mojego gatunku."

    Krótka piłka - czy Herbert przedstawiał swoich bohaterów w zwykłych, codziennych sytuacjach? Czy pokazywał jak żartują, o czym myślą, jeśli nie rozmyślają o Sprawach Mających Znaczenie Dla Całego Wszechświata? Owszem, wykreowane przezeń postaci są głębokie i wielowymiarowe - ale tak, jak głęboki i wielowymiarowy jest skomplikowany algorytm. Można by rzec - bohater w służbie opowieści.

    OdpowiedzUsuń
  3. Widzisz i tu tkwi wampir pogrzebany - dla mnie bohater wciąż pozostanie człowiekiem, nawet jeśli pisarz nie pokaże go w sytuacjach, powiedzmy, normalnych czy głupawych.
    Nie muszę widzieć bohatera jak sra, albo żartuje, albo prowadzi casual small talk. Po prostu nie muszę o tym czytać, żeby się z nim identyfikować. I nie uważam z kolei pokazywania zwykłych, codziennych sytuacji za zło i spłycanie bohatera. Lubię obydwa sposoby pogrywania z czytelnikiem.

    Porównanie do algorytmu jest trafne, tyle że - dla mnie każdego człowieka można porównać do algorytmu. Nie zrobisz nic, co już nie zostało zrobione, zawsze będzie istniał odpowiedni schemat funkcjonowania.

    Co do Endera, to cofam to, co napisałam. Zlasował mi się mózg.

    OdpowiedzUsuń
  4. "dla mnie bohater wciąż pozostanie człowiekiem, nawet jeśli pisarz nie pokaże go w sytuacjach, powiedzmy, normalnych czy głupawych."

    Bohater nigdy nie jest człowiekiem, choćby opisany w najbardziej kompleksowy sposób. Bohater to zawsze konstrukt literacki, mniej lub bardziej wiarygodny. Takie przynajmniej jest moje porno w tym względzie.

    "Nie muszę widzieć bohatera jak sra, albo żartuje, albo prowadzi casual small talk."

    Oczywiście, że tak, IMHO dobrze jest jednak wiedzieć, że autor zostawia dla swoich postaci trochę przestrzeni, a nie traktuje ich jak marionetek w swoim Boskim Planie.

    "Porównanie do algorytmu jest trafne, tyle że - dla mnie każdego człowieka można porównać do algorytmu."

    Nie wiem, czy zamiast człowieka nie chciałaś napisać "bohatera literackiego" (dla dobra tej dyskusji przyjmijmy, że człowiek =/= bohater literacki). Jeśli nie, to obawiam się, że nie mogę się z tym zgodzić.

    "Co do Endera, to cofam to, co napisałam. Zlasował mi się mózg."

    Bardzo mi miło. Strasznie nie chciałem poruszać tego tematu, bo podczas dyskusji z przeciwnikami "Gry Endera" niemal zawsze wychodzi ze mnie buc, tym bardziej cieszę się, że dałaś się porwać tej książce, a Ender i spółka zdołali Cię do siebie przekonać.

    OdpowiedzUsuń
  5. Bohater to dla mnie człowiek. Jasne, że wiem, że to - jak to ładnie ująłeś - konstrukt literacki, jednak jeśli czytam dobrą książkę, to chętnie daję się nabrać, że bohater to jednak człowiek. Opisany w książce.

    Nie, ja uważam, że człowiek = odpowiedni algorytm.

    Co do Gry Endera - zastanawiam się nad kupnem Mówcy. Pisałeś, że jest równie dobra co Gra, ale wciąż mam obawy, bo damn me, ale nie chciałabym sobie zepsuć Gry kolejną częścią, która by jej nie dorównała.

    OdpowiedzUsuń
  6. "Co do Gry Endera - zastanawiam się nad kupnem Mówcy. Pisałeś, że jest równie dobra co Gra, ale wciąż mam obawy, bo damn me, ale nie chciałabym sobie zepsuć Gry kolejną częścią, która by jej nie dorównała."

    Mówca Umarłych jest powieścią zupełnie od Gry różną, kompletnie nieporównywalną. Poza Enderem i, przez chwilę, Valentine nie ma tam ani jednej postaci z poprzedniej części, a i Ender jest już właściwie kimś zupełnie innym. Powieść jest bardziej złożona, napisana z większym rozmachem, ciągnie więcej wątków, porusza więcej problemów. Bliżej jest "Mówcy" do Diuny właśnie, niż do Gry Endera. Dlatego najpierw polecam "Cień Endera" - powieść równie dobrą (a niekiedy i nawet lepszą), co Gra Endera. Te same wydarzenia z perspektywy Groszka. Jak się okazuje - to nie jest odgrzewany kotlet, a bardzo zajmująca powieść o najmądrzejszym chłopcu ze Szkoły Bojowej.

    OdpowiedzUsuń
  7. Nie oczekiwałam podobieństw do Gry tylko wyrównanego poziomu. Żeby się nie rozczarować.

    Cień Endera - może kiedyś.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...