fragment grafiki autorstwa Jonny'ego Duddle, całość tutaj. |
Harry Potter i Insygnia Śmierci to ostatni tom cyklu przygód młodego czarodzieja. Nie oznacza to oczywiście, że na tym koniec. Bynajmniej, dostaliśmy jeszcze kilka innych utworów rozszerzających zarówno czarodziejskie uniwersum powołane do istnienia mocą wyobraźni J. K. Rowling, jak i opowieści o dalszych losach Harry’ego oraz jego potomstwa – a wiele wskazuje na to, że w przyszłości dostaniemy ich jeszcze więcej. Wszystkie te dodatkowe utwory służą jednak co najwyżej jako fabularna nadbudowa do siedmiotomowego cyklu, którego konkluzja następuje w omawianej tu właśnie książce. Mamy zatem do czynienia z finałem budowanej przez kilka tysięcy stron kroniki kluczowych lat życia Harry’ego Pottera, Chłopca, Który Przeżył, wybrańca, którego przeznaczeniem jest uśmiercenie prawdopodobnie najpotężniejszego żyjącego czarnoksiężnika. Możliwe, że na swój sposób najpotężniejszego, jaki kiedykolwiek istniał. Nie jest to łatwe zadanie, ale Harry w przeszłości udowodnił już, że posiada potencjał, który jest w stanie mu to umożliwić – poprzednie lata ukształtowały go emocjonalnie, intelektualnie, fizycznie i psychicznie w takim stopnie, że jego walka nie jest pozbawiona nadziei.
Nim przejdę do szczegółowej analizy Insygniów Śmierci, pokrótce wyjaśnię, czym jest ta notka osobom, które czytają ją przez przypadek (całą resztę zachęcam do przeskoczenia tego akapitu). W dwa tysiące szesnastym roku rozpocząłem cykl długich blognotek dogłębnie omawiających i analizujących kolejne tomy cyklu o Harrym Potterze. Coś, co początkowo miało być wyłącznie pobocznym projektem wyewoluowało w chwilowo najbardziej chyba znaczącą serię notek, jakie pojawiają się na Mistycyzmie Popkulturowym. W każdym kolejnym tekście przyglądam się poszczególnym aspektom fabularnym, konwencyjnym i charakterologicznym danego tomu, rozbieram go na części pierwsze i przyglądam się, w jaki sposób te części ze sobą grają – i czy w ogóle grają, a jeśli nie, to czemu? Czasami wysuwam własne interpretacje i przemyślenia wychodzące poza informacje znajdujące się w tekście źródłowym, więc moje analizy są w dużym stopniu subiektywne. To z kolei oznacza, że nie przeszkadza mi (a właściwie to wręcz przeciwnie), jeśli ktoś posiada inną percepcję danego wątku, motywu czy sceny. Każda z moich notek przeznaczona jest raczej dla osób, które książki znają, i to znają raczej dobrze, bo czasami pozwalam sobie na pewne skróty pomijające tłumaczenie kontekstów, co sprawia, że dla osób nieznających materiału źródłowego moje wywody mogą być momentami dezorientujące. Staram się temu zapobiegać, ale i tak może być to problemem. To nie są recenzje mające zachęcić albo zniechęcić do przeczytania Harry’ego Pottera – to analizy, na tyle merytoryczne i logicznie spójne, na ile jestem w stanie je przeprowadzić. Oprócz samych książek, przyglądam się również ich filmowym adaptacjom, które w bardzo dużym stopniu wpłynęły na percepcję społeczną cyklu o Harrym Potterze.
Powieść rozpoczyna się zebraniem śmierciożerców w posiadłości Malfoyów. Jest to pierwszy raz w historii cyklu, gdy mamy okazję zajrzeć do domu Dracona i, niestety, narracja skąpi nam wielu szczegółów. Odnoszę wrażenie, to trochę niewykorzystana okazja, by podkreślić kontrast między Malfoyami, a Weasleyami. Dostaliśmy zaledwie wzmiankę, że Lucjusz hoduje białe pawie, co ma zapewne służyć podkreśleniu jego wysokiego statusu społecznego i ekonomicznego. Śmierciożercy, z samym lordem Voldemortem na czele, omawiają kolejne posunięcia mające na celu przejęcie władzy w Ministerstwie i, równolegle, przechwycenie Harry’ego Pottera. Czarny Pan w pewnym momencie mówi coś ciekawego – dochodzi do wniosku, że musi zabić Pottera osobiście. Wróćmy na moment do sprawy przepowiedni, nad którą rozwodziłem się przy okazji notki o Zakonie Feniksa. Jak wiemy, jedyną częścią przepowiedni, o której nie wiedział Voldemort był fragment mówiący o tym, że Harry może zginąć tylko z jego ręki, a on – tylko z ręki Harry’ego. Jak dowodziłem poprzednim razem, nie była to informacja o aż tak ogromnym znaczeniu dla Czarnego Pana, by usprawiedliwionym było bronienie jej przed nim, ponieważ w ostatecznym rozrachunku bardzo niewiele to zmienia. Tutaj dowiadujemy się natomiast, że Voldemort i tak planuje zabić Harry’ego osobiście – Czarny Pan nie precyzuje, czy to wynika z domyślenia się istoty przepowiedni, czy z osobistego poczucia dumy, ale to i tak niewiele zmienia, ponieważ rezultat będzie taki sam. To z kolei sprawia, że cała główna oś fabularna Zakonu Feniksa, najobszerniejszej książki z serii, retroaktywnie jest jeszcze bardziej pozbawiona znaczenia, niż do tej pory.
Wróćmy jednak do Malfoyów, autentycznie przerażonych faktem, że lord Voldemort przebywa w ich domu. I w zasadzie trudno jest im się dziwić. Pozycja społeczna i majątek do tej pory zapewniały im niemal całkowitą bezkarność oraz stosunkowo dużą niezależność. Jak wielu bogatym i wpływowym ludziom, Malfoyom wydawało się, że nikt nie ma prawa im mówić, co mają robić – to oni zawsze występowali z pozycji siły. Problem polega na tym, że nikt nie jest w stanie występować z pozycji siły w relacji z Voldemortem – niezależność zapewniana przez rodzinne wpływy i majątek okazała się iluzoryczna. Jak wszyscy wyznawcy ideologii totalitarnych, Lucjusz poniewczasie uświadomił sobie, że przez cały czas zawzięcie piłował bardzo grubą gałąź, na której siedział on i cała jego rodzina, która z tego powodu znajduje się obecnie w niebezpieczeństwie niewiele tylko mniejszym, niż czarodzieje „gorszej” krwi.
Pierwszy rozdział kończy się sceną uśmiercenia porwanej i torturowanej nauczycielki mugoloznawstwa uznanej za zdrajczynię krwi. Miała to być w zamierzeniu mocna, szokująca scena, w której osoba będąca przedstawicielką dialogu i tolerancji, nauczająca czarodziejskie dzieci o wartości mugolskiego życia oraz pisząca w „Proroku Codziennym” wezwania do większej tolerancji. Problemem jest jednak to, że… my nie znamy tej postaci. W ogóle. Nigdy nie pojawiła się na kartach powieści, nie wchodziła w interakcje z innymi bohaterami, do tego momentu jej nazwisko nie padło nawet w żadnym poprzednim tomie. Ta scena byłaby znacznie mocniejsza, gdyby Rowling odżałowała jakąś znaną nam już z wcześniejszych tomów postać drugo- lub trzecioplanową. Ostatecznie jatka, jaką urządziła autorka postaciom tła w punkcie kulminacyjnym tej książki pokazuje, że J.K. nie ma oporów przed zabijaniem mniej istotnych fabularnie bohaterów.
Harry tymczasem przygotowuje się do permanentnego opuszczenia domu swojego wujostwa. Każda z poprzednich książek z serii zawierała w sobie scenę, w której główny bohater opuszcza Privet Drive, dając nam elegancki (choć często nieostry) moment tranzytowy między opuszczeniem nudnego, szarego i ciasnego świata mugoli, a wkroczeniem – powrotem – do barwnej, magicznej rzeczywistości Hogwartu. W ostatnim tomie sytuacja się jednak diametralnie zmienia – Harry nie wraca do szkoły. Scena, w której przygotowuje się do wyprowadzki to małe arcydzieło. W trakcie sprzątania kufra, usuwa z niego rzeczy, które łączyły z go ze szkołą, drobne pamiątki, które decyduje się wyrzucić i te, które uznaje za stosowne zachować. Mamy tu do czynienia z momentem szybkiego, wymuszonego okolicznościami dorastania, co jest bardzo dyskretnie podkreślane w narracji wymieniającej te drobne przedmioty powiązane z różnymi wydarzeniami w dotychczasowym życiu Chłopca, Który Przeżył. Harry w symboliczny sposób odrzuca swoje dzieciństwo, którego nie miał szans na spokojnie przepracować – konsekwencje dostrzeżemy nieco później, choć stosunkowo szybko.
Ostatnia scena pożegnania z Dursleyami jest interesująca z jednego tylko powodu – zachowania Dudleya. Przede wszystkim zazgrzytało mi trochę ogłupienie postaci najmłodszego z Dusrleyów. Jak pisałem na początku wspomnianej wyżej notki o Zakonie Feniksa, Dudley, choć był nikczemnikiem i sadystą, posiadał pewną charyzmę i dozę inteligencji, którą dało się zaobserwować w niektórych dialogach, najłatwiej chyba w scenie kłótni z Harrym tuż przed atakiem dementorów. Tutaj ponownie jest troglodytą mającym problemy ze skonstruowaniem złożonych wypowiedzi i pojęciem najprostszych koncepcji. Zrzucam to na targające nim sprzeczne uczucia, bo Dudley najwyraźniej przeszedł silną transformację moralną. W jego przypadku było to naprawdę zaskakujące, ponieważ od maleńkości był socjalizowany do zupełnie innych zachowań i tę socjalizację bezmyślnie realizował przez wszystkie poprzednie tomy. Tu jednak zdaje się, z widocznym wysiłkiem, przełamywać to warunkowanie i dostrzegać w Harrym nie worek treningowy, ale osobę, która uratowała mu życie. Z lektury Przeklętego Dziecka (czy nam się to podoba czy nie, ta sztuka jest kanoniczna) wiemy, że obaj kuzyni w dorosłym życiu utrzymują w miarę ciepłe kontakty, co oznacza, że Harry odnalazł w sobie wystarczająco wiele wielkoduszności, by wybaczyć Dudleyowi lata znęcania się, a Dudley z kolei dojrzał emocjonalnie na tyle, by zrozumieć, jak niewłaściwym było jego zachowanie i – przynajmniej do pewnego stopnia – się zmienić. To naprawdę zaskakujące – w ten pozytywny sposób – zagranie, które wpisuje się w jeden z tematów przewodnich serii, czyli walki z narzuconymi rolami życiowymi. To naprawdę pocieszające, że Harry ma przynajmniej jednego członka swojej biologicznej rodziny, z którym pozostaje we w miarę dobrych stosunkach. Jeśli Dudley założy kiedyś własną rodzinę i urodzi mu się magiczne potomstwo, prawdopodobnie będzie ono miało relatywnie zdrowe dzieciństwo. Z trzeciej strony rozczarowuje trochę fakt, że Petunia i Vernon nie doczekali się karmicznej sprawiedliwości za patologiczne traktowanie Harry’ego przez te wszystkie lata, ale ostatecznie nie jest to jakiś wybitny problem.
Jak już kiedyś wspominałem, aż do tego momentu Rowling w ramach pisania kolejnych tomów serii wykorzystywała pewien określony szablon – co by się nie działo, Harry zawsze wracał do szkoły, zawsze wikłał się w jakąś aferę, z którą w mniejszym lub większym stopniu powiązany był Voldemort oraz nowy nauczyciel obrony przed czarną magią, a pod koniec Dumbledore zawsze wyjaśniał wszystkie ewentualne niedopowiedzenia. Rytm powieści wyznaczał rok szkolny – fabularne przesilenie nigdy nie następowało wcześniej, niż w okolicach kończących drugi semestr egzaminów. Nie było w tym absolutnie niczego złego – schematy są wykorzystywane w literaturze, ponieważ się sprawdzają. Z pewnością sprawdziły się w cyklu o Harrym Potterze, ponieważ każda książka jednocześnie miała tyle obligatoryjnych punktów fabularnych (Harry u Dursleyów – coś sprawia, że przedwcześnie wraca do świata magii – niepozbawiona incydentów podróż do Hogwartu – szkolne życie – quidditch – nowy nauczyciel obrony przed czarną magią – i tak dalej), by punkt po punkcie prowadzić czytelnika znajomą ścieżką, niepozbawioną jednak interesujących odgałęzień.
W finałowym tomie ten schemat, nawet w bardzo rozluźnionej i przeformatowanej postaci, nie miał jednak racji bytu. Dumbledore nie żyje, Voldemort de facto przejął władzę nad społecznością brytyjskich czarodziei, Harry nie wraca do Hogwartu, tylko wyrusza w podróż, by odnaleźć horkruksy. Rowling, po raz pierwszy w czasie swojej pisarskiej kariery, zmuszona jest odejść od znanego sobie szablonu fabularnego, do którego zdążyła już przyzwyczaić i siebie i czytelnika, by zrobić coś kompletnie odmiennego – inaczej porozkładać akcenty fabularne, nadać książce inną dynamikę, w odmienny sposób manipulować wydarzeniami, by skomponować spójną opowieść. To duże wyzwanie i nie jestem w stanie z czystym sumieniem napisać, że autorka w pełni mu podołała. Oczywiście Insygnia Śmierci w żadnym razie nie są złą powieścią – Rowling jest, koniec końców, naprawdę bardzo dobrą pisarką, a dobrzy pisarze na ogół są w stanie napisać coś kompetentnego nawet na nieznanych sobie fabularnych i konwencyjnych wodach. Czasami, jeśli są naprawdę bardzo dobrzy i utalentowani, potrafią w ten sposób zmienić swoim świeżym spojrzeniem cały gatunek. A czasami – i, niestety, to jest taki właśnie przypadek – grzęzną na nieznanych sobie terytoriach, błądzą i gonią własny fabularny ogon, odwołując się do najprostszych, najbardziej oczywistych schematów.
Jednym z takich schematów są fabularne kupony, które trio głównych bohaterów zbiera w trakcie swojej podróży. Niczym w komputerowej grze fabularnej, Harry, Ron i Hermiona wypełniają zlecone im przez Dumbledore’a zadanie mające na celu odnaleźć i zebrać kilka artefaktów. I to nie jeden zestaw, a aż dwa – horkruksy (by zniszczyć Voldemorta) oraz tytułowe Insygnia Śmierci (by oszukać śmierć i sprowadzić Harry’ego z Zaświatów po tym, jak zostanie on, jako horkruks, zniszczony w celu zabicia Czarnego Pana). Rozumiem, czemu Rowling wybrała taką, a nie inną fabularną strukturę. Przede wszystkim jest relatywnie łatwa w skomponowaniu fabuły. Bohaterowie mają czytelną i zrozumiałą motywację do przemieszczania się po świecie przedstawionym. Odnajdywanie kolejnych artefaktów jest również dobrym sposobem na strategiczne porozstawianie punktów zwrotnych fabuły i obrazowanie osiąganego przez bohaterów progresu. Tego typu struktura fabularna sama w sobie nie jest niczym złym. Oczywiście, ma swoje wady – choćby przewidywalność. Taka narracyjna konstrukcja wymusza mimo wszystko pewną rutynę – bohaterowie mają z góry określone cele i te cele realizują, a cokolwiek dzieje się w tle może im co najwyżej ich działania ułatwić albo utrudnić, ale nijak nie wpływa na samą naturę ich podróży, która do samego końca pozostaje niezmienna. Bohaterowie nie kalibrują swoich celów, reagując na to, co dzieje się wokół nich – fabularna struktura im to uniemożliwia. Dlatego po prostu dążą do wyznaczanego na samym początku założenia niczym Stalowy Jeż z baśni Jana Brzechwy.
W Insygniach Śmierci autorka urządza duże fabularne sprzątanie wątków rozwijających się przez cały dotychczasowy siedmioksiąg. Część z tych rzeczy wyszła naprawdę nieźle – głównie mam tu na myśli zwrot akcji z motywacjami Severusa Snape’a oraz planem Dumbledore’a, którego kluczowe elementy zasygnalizowane były już w czwartym tomie, o ile nie wcześniej – część jednak jest wdrożona bardzo niewprawnie. Mocno rozczarowała mnie konkluzja, dość wyrazistego przecież, motywu Glizdogona, któremu Harry w trzecim tomie ocalił życie, co Dumbledore uznał za niebagatelny akt miłosierdzia, który w przyszłości może wydać niespodziewane owoce. Skończyło się jednak w bardzo rozczarowujący sposób – po Więźniu Azkabanu Peter praktycznie nie pojawiał się jako esencjonalna fabularnie postać, co uniemożliwiło przedstawienie jakiejkolwiek wiarygodnej moralnej transformacji. To, co dostaliśmy – chwilowy moment zawahania natychmiast ukarany śmiercią – jest raczej próbą ukręcenia łba temu obiecującemu wątkowi. Szkoda.
Autorka czasami mocno nadużywa fanserwisu, starając się zawrzeć w finale możliwie najwięcej odwołań do poprzednich części. Powracają zatem dawno niewidziane postaci (najczęściej tylko na krótko, by pokazać się i umrzeć), artefakty, motywy, wzmianki postaci z tła. Odczytuję to jako próbę wykreowania iluzji misternie zaplanowanego finału, w którym wszystko, co przewinęło się przez sześć poprzednich tomów ma znaczenie w siódmym, choćby miało to mocno naciągane. Przykładem takiego naciągania jest wygaszacz, jaki Dumbledore przepisał w testamencie Ronowi – wygaszacz pojawił do tej pory tylko dwa razy, na samym początku cyklu oraz jako narzędzie, którym Moody przez moment posługuje się w Zakonie Feniksa – i nigdy nie przejawiał właściwości, które ujawnił w Insygniach Śmierci. Dziwi mnie takie granie na fanserwis jako iluzję zwięzłego uniwersum, bo Rowling naprawdę nie musi robić iluzji starannie zaplanowanej fabuły – jej fabuła jest starannie zaplanowana w ten trudniejszy, a jednocześnie bardziej satysfakcjonujący sposób.
Jednym z najważniejszych tego typu zagrań jest moralna przemiana Dumbledore’a, który nagle okazał się postacią znacznie mniej jednoznaczną, niż nam się to do tej pory wydawało. To jest bardzo ważny wątek, ponieważ stanowi milowy kamień dla rozwoju głównego bohatera – Harry musi ostatecznie stanąć na własnych nogach, uświadomić sobie, że autorytety, w które był dotychczas ślepo zapatrzony (jego ojciec, który w młodości był zapatrzonym w siebie sadystą, Syriusz, który okazał się niedojrzały i nieodpowiedzialny, a w końcu Dumbledore, który w przeszłości romansował z ideami supremacji czystej krwi) nie są postaciami ze spiżu. To ostatni etap dorastania Harry’ego – uświadomienie sobie, że ludzie rzadko kiedy są wyłącznie dobrzy albo wyłącznie źli. Że dobrzy ludzie (Dumbledore) robili czasem złe rzeczy, a źli ludzie (Snape) czasami robią rzeczy dobre. To bardzo ważna, właściwie kluczowa lekcja, bez której rozwój postaci Harry’ego nie byłby kompletny.
Znacznie mniej ważnym elementem książki jest kwestia Regulusa Blacka, brata Syriusza, który zbuntował się przeciwko Czarnemu Panu i wykradł mu horkruksa. O ile ten wątek wpisuje się w ogólny klimat książki i eksploruje ważny dla tego tomu motyw moralnej przemiany, o tyle samo wyciągnięcie z kapelusza postaci, która wcześniej została wspomniana raz, na marginesie, niepotrzebnie rozwadnia fabułę. Co gorsza, sama historia Regulusa summa summarum jest mało istotna dla fabuły sagi – to prawda, brat Syriusza okradł Voldemorta, ale Czarny Pan nigdy się o tym nie dowiedział, ani w żaden negatywny sposób nie wpłynęło to na jego plany. Jeśli już, to wpłynęło w sposób pozytywny, ponieważ przez to Harry musiał szukać prawdziwego artefaktu po tym, gdy okazało się, że ten odnaleziony pod koniec Księcia Półkrwi okazał się fałszywką. Pośrednio doprowadził również do najmniej interesującego (dla mnie – nie mam problemu z uwierzeniem, że komuś innemu się podobał) fragmentu tej książki, czyli podróży przez zimny las z horkruksem uwieszonym na szyi, który niepotrzebnie przeciągał akcję i stanowił powtórzenie jedynego wyraźniejszego motywu powiązanego z rozwojem charakteru Rona.
O tym napiszę jeszcze trochę później, jednak chwilowo chciałbym skupić się na wątku Stworka, który łączy się z całym tym zamieszaniem związanym z Regulusem. Pisałem o tym już wcześniej – sama koncepcja skrzatów domowych i morał, jaki za tym idzie, budzi mój głęboki dyskomfort i nie potrafię zrozumieć, czemu autorka rozegrała to w taki, a nie inny sposób. Najwyraźniej według Rowling lekcja „traktuj swoich niewolników w przyzwoity sposób, a odwdzięczą ci się wiernością i przywiązaniem” jest odpowiednim morałem dla książki potępiającej dyskryminację odmienności. Do tego to się w gruncie rzeczy sprowadza – autorka zaprojektowała świat przedstawiony w taki sposób, by niewolnictwo było, w jednym szczególnym aspekcie skrzatów domowych, stuprocentowo moralnym i etycznym zachowaniem. W tym kontekście nie umiem również nie patrzeć na scenę pogrzebu Zgredka inaczej, niż z niesmakiem, ponieważ ciężko mi jest odczytywać relację skrzata z Harrym jako równorzędną, a przez to poświęcenie Zgredka nadal jest poświęceniem oddanego niewolnika. Harry nigdy niczego dla Zgredka nie zrobił. Oczywiście, wyzwolił go spod władzy Malfoyów, co niewątpliwie mocno poprawiło życiowy komfort skrzata, ale w praktyce doprowadziło to do sytuacji, w której Zgredek stał się skrzatem głównego bohatera. Zgredek dostarczył Harry’emu skrzeloziele w Czarze Ognia, dał informację o Pokoju Życzeń w Zakonie Feniksa, a w Księciu Półkrwi śledził Dracona. Harry nigdy tak naprawdę nie uznawał Zgredka za kogoś wolnego, nigdy nie odwdzięczył mu się za udzielaną mu wielokrotnie pomoc (raz dał skrzatowi parę paskudnych skarpetek, które otrzymał od wuja Vernona jako bożonarodzeniowy prezent, ale było to dla Harry’ego co najwyżej sposobem na utylizację odpadów).
Na zeszłorocznym Falkonie brałem udział w panelu dyskusyjnym odnośnie moralności w serii książek Harry Potter – na długo zapamiętam ten panel, ponieważ w trakcie dyskusji, na oczach jakiejś setki osób obryzgałem się wodą gazowaną pod ciśnieniem próbując otworzyć butelkę – z publiczności padła interesująca obserwacja jeśli chodzi o ten aspekt. Jedna z osób zwróciła mianowicie uwagę, że Rowling kwestię skrzatów domowych i moralności ich eksploatacji już od samego początku ustawia za pomocą poglądów tria głównych bohaterów. Hermiona, jako outsiderka, jest zaszokowana bezrefleksyjnością, z jaką czarodziejska społeczność podchodzi do kwestii niewolnictwa magicznych istot. Ron, jako osoba wychowana w konserwatywnej rodzinie czarodziejów, traktuje ten problem, jakby nie istniał, ponieważ nikt nigdy nie zasugerował mu, że tego typu sytuacja może być niewłaściwa. Harry natomiast – i to jego punkt widzenia autorka zdaje się promować jako moralnie właściwy – jest w swoich poglądach gdzieś pomiędzy nimi. Niewolników należy ratować przed złymi właścicielami i oddawać w ręce tych dobrych. Oczywiście, nigdy nie werbalizuje tego w taki sposób, do tego jednak w gruncie rzeczy sprowadza się jego pogląd na tę sprawę. Dlatego nie jestem w stanie kupić w zamierzeniu emocjonalnej sceny, w której Harry grzebie Zgredka i podpisuje jego grób słowami „wolny skrzat”. Harry nie pogrzebał kogoś, kogo traktował jak równą sobie istotę – pogrzebał niewolnika, który był mu oddany. Dumbledore traktował Zgredka jak wolną osobę, ponieważ płacił mu za pracę w Hogwarcie, Harry jednak przez całe życie wykorzystywał skrzata do własnych celów, w żaden sposób nie odwdzięczając mu się. Generalnie jest to wątek, który budzi mój wyjątkowy niesmak, dlatego zakończę w tym miejscu i przejdę do ciekawszych rzeczy.
Na przykład tego, co się autorce niewątpliwie udało – a udało jej się naprawdę dużo rzeczy. Jedną z najważniejszych jest bardzo wiarygodna ekspozycja społeczności czarodziejów w państwo totalitarne. Zarówno ten, jak i wszystkie poprzednie tomy dobitnie pokazują, że brytyjscy czarodzieje jako zbiorowość to społeczeństwo zamknięte, konserwatywne i wciąż bardzo niechętne wszelkim ideom postępowości, szczególnie biorąc pod uwagę emancypację innych gatunków magicznych. Tradycyjne niewolnictwo skrzatów, tłumione rebelie goblinów, którym zabrania się używania różdżek, trochę wymuszony izolacjonizm centaurów oraz spychanie na margines społeczny osób mieszanego pochodzenia – to tylko niektóre z licznych przykładów na kulturowy fundament, na którym osoba pokroju Voldemorta mogła bez większych problemów wybudować swoje imperium zła. Nawet relatywnie otwarci czarodzieje jak Dumbledore czy pan Weasley nie byli pod tym względem szczególnie postępowi (chyba, że na tle reszty magicznego społeczeństwa), szczególnie ten drugi w stosunku do mugoli okazuje entuzjastyczną ignorancję pasującą raczej do kolonisty patrzącego z góry na „prymitywne ludy”, niż osoby, której pracą jest dbanie o bezpieczeństwo ludzi niemagicznych.
Rowling udziela nam w ten sposób bardzo mądrej, bardzo potrzebnej w dzisiejszych czasach lekcji – niezwykle łatwo jest pociągnąć za sobą ludzi odwołując się do ich ugruntowanych uprzedzeń. Powolne zmiany na lepsze i otwieranie społeczeństwa na coraz większe grupy wykluczonych, jakie promował Dumbledore z łatwością mogą być zniweczone, gdy tylko pojawi się ktoś odpowiednio charyzmatyczny, kto zapyta – czemu niby mamy się zmieniać? Dlaczego mamy udzielać przywilejów tym, którzy się ich domagają? Czemu nie może być tak, jak kiedyś? Ruchy emancypacyjne zawsze burzą spokój tych, którzy nie muszą się emancypować – a im bardziej zachowawcze, przywiązane do tradycji i zamknięte jest społeczeństwo, tym łatwiej skanalizować jego gniew, przekierowując go właśnie na tych najsłabszych, którzy mają czelność domagać się równego traktowania. Mniej więcej w połowie Insygniów Śmierci bohaterowie trafiają do Ministerstwa Magii, gdzie mają okazję dostrzec, jak łatwo biurokratyczna machina regulująca prawa w społeczności czarodziejów zmieniła się w orwellowski koszmar. Najbardziej przerażającym jest, że Voldemort wcale nie musiał tłamsić ludzkiej natury, ale wręcz przeciwnie – odwołując się do niej i podsycając jej najgorsze aspekty, doprowadził do zniknięcia nawet tych smętnych pozorów praworządności, które panowały w czarodziejskiej społeczności do tej pory.
Przejdźmy teraz do Snape’a. W dyskusji „Severus Snape – dobry czy zły?” opowiadam się zdecydowanie za tą drugą opcją. Oczywiście, w żadnym wypadku odpowiedź na takie pytanie nie jest oczywista – już samo istnienie długiej dyskusji na ten temat obrazuje, że sytuacja jest bardzo złożona – jednakże nie jestem w stanie patrzeć na Snape’a inaczej, niż jak na postać negatywną. Przede wszystkim ten bohater ma bardzo mało cech, które mogłyby sugerować, że gdyby jego życie potoczyło się inaczej, byłby dobrą osobą. Bynajmniej. Zdaje się, że jedną z jego głównych cech „odkupujących” jest żywione do Lily Evans uczucie – ja jednak nie jestem w stanie przyjąć tego za dobrą monetę. Snape nie kochał Lily – on miał na jej punkcie niezdrową obsesję. Gdy Lily wyszła za Jamesa, Severus na dobre związał się ze śmierciożercami i działał na rzecz Voldemorta, ponieważ Czarny Pan obiecał mu Lily jako nagrodę za wierną służbę. Severus miał gdzieś Lily, która założyła rodzinę, miała syna i była, biorąc poprawkę na niewesołe czasy magicznej wojny, stosunkowo szczęśliwa. Obchodziło go tylko jego własny komfort emocjonalny, jego własne szczęście, które definiował jako posiadanie Lily na zasadzie... niewolnictwa? Pocieszenia niczego nieświadomej wdowy przez dawnego przyjaciela? Nie mamy pojęcia, w jaki sposób Snape wyobrażał sobie ich wspólną relację po tym, jak doprowadzi do śmierci męża i syna swojej ukochanej. Możliwe, że desperacja odebrała mu rozum, możliwe, że w ogóle miał to gdzieś – ale jego działania motywowane były nie miłością, tylko egoizmem.
I takim właśnie egoistą pozostał do ostatnich chwil swojego życia. Dumbledore znalazł sposób, by odpowiednio skanalizować ten egoizm i wykorzystać go do ostatecznego uśmiercenia Voldemorta, ale to wcale nie zmienia negatywnego wydźwięku zachowania tej postaci. Po śmierci Lily Snape zamienił jedne egoistyczne pragnienie, któremu poświęcał całe swoje życie (być ze swoją ukochaną bez względu na to, co sama zainteresowana ma do powiedzenia) na inne, równie egoistyczne (zemścić się na Voldemorcie za zabicie Lily). Jego tak naprawdę nie obchodziło nic innego – jego walka z Czarnym Panem miała na celu nie zażegnanie niebezpiecznej ideologii czystej krwi, ocalenie niewinnych istnień czy jakichkolwiek innych rzeczy wynikających altruizmu. Dla Severusa cały świat mógłby spłonąć, jeśli tylko miałby pewność, że w tym ogniu usmaży się również i sam lord Voldemort. Snape był wierny Dumbledore’owi dokładnie z tych samych względów, z jakich wcześniej był wierny Czarnemu Panu – bo w ten sposób miał największą szansę realizacji własnych pragnień. Gdyby na horyzoncie pojawił się jakiś inny zły, który – z jakichkolwiek powodów – chciał uśmiercić Voldemorta, to Snape bez chwili wahania przyłączyłby się do tego złego, jeśli tylko uznałby, że w ten sposób Czarny Pan szybciej rozstanie się z życiem.
Oczywiście, wiemy że Snape miał ciężkie dzieciństwo i był ofiarą szkolnego sadyzmu. To, do pewnego stopnia, czyni go postacią budzącą współczucie. Problem polega na tym, że to jeszcze nie oznacza, że sama postać jest tego współczucia warta, jeśli weźmie się pod uwagę wszystko, czego potem dokonała. Snape w ani jednym momencie nie zrobił niczego prawdziwie altruistycznego – chyba, że weźmiemy pod uwagę moją interpretację jego zachowania w Księciu Półkrwi, gdy oszczędził Draconowi zabicia dyrektora Hogwartu, choć i w tym przypadku sam przyznałem, że to mocno naciągana, niepoparta żadnymi sugestiami w tekście teoria, bo tak czy inaczej Severus działał na polecenie Dumbledore’a. Tak samo jak i w każdym innym przypadku, w którym ratował komuś życie albo narażał własne, by pozyskać jakąś informację – Snape realizował w ten sposób własną obsesję. Nic więcej. Możliwe, że gdyby wychował się w innych warunkach, był bardziej atrakcyjny fizycznie (nie, książkowy Severus nie wyglądał jak Alan Rickman), miałby kogoś, kto na poważnie się nim zajmie i nauczy kompetencji społecznych – może byłby inną osobą. Problem polega na tym, że w nim nie ma żadnego dobra, które mogłoby się rozwinąć, gdyby koleje jego życia potoczyły się inaczej. Nie ma żadnej wzmianki, która sugerowałaby taki stan rzeczy. Severus Snape był złą osobą, która w pewnym okresie swojego życia robiła dobre rzeczy z całkowicie egoistycznych pobudek. W żadnym wypadku nie oznacza to, że był postacią niejednoznaczną moralnie. Złożoną? Owszem. Wielowymiarową? Powiedzmy. Ale niewiele mam zrozumienia dla argumentacji, że Snape był kimś w jakimkolwiek stopniu pozytywnym.
Z kolei moralna transformacja Dumbledore’a była czymś… zaskakująco udanym, zważywszy na fakt, że sama postać w trakcie finałowego tomu jest martwa (co nie przeszkodziło jej pojawić się w finale Insygniów Śmierci). Jak już wspominałem, był to istotny wątek – Harry po raz kolejny musiał przewartościować sobie w głowie pewne rzeczy i uświadomić sobie, że świat nie funkcjonuje zerojedynkowo. O ile – z przyczyn, o których pisałem wyżej – nie jestem w stanie uwierzyć w dobre intencje Snape’a, o tyle z Dumbledore’em sprawa ma się już nieco inaczej. Przede wszystkim jego decyzje mają czytelne, jednoznacznie szlachetne pobudki – Albus przez całą serię aktywnie wspierał emancypację nieludzkich istot magicznych, zatrudnił Hagrida jako gajowego, przyjął do szkoły Lupina, dał pracę Firenzo, gdy jego stado wygnało go z Zakazanego Lasu, utrzymywał przyjazne kontakty z trytonami i tak dalej. Jego młodzieńczy romans z ideami czystości krwi funkcjonuje tu jako dowód na to, że nawet największe moralne autorytety nie są postaciami idealnymi. To lekcja, którą każda osoba musi prędzej czy później odrobić – ideały nie istnieją. Młodzieńcza niechęć Dumbledore’a do mugoli została bardzo dobrze umotywowana – to mugole odpowiedzialni byli za tragedię, która spadła na jego najbliższych i jego mimowolne pozostanie w rodzinnym domu, podczas gdy czekała na niego ambitna kariera w szerokim świecie czarodziejów.
Oczywiście, pisząc o tej postaci w kontekście Insygniów Śmierci nie sposób jest nie wspomnieć o dyskusji na temat moralności postępowania Dumbledore’a względem Harry’ego – dyrektor Hogwartu, znając treść przepowiedni mówiącej, że Voldemort może zginąć jedynie z ręki młodego Pottera, cynicznie formatował go do tego zadania, manipulując chłopcem w taki sposób, by przygotować go do konfrontacji z Czarnym Panem… co, z jakiegoś powodu, miałoby rzucać cień na motywacje Dumbledore’a. Problem z takim postawieniem sprawy polega na tym, że gdyby dyrektor Hogwartu nie robił tego, co robił, Harry i tak prędzej czy później stanąłby twarzą w twarz z Voldemortem – i byłby skazany na porażkę, ponieważ nie miałby pojęcia, w jaki sposób pokonać mordercę swoich rodziców. Dumbledore działał w najlepszym interesie całego magicznego świata ORAZ w najlepszym interesie Harry’ego. Po drugie, w swoim planie zawarł furtkę bezpieczeństwa – wiedział, że Harry, jako horkruks będzie musiał zginąć, by ostatecznie uśmiercić Czarnego Pana, dlatego „wyposażył go” w (dał odpowiednie wskazówki, by zdobyć) Insygnia Śmierci, które pomogą mu oszukać Kostuchę i przeżyć własny zgon. Postawiony przed bardzo ciężką decyzją – poświęcić życie chłopca, by ocalić świat – Albus Dumbledore zrobił wszystko, by uratować zarówno Harry’ego, jak i społeczność czarodziejów (a, w dalszej perspektywie, zapewne i cały świat). Owszem, był w swoich planach i posunięciach cyniczny oraz wyrachowany – ale cynizm i wyrachowanie niekoniecznie są czymś z gruntu złym. Ostatecznie, by doprowadzić do realizacji swojego misternego planu Albus poniósł ofiarę największą z możliwych, ultymatywny akt altruizmu – oddał własne życie. Tak, umierał już wcześniej, ale dobrowolne przyspieszenie własnego zgonu w celu ocalenia kogoś innego nadal jest czymś jednoznacznie szlachetnym.
Bardzo podobało mi się zachowanie głównego bohatera gdy Lupin próbował przyłączyć się do niego, Rona i Hermiony, by wspomóc ich w misji, którą wyznaczył im Dumbledore. Remus był w życiowym rozkroku – założył rodzinę, urodził mu się syn i nagle odkrył, że być może nie nadaje się na męża i ojca, że jego choroba jest czymś uniemożliwiającym realizowanie się w tej roli. Możliwe, że daje tu o sobie znać jego niedojrzałość – choć jako jedyny z Huncwotów miał szansę na coś, co w przybliżeniu można nazwać normalnym dorosłym życiem (o ile normalnym życiem można nazwać zmaganie się z nieuleczalną chorobą w społeczeństwie, która spycha cierpiących na tę chorobę poza margines społeczny), nadal zachowuje się w odrobinę niedojrzały sposób. Skazą charakteru Lupina od samego początku było zbytnie uleganie osobom, którzy okazywali mu sympatię – w obawie, że jeśli nie będzie tego robił, straci tę sympatię. Dlatego nigdy nie postawił się Jamesowi, gdy ten dręczył Severusa w szkole (choć zdawał sobie sprawę, jak złym i okrutnym było to zachowaniem), dlatego nadal niby to strofował Harry’ego w trzeciej klasie, gdy był nauczycielem obrony przed czarną magią, ale jednak krył go, gdy chłopiec wymykał się do Hogsmeade. To przywara, która powoduje uległość – cechę, którą musi posiadać osoba cierpiąca na wilkołactwo, ponieważ jakiekolwiek przejawy agresji w jej przypadku będą traktowane znacznie surowiej. Problem polega na tym, że taki stan rzeczy spowodował u Remusa erozję asertywności i pewności siebie. Lupin ma trudności w konsekwentnym trwaniu przy swoich decyzjach, nachodzą go wątpliwości. W rozmowie z nim Harry robi prawdopodobnie najmądrzejszą, najrozsądniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek zrobił na kartach wszystkich siedmiu książek – mocno potrząsa Lupinem i kategorycznie odmawia jego propozycji dołączenia do tria. Harry, który doskonale wie, jak to jest wychowywać się bez rodziców, nie ma najmniejszego zamiaru uczestniczyć w tchórzliwej ucieczce od odpowiedzialności, jaką planuje Remus. Pamiętam, że w chwili, gdy czytałem ten fragment po raz pierwszy, naprawdę uderzyło mnie, że Harry jest (przynajmniej pod pewnymi względami) dojrzałą osobą, która w pewnych szczególnych sytuacjach może służyć jako pion moralny dla innych.
W ogóle Insygnia Śmierci bardzo wyraziście pokazują, w jaki sposób Harry Potter zmienił się od momentu, w którym poznaliśmy go w pierwszym tomie sagi. Mężczyzna, który po raz ostatni staje do walki z Lordem Voldemortem niewiele ma już wspólnego z chłopcem, który spał w komórce pod schodami. Siedem lat nauki, nawiązywania przyjaźni, walki o zdrowie i życie własne oraz swoich bliskich ukształtowało go w osobę, która bez wątpliwości dorasta do roli, jaką wyznaczyło mu przeznaczenie. Nie oznacza to oczywiście, że Harry został ideałem – nadal posiada wszystkie swoje wady, takie jak zapalczywość, lekkomyślność i brak umiejętności planowania (poważnie, gdyby nie Hermiona, w swoją podróż ruszyłby jedynie ze swoją różdżką i tym, co miał na grzbiecie), momentami daje również znać jego relatywnie niska inteligencja emocjonalna – to ostatnie jednak nie powinno dziwić, w końcu mówimy tu o kimś wychowanym w patologicznej rodzinie i jednocześnie kimś, kto zmuszony został do przedwczesnego i przyspieszonego dorastania. Biorąc to wszystko pod uwagę, Harry i tak trzyma się naprawdę nieźle.
Ron z kolei… pisałem o tym chyba w każdej dotychczasowej notce i w tej pozwolę sobie zrobić to po raz ostatni – rozwój charakterologiczny tego bohatera opiera się właściwie wyłącznie na jego niskim poczuciu własnej wartości i to jest olbrzymia wada, bo chłopak jest przecież jednym z trojga najważniejszych bohaterów w całym siedmioksięgu. Ron od samego początku ma pewien bazowy charakter – jest raczej leniwy, ma sztubacki sposób bycia, jest lojalny, nawet jeśli czasami poczucie niższości i urażonej dumy czasami tę lojalność przyćmiewa. Problem polega na tym, że żadna z tych pobocznych cech nie ewoluuje w trakcie cyklu – Ron pozostaje w zasadzie tym samym Ronem, którego mieliśmy okazję poznać w pierwszym tomie. Nawet gorzej – Kamień Filozoficzny silnie sugerował, że Ron posiada ponadprzeciętną umiejętność planowania i zmysł taktyczny, było to zresztą kluczowe w finale tamtej książki. Autorka jednak nie zdecydowała się eksplorować tej cechy charakteru Rona i w zasadzie zapętliła jego rozwój do tłuczonego w nieskończoność „Ron czuje się niedoceniony i przyćmiony przez swoich wybitnych przyjaciół oraz rodzeństwo, jednak w końcu uświadamia sobie i innym, że również jest kimś wybitnym, na swój własny, unikalny sposób”. W Insygniach Śmierci autorka po raz kolejny zagrywa tą kartą, ale – napiszmy to sobie szczerze – nie ma innego wyjścia, bo jest już za późno na przedstawienie innych cech tej, znanej nam przecież od samego początku, postaci i jest to jedyna karta w jej talii. To po prostu boli.
Lubię Rona, podoba mi się jego charakter, bardzo łatwo jest mi z nim empatyzować, a jego wady są mniej irytujące, niż wady Harry’ego. Tymczasem niektóre postaci drugoplanowe mają głębszy, bardziej złożony rys charakterologiczny, niż on. Mamy tu do czynienia z powtórzeniem schematu i naprawdę nie mam pojęcia, co mógłbym więcej napisać o tym konkretnym wątku. Ron musi zdać ostateczny test lojalności i oczywiście zdaje go, choć nie bez perturbacji, wszystko przebiega w bardzo przewidywalny sposób. Problem polega na tym, że konflikt między Harrym, a Ronem jest jedną z wielu rzeczy mających na celu rozciągnięcie fabuły książki – i nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że to już któreś z kolei odtworzenie tego samego motywu. Poza tym wszystkim rola Rona sprowadza się do… bycia Ronem, czyli narzekania, dogryzania Hermionie i okazjonalnie bycia pomocnym w kolejnych eskapadach. To jest bardzo sympatyczna i generalnie dobrze pomyślana postać i zawsze będę bronił rudzielca przed krytykantami i krytykantkami, jednak nie sposób nie przyznać, że charakterologiczne zapętlenie Rona jest na dłuższą metę frustrujące. Ale kończę już ten temat, bo za moment zapętlę się i ja.
Hermiona robi natomiast wszystko to, co zwykle – ratuje sytuację. Wiele razy. Gdyby nie ta bohaterka, Harry skończyłby jako mokra, dymiąca plama w okolicach trzechsetnej strony tej przeszło dwa razy dłuższej powieści. To ona uratowała jego i Rona, odpowiednio przygotowując się na szybką ucieczkę w trakcie wesela. To ona ocaliła Harry’ego, gdy wpadł w pułapkę zastawioną na niego w Dolinie Godryka. To ona przeniosła siebie i obu chłopców w chwili, gdy sprowadzeni przez ojca Luny śmierciożercy o mało ich nie schwytali. To ona zmodyfikowała Harry’emu twarz, by ukryć jego tożsamość przed smierciożercami, którzy odkryli ich tylko dlatego, że Harry nieopatrznie wypowiedział imię Voldeorta, na które – o czym chłopak doskonale wiedział – nałożone było zaklęcie namierzające. Hermiona robi w tym tomie właściwie wszystko – jeśli bohaterowie odnoszą jakiś progres, który nie wynika z czystego splotu szczęśliwych okoliczności lub pomocy z zewnątrz, to prawie za każdym razem dzieje się to dzięki Hermionie. Oczywiście, dziewczyna nadal posiada swoje wady, ale są one podkreślane w znacznie bardziej dyskretny sposób, niż ma to miejsce w przypadku Harry’ego i Rona. Choćby jej pryncypialność, która – podkręcona powagą sytuacji i wynikającą z niej desperacją – kazała jej wyprać mózgi swoim rodzicom, stworzyć im fałszywe tożsamości i wysłać na drugi koniec świata. To dość ekstremalne zachowanie i stawia tę bohaterkę w trochę niekorzystnym świetle. Z tego, co wiemy z poprzednich tomów – a wiemy, niestety, bardzo niewiele – rodzice Hermiony są osobami raczej inteligentnymi, o otwartych umysłach, nieuprzedzonymi w stosunku do czarodziejskiej społeczności. Nie mamy żadnych podstaw by sądzić, że nie zasługują na potraktowanie ich jak dojrzałe, odpowiedzialne osoby – a niestety Hermiona nie zdecydowała się ich tak potraktować, tylko całkowicie dosłownie zniszczyła im ich życia i stworzyła nowe. Nie wiemy czy wcześniej przedyskutowała z nimi takie rozwiązanie, bo o tym nie wspomina, ja jednak wątpię, by zapytała ich wcześniej o opinię w tej sprawie. To zagranie bardzo w stylu Hermiony, uznać swoją opinię za superlatywną i postępować wedle niej nawet jeśli otoczenie dość mocno się z tym nie zgadza (w łagodniejszej wersji mieliśmy okazję obserwować to z jej WSZĄ). Absolutnie nie uznaję tego wątku za wadę czy niekonsystencję w prezentowaniu charakteru postaci, bo jest wręcz przeciwnie – ten motyw świetnie obrazuje skalę desperacji, jaką odczuwa ta bohaterka. Tym niemniej, nie chciałbym być na miejscu Hermiony, która wraca do swoich rodziców, przywraca im ich wcześniejsze osobowości i tłumaczy, czemu postąpiła tak, a nie inaczej.
Finał powieści jest zdecydowanie jej najmocniejszym punktem programu i trudno się temu dziwić. Po pierwsze – wracamy do Hogwartu, czyli środowiska doskonale znanego zarówno autorce, jak i czytelnikom. Po drugie – powraca wiele postaci drugoplanowych (kadra nauczycielska, Neville, Hagrid), które do tej pory nie miały okazji zagościć na arenie wydarzeń, a do których zdążyliśmy już przywyknąć i wytworzyć z nimi emocjonalne więzi. Po trzecie – w końcu zaczyna zwracać się mozolne wznoszenie fundamentów pod fabularne fajerwerki, które eksplodują jedna po drugiej, podbijając emocjonalną stawkę i zaangażowania uwagi odbiorców. Wychodzą na jaw plany Dumbledore’a, prawdziwe motywacje Snape’a, a konsekwentnie prowadzone w poprzednich odsłonach cyklu wątki Neville’a i Percy’ego w końcu doczekały się satysfakcjonujących konkluzji. Po czwarte – wiele postaci, zarówno z tych z drugiego, jak i z trzeciego planu ginie. Odstrzelenie jakiegoś bohatera, którego czytelnicy już znają i lubią to szybki i efektowny (i, moim zdaniem, współcześnie nadużywany przez popkulturę) sposób na wymuszenie gwałtownej reakcji emocjonalnej u czytelnika. W zbyt dużym stężeniu nie robi już tak wielkiego wrażenia, ale autorka nie przeszarżowała – ostatecznie mamy do czynienia z kluczową bitwą w wojnie czarodziejów i dziwnym byłoby, gdyby przynajmniej część znanych nam postaci nie zginęła w niej. Sceny śmierci – albo informacje o nich – są prezentowane w takich momentach, by odpowiednio ustawić nastrój powieści. Po piąte w końcu – to jest po prostu naprawdę dobrze napisane. Literacko Rowling jest sprawną rzemieślniczką, ale jej proza nie jest pozbawiona wad. Największą są chyba niekiedy bardzo sztucznie brzmiące dialogi (najczęściej w przypadkach, gdy wygłaszające je postaci denerwują się albo próbują żartować). Dla równowagi, introspekcje czy opisy scen akcji wychodzą autorce bardzo dobrze i to na nich opiera się narracja finałowego starcia, co wyszło jej zdecydowanie na zdrowie.
Przejdźmy w końcu do niesławnego epilogu, który wyrządził wielu fankom i fanom ogromną krzywdę, w mniej lub bardziej otwarty sposób torpedując preferowane przez niektórych związki między postaciami. Dość powszechną krytyką było zwrócenie uwagi na fakt, iż wszyscy główni bohaterowie pobrali się ze swoimi młodzieńczymi miłościami poznanymi jeszcze w najmłodszych latach swojego życia – Harry z Ginny, Ron z Hermioną – co najwyraźniej jest czymś mało wiarygodnym, ostatecznie w prawdziwym świecie tego typu sytuacje są niezwykle rzadkie. Jasne, młodzi ludzie zakochują się w sobie, eksperymentują z uczuciami i tworzą związki, ale te związki na ogół nie są w stanie przetrwać wejścia w dorosłość, zmiany środowiska, dojrzewania emocjonalnego i poznawania nowych ludzi. To naturalna kolej rzeczy, zatem to, co Rowling zaprezentowała na ostatnich stronach siódmego tomu zakrawa na mało wiarygodny absurd, prawda? No więc ja mam z takim podejściem problem. Nie, nie problem – dwa problemy. Nie, nie dwa – trzy.
Po pierwsze – tego typu fabularny wybieg, choć istotnie, naginający nieco kołek do zawieszenia niewiary, jest poręcznym narracyjnym narzędziem służącym do eleganckiego zamknięcia opowieści. Jak najlepiej zapewnić czytelnika, że bohater odnalazł w swoim życiu spokój i szczęście, niż ukazać, iż znajduje się on w stabilnej relacji z osobą, o której czytelnik wie, że jest ona dobra i odczuwa do niej sympatię? To zasada fabularnej ekonomii – zamiast przedstawiać nową postać, wyciągniętą kompletnie znikąd i prób przekonania, iż z tą właśnie osobą nasz bohater wytworzy satysfakcjonujący związek, wrzućmy ją w ramiona znanej już postaci, o której wiemy, że w jakimś zakresie ten związek podziała. Ironią losu jest fakt, iż pod ręką mamy doskonały kontrprzykład pokazujący, że z punktu widzenia czytelniczej satysfakcji taki zabieg jest niesatysfakcjonujący – Neville, wbrew oczekiwaniom pewnej części odbiorców, związał się z Hanną Abbott, nie z Luną, która z kolei wyszła za Rolfa Skamandera, który nigdy nie pojawił się na kartach żadnej z książek. Stwierdzić, że czytelnicy byli rozczarowani, to byłoby grube niedopowiedzenie.
Po drugie – kultura czarodziejów jest bardzo zamknięta, a ich społeczność relatywnie niewielka. Populację brytyjskich magów i magiczek można oszacować na raptem kilka tysięcy osób, w tym, może, kilkaset ludzi w wieku, w którym zazwyczaj wchodzi się w związki. Prawie nikt, ze względów kulturowych i czysto pragmatycznych, nie szuka partnerów wśród mugoli, wymiany zagraniczne są raczej incydentalne i statystycznie irrelewantne. To prawda, że w większości normalnych sytuacji wejście w dorosłość, zmiana miejsca zamieszkania, środowiska i grupy towarzyskiej sprawia, iż poznajemy nowych ludzi… ale w przypadku brytyjskich czarodziei taka sytuacja jest bardzo rzadka. Nie ma żadnego innego miasta, do którego można wyjechać, innego kręgu społecznego, czy nawet magicznego odpowiednika Tindera. Sytuacja wygląda tak, że jeśli nie poznasz kogoś interesującego w szkole, prawdopodobnie nie poznasz nikogo nowego w dorosłym życiu. Do tego dochodzi konserwatywna kultura czarodziejów (nie wykluczam, że stanowiąca w jakimś stopniu odbicie konserwatywnych poglądów autorki) silnie ukierunkowana na założenie rodziny i spłodzenie potomstwa.
Po trzecie w końcu – Harry, Ron, Hermiona i Ginny nie byli po prostu przyjaciółmi ze szkoły. Byli żołnierzami walczącymi na wojnie, przelewającymi za siebie nawzajem krew i współdzielącymi traumy, które jednocześnie zbliżały ich do siebie, jak i dystansowały od innych. To nie są doświadczenia, które można porównywać do szkolnych zawirowań w konwencjonalnych młodzieżowych powieściach obyczajowych – to sytuacja ludzi, którzy niejednokrotnie ryzykowali za siebie życiem, którzy zbliżyli się do siebie mocniej, niż większość osób ma szansę zbliżyć się do siebie. Trudno w takim wypadku pytać, czemu po wojnie nie rozeszli się każde w swoją stronę, szukając szczęścia i życiowej satysfakcji na własną rękę. Pytaniem jest, czy w ogóle byliby w stanie funkcjonować inaczej, niż żyjąc ze sobą, będąc blisko siebie, w otoczeniu prawdopodobnie jedynych osób na całym świecie, które są w stanie pojąć, przez co musieli przejść.
Będę bronił tego epilogu, choć zdaję sobie sprawę jak niepopularny jest on niektórych kręgach fanowskich. Siedmioksiąg o Harrym Potterze jest zamkniętym cyklem. „Zamknięty” nie oznacza w tym wypadku, że nie ma żadnych innych materiałów ciągnących historię dalej (bo są), tylko to, że w ramach siedmiu powieści rozgrywa się określona, wewnętrznie spójna kompozycja fabularna o jasno wskazanym początku i końcu. Ta struktura wymagała definitywnego zamknięcia. Nie był to casus, dajmy na to Powrotu Jedi, w którym opowieść po prostu wchodziła w łagodny finał, a losy bohaterów były otwarte do dalszej eksploracji w kolejnych filmach, pierwotnie planowanych przez samego Lucasa, ostatecznie jednak zrealizowanych wiele lat później przez innych ludzi. Ten cykl wymagał definitywnego zamknięcia i odległy czasowo epilog ukazujący losy głównych bohaterów temu właśnie służył. Harry ze swoimi dziećmi stoi na peronie Dziewięć i Trzy Czwarte oczekując na ekspres do Hogwartu – tym razem nie jako uczeń, ale jako rodzic wysyłający swoje potomstwo w drogę ku dorosłości, dokładnie w taką, w jaką sam ruszał wiele lat temu. To symboliczne domknięcie szerszej narracji nawiązaniem do jednego z kluczowych wydarzeń w życiu głównego bohatera. Historia toczy się dalej, a wszystko skończyło się – w mniejszym lub większym stopniu – szczęśliwie.
Porozmawiajmy o filmach. No właśnie – filmach, nie filmie. Odpowiedzialne za produkcję kinowych adaptacji cyklu studio Warner Bros. Pictures uznało, że ostatni tom zawiera w sobie tyle fabuły, iż usprawiedliwionym wydaje się podzielenie jej na dwa filmy. Nie chcę w tym momencie dywagować (ale spokojnie – za moment do tego dojdziemy), na ile takie posunięcie motywowane było chęcią zawarcia w filmowej wersji jak największej ilości wydarzeń z książki, a na ile chęcią wydojenia jeszcze większej ilości pieniędzy od widzów – dość napisać, że dziwi mnie brak takich posunięć w tomach, które naprawdę miały dużo fabularnej substancji (jak Komnata Tajemnic czy Czara Ognia), bezlitośnie wyciętej na potrzeby zwięzłości adaptacji. Osobiście uważam, że Insygnia Śmierci naprawdę nie są aż tak misternie skomponowaną narracyjnie opowieścią, by koniecznie trzeba było przenosić ją na ekran w możliwie zbliżonej do pierwowzoru formie, z obawy, że wycięcie jednego wątku sprawi, iż reszta nie będzie się kleiła. Przeciwnie, wiele rzeczy z pierwszej połowy książki można było bezstresowo wyrzucić, a opowieść jedynie by na tym zyskała.
Bardzo podobało mi się otwarcie tego filmu – seria krótkich, kameralnych scen dyskretnie, ale skutecznie budujących napięcie. Współcześnie wiele hollywoodzkich blockbusterów jeszcze przed kartą tytułową atakuje widza agresywnie dynamicznymi, bogatymi w efekty specjalne i wartką akcję scenami. Harry Potter i Insygnia Śmierci Część 1 na szczęście tego nie robi. Film mądrze dawkuje napięcie. Dopiero po całym kwadransie dostajemy pierwszą dynamiczną scenę pościgu śmierciożerców za Harrym i jego dublerami z Zakonu Feniksa. Duże wrażenie zrobiła na mnie krótka scena z Hermioną modyfikującą swoim rodzicom pamięć, pozbawiona wymuszonej ekspozycji, czy taniego melodramatyzmu, a jednocześnie bardzo wymowna i czytelna – ujęcie ze stojącymi na kominku fotografiami rodzinnymi, z których znika sylwetka dziewczyny dostarcza kontekstu nawet tym widzom, którzy książki nie czytali.
Niestety, im dalej w las, tym gorzej i film popada w tę samą fabularną szarpaninę, z jaką mieliśmy do czynienia w jego książkowym pierwowzorze. Trudno, żeby było inaczej, skoro w znakomitej większości stanowi on nawet nie adaptację, co transplantację materiału literackiego na celuloidową taśmę. Większość dialogów i scen została żywcem przeniesiona z powieści. Oczywiście, poczyniono pewne skróty mające na celu skompresować opowieść do rozmiaru dwóch kinowych obrazów, generalnie jednak upchnięto do obu części filmowych Insygniów Śmierci tyle materiału, ile tylko było to możliwe. Przypomina to trochę ekranizacje dwóch pierwszych tomów sagi, które w podobny sposób starały się możliwie wiernie odtwarzać książkę. Problem polega na tym, że dwa pierwsze tomy serii były znacznie bardziej zwięzłe i skompresowane fabularnie oraz miały najbardziej filmowe struktury, tam więc to zadanie było znacznie prostsze. Filmy, dzieląc opowieść na połowy, zaburzyły kompozycję historii. Pierwsza część jest najzwyczajniej w świecie nudna, przepełniona niepotrzebnymi scenami, mało interesującą ekspozycją i raptem kilkoma bardziej angażującymi emocjonalnie fragmentami – tak jak i pierwsza połowa książki.
Tyle tylko, że w literackim pierwowzorze mamy jeszcze drugą połowę, która to równoważy. Jeśli potraktujemy oba te filmy jako integralną całość, nie ma w tym większego problemu. Jednakże – przynajmniej początkowo – nikt odpowiadający za dystrybucję ich tak nie traktował. Część 1 miała premierę dziewiętnastego listopada dwa tysiące dziesiątego roku, Część 2 – piętnastego lipca dwa tysiące jedenastego roku. Nie były one wyświetlane jeden po drugim, co więcej – każdy z nich miał oddzielne wydanie na DVD i Blu Rayu. Osoba, która obejrzała jedynie pierwszą część ma więc prawo oceniać ją jako autonomiczną całość – i, jako całość, ten film zwyczajnie zawodzi i rozczarowuje. Nie jest to, ma się rozumieć, kompletne rozczarowanie, bo Harry Potter i Insygnia Śmierci Część 1 ma całkiem sporo pozytywów, ostatecznie jednak jest to rozciągnięty poza granice przyzwoitości wstęp do właściwej akcji, sprzedawany oddzielnie i niedostarczający satysfakcjonującego zamknięcia. Ja wiem, że takie było właśnie zamierzenie – ale nie oznacza to, że nie można tego krytykować. Pierwszy film kończy się w momencie, gdy Voldemort zdobywa Czarną Różdżkę – jak w tandetnym serialu telewizyjnym, gdy przez cały odcinek prawie nic się nie dzieje, ale finał zwiastuje przyspieszenie akcji w kolejnym epizodzie.
Niesławna scena tańca Harry’ego i Hermiony mnie się akurat całkiem podobała. Jasne, nie było jej w książce i pozornie wydaje się ona zaburzać rytm opowieści, dla mnie jednak działała tak, jak działać powinna – jako wizualna metafora rozpaczliwego poszukiwania emocjonalnego komfortu i bliskości w tym straszliwym, mrocznym momencie życia, w którym znajdowali się bohaterowie. Można ją również odczytywać na drugim poziomie, jako metafory fizycznego zbliżenia (taniec jako analogia seksu nie jest ani czymś nowym, ani oryginalnym), po odejściu Rona oboje zbliżają się do siebie i rozumieją, że to dla nich nie działa – pod koniec sceny patrzą sobie w oczy i Hermiona z zasmuconym, rozczarowanym wyrazem twarzy opuszcza Harry’ego, sygnalizując nam w ten sposób, że te zbliżenie, choć na moment pozwalające zapomnieć o troskach, nigdy nie będzie tym, co dziewczyna ma z Ronem. To dużo mówiąca scena i osobiście cieszę się, że trafiła do filmu.
Bardzo spodobała mi się również wystylizowana animacja prezentująca baśń o trzech braciach, którzy oszukali śmierć. Za ten segment odpowiedzialny był Ben Hibon, twórca wielu animacji tworzonych głównie na potrzeby promocyjne gier video i bardzo fajnie było w końcu zobaczyć pracę tego utalentowanego artysty nieskrępowane niewielkim budżetem przeznaczonym na marketing jakiejś strzelanki czy skakanki. Atmosfera, oszczędne operowanie barwami, koncepcja, nietypowe wykorzystanie animacji trójwymiarowej… ta scena to prawdziwy majstersztyk i trochę szkoda, że jej twórca najwyraźniej utknął jako podwykonawca materiałów reklamowych dla dużych studiów produkcyjnych, bo z przyjemnością obejrzałbym coś, w czym mógłby się zrealizować artystycznie.
Myślę, że dużym grzechem obu filmów jest wizualna i koncepcyjna powtarzalność, pod tym względem oferują widzom naprawdę niewiele nowego, jedynie nieustanne odwołania do poprzednich odsłon filmowej serii. Wiszący nad Hogwartem dementorzy? Było, w Więźniu Azkabanu. Teleportacje, transformacje z użyciem eliksiru wielosokowego? Wszystko to wiedzieliśmy już wiele razy. W dodatku oba filmy mają dość mocno stłumioną kolorystykę, która może i koresponduje z jego ponurym klimatem ogólnej beznadziei, ale też sprawia, że po pewnym czasie całość zlewa się w szaroburą plamę. Oczywiście w trakcie finałowej bitwy pojawia się kilka fajnych estetycznych koncepcji – moją ulubioną jest skonstruowana z zaklęć gigantyczna kopuła nad zamkiem – problem polega jednak na tym, że jest tego po prostu za mało i za późno, bym jeszcze był w stanie się tym przejmować.
Jeśli chodzi o ekonomię adaptacji – osobiście (o czym już wspominałem chwilę temu) naprawdę nie uważam, by to był materiał na dwa filmy, jednak mimo wszystko reżyserowi udało się wybrnąć z tak obranego założenia. Z ekranizacji wypadło wiele dość kluczowych wątków, motyw dwuznacznej przeszłości Albusa Dumbledore’a został zaledwie zasugerowany. Było to nieuniknione, podobnie jak zresztą wiele innych cięć i skrótów fabularnych. W zasadzie żaden z tych zabiegów jakoś specjalnie mi nie przeszkadzał… z wyjątkiem jednego. W drugim filmie, gdy w końcu następuje przesilenie fabuły i Harry rusza do Hogwartu, jest to sportretowane w sposób, który zakłamuje rozwój charakterologiczny postaci. W literackim pierwowzorze ten tom jest dla Harry’ego kluczowym momentem dorastania – chłopak w końcu nie postępuje impulsywnie, tylko zaczyna konstruować przemyślane plany, ponieważ dobrze wie, w jaki sposób kończą się bezrozumne szarże na wroga w nadziei, że jakoś to będzie.
W filmie w tej scenie pada kwestia „Czy kiedykolwiek nasze plany wypaliły?” i staranne układanie kolejnych posunięć jest wyrzucone na śmietnik, tylko po to, by rzucić się w wir walki. Oczywiście, ta scena pojawia się również w książce, ale tam ma zupełnie inny wydźwięk. Film zdaje się sugerować, że emocjonalne dojrzewanie głównego bohatera było ślepym zaułkiem, że powściągliwość i przemyślane działania są czymś, co stawało mu na przeszkodzie w osiągnięciu celu. A przecież tak nie jest i odpowiedź na – w domyśle retoryczne – pytanie zacytowane wyżej brzmi: tak, wypaliły. Eskapada do Ministerstwa Magii w celu pozyskania horkruksa powiodła się. Tak samo jak wyprawa do Banku Gringotta. Gdyby nie rozsądne planowanie, bohaterowie nigdy by nie zdobyli obu tych kluczowych artefaktów. Oczywiście, każda z nich mniej więcej w połowie kończyła się dekonspiracją i paniczną improwizacją, ale gdyby nie starannie ułożone plany, bohaterowie w ogóle nie mieliby szansy osiągnąć swoich zamierzeń. Film, dość bezsensownie, okrada Harry’ego z tej ewolucji charakterologicznej i to jest duży minus.
Generalnie jednak oba obrazy oglądało mi się dobrze. Nie jest to w żadnym razie ścisła czołówka moich ulubionych adaptacji cyklu, ale nie są to filmy katastrofalnie złe. Reżyser sprawnie operuje atmosferą oraz napięciem i stara się zrobić wszystko, by jak najefektywniej przenieść fabułę książki na celuloidową taśmę… i na ogół mu się to udaje. Większość wad adaptacji – dłużyzny, przeładowanie ekspozycją fabularną, nieco chaotyczna kompozycja opowieści – jest obecna również w książce. Summa summarum po obejrzeniu obu tych filmów czułem satysfakcję i poczucie odpowiedniego domknięcia opowieści. Inna sprawa, że większość tych filmów traktuję raczej jako źródło audiowizualnego kontekstu dla literackiego pierwowzoru, nie autonomiczne twory, które powinny bronić się same – ale, moim zdaniem, nie ma w tym niczego złego.
Wydaje mi się, że największą wadą Insygniów Śmierci jest fakt, iż ta książka zbyt mocno opiera się na fabularnych fundamentach, które poznajemy w sposób pośredni, z drugiej, czy nawet trzeciej ręki. To, co działo się wcześniej – młodzieńcze lata Dumbledore’a, dzieciństwo i wczesna młodość Snape’a, opowieść o trzech braciach będących właścicielami tytułowych artefaktów, historia Regulusa… wszystkie te rzeczy, które przydają kontekstu postępowaniu bohaterów książki są od tych postępowań po prostu daleko ciekawsze. Winny jest też, moim zdaniem, ówczesny brak doświadczenia Rowling w pisaniu powieści wykraczających poza schemat, o którym wspominałem na początku tej notki, zbyt długie rzucanie bohaterów z jednego końca świata przedstawionego na drugi w sposób, który szybko męczy, a bohaterowie rzadko kiedy odnoszą jakiś znaczący progres. Bardzo dobra druga połowa powieści mocno ją ratuje i dzięki temu z czystym sumieniem jestem w stanie powiedzieć, że finał cyklu mnie usatysfakcjonował. Tam, gdzie autorka zaplanowała dramatyczny klimat, ja ten dramatyzm czułem, w luźniejszym momentach napięcie opadało, by przygotować grunt pod kolejny zwrot akcji. Nie jest to najlepsza powieść w cyklu – w moim osobistym rankingu zajmuje miejsce raczej w dolnych obszarach skali – ale i tak czytało się znakomicie.
W tym miejscu chciałbym podziękować wszystkim osobom, które kibicowały mi w trakcie tworzenia tego cyklu notek, podsuwały mi pomysły, interpretacje, dzieliły się – tu oraz na fanpage’u – własnymi przemyśleniami i wnioskami. Te notki nie powstałyby, gdyby wokół bloga i fanpage’ nie wykształciła się pewna grupa dyskusyjna niezobowiązująco omawiająca w komentarzach różne aspekty siedmioksięgu, prezentując różne podejścia i punkty widzenia. To naprawdę bardzo wartościowa przestrzeń dyskusyjna, dzięki której moje własne odczytywanie sagi o Harrym Potterze stało się głębsze. Szczególne podziękowania należą się natomiast moim Patronkom i Patronom, dzięki którym ta seria najzwyczajniej w świecie by nie powstała, bo nie byłbym w stanie zaopatrzyć się w brakujące egzemplarze książek i filmów. Dlatego wszelkie wyrazy wdzięczności kierujcie przede wszystkim do nich – ja tu naprawdę tylko piszę.
A zatem, skoro mamy już za sobą cały cykl… co teraz? Wbrew wcześniejszym deklaracjom, postanowiłem kontynuować tę serię blognotek, przyglądając się przynajmniej niektórym nowym opowieściom ze świata Chłopca, Który Przeżył. Na pierwszy ogień najprawdopodobniej pójdzie scenariusz kontrowersyjnej teatralnej sztuki Harry Potter i Przeklęte Dziecko oraz film Fantastyczne zwierzęta i jak je znaleźć, zapewne w takiej właśnie kolejności. Poza tym, jeśli przyjdzie mi do głowy jakiś interesujący temat dotyczący jakiegoś motywu z sagi, o którym jeszcze nie napisałem w żadnej z dotychczasowych notek – na pewno nie omieszkam zrobić to w oddzielnym tekście. Ostrożnie mogę też obiecać, że będę analizował kolejne pisane lub autoryzowane przez J.K. Rowling teksty kultury, których fabuły rozgrywać się będą w tym uniwersum, o ile jakieś będą powstawać – a pewnie będą, bo Harry Potter nadal jest bardzo wydajną maszynką do drukowania pieniędzy. Chyba, że po drodze rzucę blogowanie, ale na to się szczęśliwie nie zanosi.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz