fragment grafiki autorstwa Icara Augusta Maciela, całość tutaj. |
Doctor Strange to chyba najbardziej niepotrzebny film w dotychczasowej historii Marvel Cinematic Universe. Nie zrozumcie mnie źle, to nadal jest bardzo przyzwoita produkcja, która utrzymuje równy, marvelowy poziom. Problem polega na tym, że… no właśnie, to po prostu kolejna marvelowy produkcja, która mimo dużego potencjału jest czymś przeraźliwie wręcz zachowawczym, a co za tym idzie – przeraźliwie wręcz wtórnym.
Obsadzenie Benedicta Cumberbatcha w roli aroganckiego geniusza jest czymś bardzo bezpiecznym. Podobnie jak Mads Mikkelsen w roli demonicznego złoczyńcy. Marvel słynie z ryzykownych decyzji castingowych, które w znakomitej większości okazują się koniec końców trafne, a aktorskie interpretacje ikonicznych komiksowych postaci wnoszą do nich coś nowego, niekiedy wpływając nawet na materiał źródłowy. Cumberbatch zagrał Strange’a kompetentnie, ale szablonowo. Z obsady wybija się jedynie Chiwetel Ejiofor grający Mordo, który – wespół ze scenarzystami – naprawdę robi z tej szablonowej postaci coś interesującego. Nie jest to oczywiście żaden przełom w kreowaniu filmowych złoczyńców, ale on przynajmniej miał jakąś głębię, relację z głównym bohaterem oraz moralną transformację. Oglądając film niemal widziałem jak scenarzyści odhaczają kolejne obowiązkowe punkty programu. Końcówka drugiego aktu – obligatoryjny żart o Wi-Fi rozluźniający atmosferę przed Introspektywną Sceną Tranzytową Numer Trzy. Nie ma niczego złego w budowaniu opowieści na fabularnym rusztowaniu, ale jeśli to rusztowanie tak ostentacyjnie przebija się przez samą substancję narracyjną to… no, coś jest nie tak.
W dodatku magia w tym filmie jest przedstawiona w strasznie rozczarowujący sposób. Doctor Strange był pierwszą w historii tego uniwersum produkcją rozszerzającą świat przedstawiony o elementy nadprzyrodzone. Do tej pory wszelkie nierzeczywiste motywy były wyłącznie domeną fantastyki naukowej i twórcy bardzo długo zwlekali z przedstawieniem magii w filmowej rzeczywistości Marvela. W pewnym momencie pojawiła się nawet idea, by „magia” była w istocie niewyobrażalnie zaawansowaną technologią (która, jak mówi słynne prawo Clarke’a, jest od magii nieodróżnialna) mocno inspirowana saganowską filozofią. Nauka od zawsze była siłą napędzającą kinowe uniwersum Marvela, jednak ciężko byłoby „naukowo” wytłumaczyć egzystencję takich postaci jak choćby Ghost Rider bez równoczesnego popadania w śmieszność. Dlatego jakaś forma opartej na nieracjonalności mocy musiała się w końcu pojawić. Problem polega na tym, że twórcy wyraźnie nie wiedzieli z której strony ugryźć ten temat. Magia w tym filmie to dziwaczny, niespójny koktajl idei, pomysłów, kultur i estetyk. W jednej scenie Ancient One pokazuje Stephenowi księgę pełną kompletnie nieprzystających do siebie rzeczy – akupunkturę, rezonans magnetyczny, czakry – które w żaden widoczny sposób nie łączą się ze sobą w spójny obraz magii. Przedstawiona w filmie jest niedookreślona, co samo w sobie nie jest niczym złym, ponieważ pozostawia duże pole do manewru dla innych scenarzystów chcących poruszać wątki magiczne. Twórcy kreują kolejne elementy ad hoc, by usprawiedliwić poszczególne fabularne posunięcia.
