fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj. |
Killjoys, którego pierwszy sezon jakiś czas temu pojawił się na Netfliksie, to serial dość nijaki. Pierwsze rzucają się w oczy ograniczenia budżetowe – w porównaniu z takim, dajmy na to, The Expanse, serial wygląda strasznie biednie, głównie w sferze kostiumów i dekoracji. Oczywiście to jeszcze nie skreśla całej produkcji – jeśli ktoś jest fanem telewizyjnych space oper, to musi pogodzić się z niejaką siermiężnością – niestety również i pod innymi względami jest to serial niespecjalnie imponujący. Jego twórcy operują najprostszymi, najmniej wymyślnymi schematami fabularnymi – jest to po prostu opowieść o najemnikach w kosmosie, bez żadnych gimmicków, jakie zazwyczaj posiadają tego typu produkcje, by wyróżnić się na tle innych, podobnych seriali. To właściwie pusta struktura konwencyjna bez żadnego interesującego pomysłu na siebie. Problem polega jednak na tym, że to jeden z bardzo, bardzo niewielu emitowanych obecnie seriali telewizyjnych operujących w estetyce kosmicznego sci-fi – estetyce, którą od dawien dawna bardzo lubię i staram się w miarę możliwości śledzić wpisujące się w nią produkcje. A że nie ma tego zbyt wiele, muszę zadowolić się tym, co mam. Na szczęście przy odrobinie dobrej woli nawet w Killjoys można odnaleźć coś, na czym da się zawiesić uwagę. Poniżej spoilery z pierwszego sezonu.
Jedną z takich rzeczy jest kreacja świata przedstawionego – jak już wspominałem, bardzo bazowa, ale w tej bazowości ukazująca niekiedy całkiem interesujące rzeczy. Serial rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, w której ludzkość zaczęła zasiedlać nowe układy planetarne. Na jednym z nich toczy się właśnie akcja serialu. Quad, bo tak nazywa się ten układ, rządzony jest przez dziewięć niewyobrażalnie bogatych rodzin wspólnie kontrolujących gigantyczną korporację o nazwie The Company, która jest właścicielem właściwie wszystkiego w obrębie układu. Oprócz tego mamy jeszcze drugą siłę główną siłę – organizację najemników RAC, która od korporacji niby to jest niezależna, ale w praktyce działa z nią w bardzo ścisłej symbiozie (choć nie bez tarć). Brak jest natomiast jakichkolwiek śladów realnych demokratycznych rządów – układ planetarny z Killjoys to libertariański sen o społeczności skrajnych indywidualistów działających wyłącznie na własny rachunek. Nie pominięto jednak zobrazowania konsekwencji takiego stanu rzeczy. The Company nie ma najmniejszych skrupułów w wyzyskiwaniu swoich pracowników oraz dewastowania środowiska naturalnego dla krótkoterminowych korzyści i nieprzejmowaniu się konsekwencjami swoich zachowań. Rozwarstwienie społeczne i powoduje desperację i bunty mas, pacyfikowane przez korporację i RAC, która posiada licencję na zabijanie osób, na które najemnicy dostaną kontrakt.
Sama organizacja, do której należy trójka głównych bohaterów, również nie jest wiele lepsza od korporacji. Tytułowi killjoye – pracujący dla RAC najemnicy zajmujący się wykonywaniem wszelkiego rodzaju zleceń, od transportu po zabójstwa – nie mają nawet zagwarantowanej emerytury, a w szczególnych przypadkach nie otrzymują nawet zapłaty za zlecone zadanie. Z drugiej strony organizacja wymaga od swoich pracowników bezwarunkowej lojalności i posłuszeństwa na granicy fanatyzmu (oficjalne credo RAC brzmi „The Warrant is All”), najemnicy kultywują również plemienną braterskość opartą o takie wartości jak swoiście pojmowany honor, co w dość oczywisty sposób wykorzystywane jest przez kierownictwo organizacji jako metoda dyscyplinowania najemników – głównie młodych mężczyzn, którzy potrzebują tego rodzaju narracji, aby załagodzić gwałtowne emocje i zapobiec jakimś szalonym pomysłom pokroju założenia związku zawodowego.
Jak w takiej, niezbyt przyjaznej i bardzo dalekiej od starterkowego ideału, futurystycznej rzeczywistości radzą sobie nasi bohaterowie? Jak na wolne, niezależne duchy przystało, są w istocie niesamowicie wręcz konformistyczni, w żaden sposób nie kontestując zastanej rzeczywistości, po prostu robiąc swoje. Jeden z pierwszych odcinków opowiada mieście, które korporacja odcięła od reszty świata i zbombardowała, by ukarać mieszkających tam górników za strajki i domaganie się wyższej płacy. Po latach wymuszonej izolacji społeczność zmieniła się w bandę zdegenerowanych gangów walczących ze sobą nawzajem o przetrwanie i robią za mięso armatnie, do którego prażą nasi bohaterowie. Serial niby stara się wyeksponować nieco odcieni szarości, ale często po prostu odjeżdża w totalny symetryzm ludzi zniszczonych przez kapitalizm uznając za równie złych i obrzydliwych, co ci, którzy tych zniszczeń dokonali, tylko po to, by pławić się w niewyobrażalnym luksusie. Sami bohaterowie również na ogół uciekają od werbalizowania obserwacji status quo, w którym zdają się całkiem nieźle odnajdywać. W ósmym odcinku Johnny, jeden z głównych bohaterów, który na ogół stanowi pion moralny drużyny dość cynicznie odnosi się do emancypacyjnych drugoplanowego bohatera należącego do ruchu niepodległościowego.
Inna sprawa, że ich osobiste dramaty często odwracają uwagę od wszystkich innych spraw. I tu już serial przynajmniej zdaje się próbować robić coś interesującego, nawet jeśli bez większych ambicji. Jeden z głównych bohaterów, D’avin, jest weteranem wojennym cierpiącym na zespół stresu pourazowego i zaniki pamięci spowodowane eksperymentami, jakie przeprowadzało na nim wojsko. Dutch, jedyna kobieta w zespole, od dziecka poddawana była treningowi mającemu uczynić z niej specjalną agentkę RAC do zadań wymagających szczególnych umiejętności. Motyw eksploatacji ludzkiego ciała, zdrowia i życia przez organizacje autorytarne jest bardzo wyraźny, ale serial nie używa tego, by opowiedzieć o czymś ważnym i interesującym, tylko jako poręcznych klisz narracyjnych. Ale czemu niby miałby to robić? Killjoys jest w zamierzeniu produkcją ostentacyjnie nieambitną, mającą w zamierzeniu przynieść nieco rozrywki. Wielka korporacja jest zła nie dlatego, że twórcy serialu krytykują drapieżny kapitalizm, ale dlatego, że wielkie korporacje w fantastyce naukowej zazwyczaj się złe – stanowi to intuicyjny odnośnik konwencyjny. Wojsko eksperymentuje na swoich podwładnych nie po to, by fabuła mogła metaforycznie ukazać sposób, w jaki kultura militarna wykorzystuje młodych, idealistycznie nastawionych mężczyzn do partykularnych interesów polityków i sztabu, ale dlatego, że to kolejna wygodna klisza fabularna, szablonowy wątek dopisujący jakiejś postaci z wojskową przeszłością.
Fantastyka naukowa – dla spójności wywodu trzymajmy się przez moment tylko jej spaceoperowo-telewizyjnej gałęzi – regularnie porusza temat niezależności względem większych systemów społecznych. Firefly opowiada o odrzuceniu społeczeństwa na rzecz indywidualizmu. Star Trek to historia działania dla dobra demokratycznego, zunifikowanego rasowo i gatunkowo społeczeństwa, Babylon 5 – walkę o to, by takie społeczeństwo odzyskać. Seriale spod znaku Gwiezdnych Wrót w różnym natężeniu kontynuują tę tradycję, najlepiej chyba w Stargate Atlantis, które odtwarza sen Roddenberry’ego o wieloetnicznej, multikulturowej unii narodów połączonych wspólnym marzeniem o eksploracji Wszechświata. Na tym tle Killjoys wypada… blado. Bohaterowie nawet jeśli walczą z tą czy inną organizacją, to robią to kierowani wyłącznie osobistymi interesami albo doraźnymi porywami indywidualnej szlachetności. Poza tym jednak pozostają szalenie konformistyczni – są jak klasa średnia, której jest na tyle dobrze, by bagatelizowała problemy mniej zamożnych ale też postawiona nie na tyle wysoko, by toksyczność systemu społecznego omijała ich zupełnie. Roddenberry byłby niepocieszony.
Co jeszcze? Serial ma tak niekreatywną ścieżkę dźwiękową, że to na swój sposób stanowi o jej wyjątkowości – na muzykę tła w Killjoys składają się piosenki pop brzmiące jakby żywcem wyjęte z komercyjnych stacji radiowych oraz dubstep. Pojawił się nawet utworek wykorzystany wcześniej w czołówce do gry video Borderlands 2, która jest tym, czym prawdopodobnie chciałby być ten serial – przyjemnym, dynamicznym i odświeżającym konwencyjnie akcyjniakiem, którego akcja rozgrywa się na innej planecie. Brzmi to dość przaśnie i przypuszcza, że za dziesięć, piętnaście lat będzie strasznie gryzło w uszy, ale nie jest to również problem, który uniemożliwiałby cieszenie się serialem. Bo i przynosi on pewien rodzaj tej osobliwej przyjemności produkcją, która jest nieambitna, niedopracowana właściwie pod każdym względem, ale koniec końców nierobiąca krzywdy poczuciu smaku nawet stosunkowo wyrobionemu widzowi.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz