niedziela, 13 listopada 2011

Patrząc językiem

fragment grafiki autorstwa Maxa Mitenkova, całość tutaj.

O językowym obrazie świata mógłbym napisać na dwa sposoby – nudny albo ogólnikowy. Nudny zdominowany byłby przez dziesiątki nikomu nic niemówiące nazwiska, daty i zawiłe definicje, które na przestrzeni lat ewoluowały (i ewoluują nadal). Ponadto wsparłbym napisaną w ten sposób notkę masą pokrewnych terminów, które obce są wszystkim ludziom, którzy na co dzień nie mają do czynienia z filologią. Byłaby to notka ekstremalnie długa i ekstremalnie nudna. Sposób numer dwa – ogólnikowy – niepotrzebnie spłyciłby zaś ten ważny dla nas wszystkich termin, a tego bym sobie nie wybaczył, bo tu nie chodzi tylko o to, jak rozumiemy popkulturę, czyt nawet samą kulturę. Chodzi o to, jak rozumiemy siebie nawzajem, jak rozumiemy samych siebie. Nie mam zatem innej możliwości – muszę lawirować. Będzie ciężko… ale to ważna notka – tłumaczę w niej termin, jakiego parokrotnie używałem już na przestrzeni notek na tym blogu, a jakiego używał będę zapewne jeszcze wiele razy. Warto zatem wiedzieć, o co chodzi, bo – jak wykazuję niżej – brak zrozumienia niekoniecznie musi wynikać z niedoinformowania jednej, bądź drugiej strony. Może chodzić o błędną informację, ale czasem informacja nie jest błędna. Jest po prostu inna.

Zacznijmy od samych podstaw – świat nie wygląda tak, jak my go widzimy. Nim mózg dopuści do świadomości ekstremalnie mocny, dostarczany przez zmysły, towar zwany bodźcami musi go najpierw odpowiednio przetworzyć tak, byśmy nie zdławili się surowością ogółu doznań. Maszyna do przerabiania materiału zmysłowego na to, co składuje się za ścianami naszych czaszek jest czymś niesamowicie skomplikowanym – trudno w ogóle mówić o jednej takiej maszynce, to raczej cały pakiet, coś w rodzaju mózgowego Office’a gdzie znajdzie się miejsce zarówno dla przeglądarki, edytora tekstu, PowerPointa czy arkusza kalkulacyjnego. Jednym z takich modułów jest właśnie językowy obraz świata.

Definicję JOS bardzo trudno jest ująć w zwięzłe ramy – jak wspomniałem, powstało wiele różnych wariacji na temat, każda w sumie trafna, lecz nieobejmująca całości. Bo i nie da objąć się w całości. To trochę tak, jakby zdefiniować fantasy czy termin „powieść graficzna” – łatwo wskazać konkretny przykład, trudno jest jednak wprowadzić sztywne kryteria określające dany termin. Właściwie sama definicja „językowego obrazu świata” zależy od naszego językowego obrazu świata, co przypomina nieco wzięcie pod lupę tej właśnie lupy, której mamy zamiar użyć do badania. Najogólniej rzecz ujmując – językowy obraz świata to ogół otaczającej nas rzeczywistości przekuty na słowa, zdania, wypowiedzi, myśli, jakie formujemy w naszym umyśle, a w rezultacie, jakie wypływają z naszych ust. Widzimy coś niewypowiedzianego – nadajemy temu nazwę, wraz z którą idzie pakiet skojarzeń rozgałęziający się coraz dalej i dalej, aż w końcu krzepnący w naszej głowie jako znaczenie. Niewypowiedziane staje się wypowiedziane. Cud, daleko przewyższający przemianę wody w wino.

Różne języki warunkują różnorodność JOS ich użytkowników. Inaczej myśli Francuz, inaczej Niemiec, jeszcze inaczej Rosjanin czy Polak. Bagaż skojarzeń, jakimi przez wieki istnienia obrosły różne słowa w poszczególnych językach sprawia, że to samo zdanie wypowiedziane przez przedstawicieli dwóch różnych nacji może mieć znacznie różniący się wydźwięk, mimo pozornej jednakowości. Różnice w JOS uwarunkowane są też mnóstwem innych czynników, takim jak wiek, status społeczny, wychowanie, etos religijny… z lżejszych przykładów – co myśli przedszkolak, a co gimnazjalista, gdy mówi lub słyszy słowo „słoneczko”? Właściwie każdy z nas operuje innym językowym obrazem świata. Kolejny, dość obrazowy przykład – nim przeczytałem znakomitą powieść graficzną (Czy jednak komiks? No właśnie…) Mike’a Carey’a, leksem (słowo) „Lucyfer” kojarzyło mi się z wielkim, skrzydlatym, czerwonoskórym, rogatym bydlęciem plującym ogniem i siarką i wymachującym na lewo i prawo łuskowatym ogonem. Nic zresztą dziwnego - taki obraz utrwalony jest w kulturze europejskiej. Dziś „Lucyfer” to dla mnie wysoki, ubrany w garnitur, zabójczo przystojny, jasnowłosy mężczyzna, zawsze uprzejmy, może lekko pretensjonalny, ale w tym staroświeckim, urzekającym stylu. Tyle określeń kryjących się za jednym, niewinnym leksemem! A trzeba przecież dodać, że takie słowa jak „pretensjonalny” czy „staroświecki” też mają w mojej głowie cały bagaż uściślających dodatków, z których większość również wymaga dodatkowego doprecyzowania, i tak dalej, i tak dalej, niczym ciągnący się nieskończenie (?) w dół graf czy drzewo genealogicznie. Biorąc pod uwagę, że każdy z nas może mieć tak różny JOS, czasem ogarnia mnie najszczersze zdziwienie, jakim cudem możemy się jeszcze ze sobą porozumieć?

Słowa są ważne. Być może najważniejsze w całym tym interesie zwanym cywilizacją, czy nawet w całym tym interesie zwanym rzeczywistością – gdyby nie było słowa określającego „cywilizację” czy „rzeczywistość” te rzeczy by nie istniały – istniałoby niewypowiedziane, niezdefiniowane „coś” bez ram, ogarniających i spinających to w zrozumiałą całość na potrzeby tych śmiesznych, łysych małp jakimi jesteśmy. Językowy obraz świata pomaga nam wykrajać z chaosu potrzebne nam do życia elementy i okłamywać nas, że tak naprawdę je rozumiemy. Wkraczam tu jednak na dość grząski, filozoficzny grunt, z którego wolałbym się czym prędzej wycofać – zwyczajnie brak mi odpowiedniego wyposażenia na podobne eskapady. Jeśli kogoś zainteresowały powyższe rozważania, polecam książkę „Psycholingwistyka” J. B. Gleasona i N. B. Ratner (Gdańskie Wydawnictwo Psychologiczne, Gdańsk 2005). Powyżej zeskrobałem tylko powierzchnię, pod spodem kryje się znacznie, znacznie więcej. Ale to już chyba wiecie.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...