W jednym aspekcie Doctor Strange wygląda niemal jak tematyczna kontynuacja motywów zapoczątkowanych w poprzednim filmie serii, czyli Captain America: Civil War. W filmach poprzedzających Civil War złoczyńca jest na ogół typowym zagrożeniem, z jakim zmagają amerykańscy bohaterowie – konkwistadorem (Thanos, Loki), terrorystą (Mandarian), nazistą (Red Skull). Kimś, kogo należy pokonać i, najlepiej, uśmiercić. To strategia, która z powodzeniem funkcjonowała przez wiele lat, zarówno w fabularnej przestrzeni zachodnich komiksów superhero, jak i w polityce międzynarodowej Stanów Zjednoczonych. Civil War dopuścił się jednak zmyślnej subwersji, mianowicie – pokazał, że taka strategia działa wyłącznie do pewnego momentu, że nie zawsze pobicie wroga (albo tego, kogo w danym momencie za wroga uznamy) doprowadzi do szczęśliwego zakończenia i przywrócenia pokoju. Ja mam rację, ten drugi się myli, więc będę go bił tak długo, aż go pokonam i wszystko znowu będzie w porządku. Do tej pory właściwie za każdym to działało. W Doctor Strange to nie miało prawa zadziałać. Dormammu – prymarny antagonista filmu – nie jest kimś, kogo można uderzyć. Dysproporcja między jego potęgą, a magiczną mocą wciąż jeszcze mocno nieopierzonego Stephena jest zbyt wielka, by mogło dojść do klasycznej siłowej konfrontacji, w której zwyciężyłby ten, kto ma większy pentagram. Strange robi próbuje zatem czegoś, czego żaden inny superbohater kinowego uniwersum Marvela chyba jeszcze nigdy na poważnie nie próbował – pertraktacji.
Stephen Strange zamknął Dormammu w pętli czasu, skazując zarówno jego, jak i siebie na wieczną egzystencję w powtarzanym w nieskończoność momencie – stworzył impas, którego nie dało się rozwiązać przemocą. Nie będąc w stanie wygrać pojedynku na moc, główny bohater nawet nie próbował stawać do walki – zmienił reguły gry. Magiczna wojna zmieniła się w pojedynek na wolę i determinację. Strange dobrowolnie zamknął się w czasowym więzieniu z istotą, która morduje go raz za razem – ale, z uwagi na paradoksalną naturę materii czasu nigdy nie jest to śmierć ostateczna. Doktor Strange sprawił, że niewyobrażalna potęga jego przeciwnika stała się bez znaczenia – zmusił go do rozmowy i porozumienia. Dormammu opuszcza zatem nasz świat – nie dlatego, że został pobity, ale dlatego, że został przekonany. Civil War pokazało nam, jak łatwo jest obrócić przemoc przeciwko osobie, która używa jej nawet w dobrej wierze. Możesz być silny, ale jeśli natrafisz na kogoś mądrzejszego i bardziej zdeterminowanego od siebie, ten ktoś cię pokona. W Civil War tym kimś jest antagonista, Helmut Zemo. W Doctor Strange to protagonista, nie posiadając siłowej przewagi nad przeciwnikiem przenosi walkę na płaszczyznę, w której jakakolwiek przemoc jest pozbawiona znaczenia. Postawił przeciwnika przed wyborem – możemy cierpieć razem w zamknięciu albo zawiązać pakt o nieagresji i rozejść się każdy w swoją stronę. I odnosi sukces.
Żywię graniczące z pewnością przekonanie, że to czysty przypadek, ale podoba mi się takie odczytanie obu tych filmów jako ciągu następujących po sobie lekcji moralności – żeby zaprowadzić pokój superbohaterowie muszą przystosować się do nowych czasów, uświadomić sobie, że czysta siła to jedynie rozwiązanie na krótką metę, ponieważ każda eskalacja przemocy wymusza kolejną, jeszcze większą. Strange zdaje się to rozumieć – ostatecznie jest lekarzem, jego powołaniem jest ratowanie życia, nie odbieranie go – choć oczywiście niewykluczone, że gdyby dysproporcja mocy między nim i Dormammu była mniejsza, doszłoby do klasycznej konfrontacji. Jednak coś w jego upartym podkreślaniu swojego tytułu akademickiego (będącego zarazem nazwą jego szlachetnej profesji) pozwala mieć nadzieję, że tak nie jest. Że Stephen Strange najlepiej ze wszystkich bohaterów, którzy do tej pory doczekali się własnego filmu kinowego, najlepiej rozumie słynne słowa wujka Bena o wielkiej mocy i idącej za nią wielkiej odpowiedzialności.
Ostatecznie Doctor Strange to film przeraźliwie wręcz szablonowy, w znacznej mierze powielający schematy wypracowane w kinowym uniwersum Marvela przez ostatnią dekadę. Poza subwersywnym finałem rozwiązującym konflikt w niespodziewany, nietypowy dla kina superbohaterskiego sposób naprawdę nie ma tam zbyt wiele ciekawego. To film idealny do obejrzenia przy obiedzie i zapomnienia już na poziomie deseru. Nie ma w tym oczywiście niczego złego, bo w żadnym razie filmy Marvela nie są rzeczami, które mają zapisać się złotymi zgłoskami w historii kinematografii.
Obsadzenie Benedicta Cumberbatcha w roli aroganckiego geniusza jest czymś bardzo bezpiecznym. Podobnie jak Mads Mikkelsen w roli demonicznego złoczyńcy. Marvel słynie z ryzykownych decyzji castingowych, które w znakomitej większości okazują się koniec końców trafne, a aktorskie interpretacje ikonicznych komiksowych postaci wnoszą do nich coś nowego, niekiedy wpływając nawet na materiał źródłowy. Cumberbatch zagrał Strange’a kompetentnie, ale szablonowo. Z obsady wybija się jedynie Chiwetel Ejiofor grający Mordo, który – wespół ze scenarzystami – naprawdę robi z tej szablonowej postaci coś interesującego. Nie jest to oczywiście żaden przełom w kreowaniu filmowych złoczyńców, ale on przynajmniej miał jakąś głębię, relację z głównym bohaterem oraz moralną transformację. Oglądając film niemal widziałem jak scenarzyści odhaczają kolejne obowiązkowe punkty programu. Końcówka drugiego aktu – obligatoryjny żart o Wi-Fi rozluźniający atmosferę przed Introspektywną Sceną Tranzytową Numer Trzy. Nie ma niczego złego w budowaniu opowieści na fabularnym rusztowaniu, ale jeśli to rusztowanie tak ostentacyjnie przebija się przez samą substancję narracyjną to… no, coś jest nie tak.
W dodatku magia w tym filmie jest przedstawiona w strasznie rozczarowujący sposób. Doctor Strange był pierwszą w historii tego uniwersum produkcją rozszerzającą świat przedstawiony o elementy nadprzyrodzone. Do tej pory wszelkie nierzeczywiste motywy były wyłącznie domeną fantastyki naukowej i twórcy bardzo długo zwlekali z przedstawieniem magii w filmowej rzeczywistości Marvela. W pewnym momencie pojawiła się nawet idea, by „magia” była w istocie niewyobrażalnie zaawansowaną technologią (która, jak mówi słynne prawo Clarke’a, jest od magii nieodróżnialna) mocno inspirowana saganowską filozofią. Nauka od zawsze była siłą napędzającą kinowe uniwersum Marvela, jednak ciężko byłoby „naukowo” wytłumaczyć egzystencję takich postaci jak choćby Ghost Rider bez równoczesnego popadania w śmieszność. Dlatego jakaś forma opartej na nieracjonalności mocy musiała się w końcu pojawić. Problem polega na tym, że twórcy wyraźnie nie wiedzieli z której strony ugryźć ten temat. Magia w tym filmie to dziwaczny, niespójny koktajl idei, pomysłów, kultur i estetyk. W jednej scenie Ancient One pokazuje Stephenowi księgę pełną kompletnie nieprzystających do siebie rzeczy – akupunkturę, rezonans magnetyczny, czakry – które w żaden widoczny sposób nie łączą się ze sobą w spójny obraz magii. Przedstawiona w filmie jest niedookreślona, co samo w sobie nie jest niczym złym, ponieważ pozostawia duże pole do manewru dla innych scenarzystów chcących poruszać wątki magiczne. Twórcy kreują kolejne elementy ad hoc, by usprawiedliwić poszczególne fabularne posunięcia.
W jednym aspekcie Doctor Strange wygląda niemal jak tematyczna kontynuacja motywów zapoczątkowanych w poprzednim filmie serii, czyli Captain America: Civil War. W filmach poprzedzających Civil War złoczyńca jest na ogół typowym zagrożeniem, z jakim zmagają amerykańscy bohaterowie – konkwistadorem (Thanos, Loki), terrorystą (Mandarian), nazistą (Red Skull). Kimś, kogo należy pokonać i, najlepiej, uśmiercić. To strategia, która z powodzeniem funkcjonowała przez wiele lat, zarówno w fabularnej przestrzeni zachodnich komiksów superhero, jak i w polityce międzynarodowej Stanów Zjednoczonych. Civil War dopuścił się jednak zmyślnej subwersji, mianowicie – pokazał, że taka strategia działa wyłącznie do pewnego momentu, że nie zawsze pobicie wroga (albo tego, kogo w danym momencie za wroga uznamy) doprowadzi do szczęśliwego zakończenia i przywrócenia pokoju. Ja mam rację, ten drugi się myli, więc będę go bił tak długo, aż go pokonam i wszystko znowu będzie w porządku. Do tej pory właściwie za każdym to działało. W Doctor Strange to nie miało prawa zadziałać. Dormammu – prymarny antagonista filmu – nie jest kimś, kogo można uderzyć. Dysproporcja między jego potęgą, a magiczną mocą wciąż jeszcze mocno nieopierzonego Stephena jest zbyt wielka, by mogło dojść do klasycznej siłowej konfrontacji, w której zwyciężyłby ten, kto ma większy pentagram. Strange robi próbuje zatem czegoś, czego żaden inny superbohater kinowego uniwersum Marvela chyba jeszcze nigdy na poważnie nie próbował – pertraktacji.
Stephen Strange zamknął Dormammu w pętli czasu, skazując zarówno jego, jak i siebie na wieczną egzystencję w powtarzanym w nieskończoność momencie – stworzył impas, którego nie dało się rozwiązać przemocą. Nie będąc w stanie wygrać pojedynku na moc, główny bohater nawet nie próbował stawać do walki – zmienił reguły gry. Magiczna wojna zmieniła się w pojedynek na wolę i determinację. Strange dobrowolnie zamknął się w czasowym więzieniu z istotą, która morduje go raz za razem – ale, z uwagi na paradoksalną naturę materii czasu nigdy nie jest to śmierć ostateczna. Doktor Strange sprawił, że niewyobrażalna potęga jego przeciwnika stała się bez znaczenia – zmusił go do rozmowy i porozumienia. Dormammu opuszcza zatem nasz świat – nie dlatego, że został pobity, ale dlatego, że został przekonany. Civil War pokazało nam, jak łatwo jest obrócić przemoc przeciwko osobie, która używa jej nawet w dobrej wierze. Możesz być silny, ale jeśli natrafisz na kogoś mądrzejszego i bardziej zdeterminowanego od siebie, ten ktoś cię pokona. W Civil War tym kimś jest antagonista, Helmut Zemo. W Doctor Strange to protagonista, nie posiadając siłowej przewagi nad przeciwnikiem przenosi walkę na płaszczyznę, w której jakakolwiek przemoc jest pozbawiona znaczenia. Postawił przeciwnika przed wyborem – możemy cierpieć razem w zamknięciu albo zawiązać pakt o nieagresji i rozejść się każdy w swoją stronę. I odnosi sukces.
Żywię graniczące z pewnością przekonanie, że to czysty przypadek, ale podoba mi się takie odczytanie obu tych filmów jako ciągu następujących po sobie lekcji moralności – żeby zaprowadzić pokój superbohaterowie muszą przystosować się do nowych czasów, uświadomić sobie, że czysta siła to jedynie rozwiązanie na krótką metę, ponieważ każda eskalacja przemocy wymusza kolejną, jeszcze większą. Strange zdaje się to rozumieć – ostatecznie jest lekarzem, jego powołaniem jest ratowanie życia, nie odbieranie go – choć oczywiście niewykluczone, że gdyby dysproporcja mocy między nim i Dormammu była mniejsza, doszłoby do klasycznej konfrontacji. Jednak coś w jego upartym podkreślaniu swojego tytułu akademickiego (będącego zarazem nazwą jego szlachetnej profesji) pozwala mieć nadzieję, że tak nie jest. Że Stephen Strange najlepiej ze wszystkich bohaterów, którzy do tej pory doczekali się własnego filmu kinowego, najlepiej rozumie słynne słowa wujka Bena o wielkiej mocy i idącej za nią wielkiej odpowiedzialności.
Ostatecznie Doctor Strange to film przeraźliwie wręcz szablonowy, w znacznej mierze powielający schematy wypracowane w kinowym uniwersum Marvela przez ostatnią dekadę. Poza subwersywnym finałem rozwiązującym konflikt w niespodziewany, nietypowy dla kina superbohaterskiego sposób naprawdę nie ma tam zbyt wiele ciekawego. To film idealny do obejrzenia przy obiedzie i zapomnienia już na poziomie deseru. Nie ma w tym oczywiście niczego złego, bo w żadnym razie filmy Marvela nie są rzeczami, które mają zapisać się złotymi zgłoskami w historii kinematografii.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz