fragment grafiki autorstwa Nicka Roche, całość tutaj. |
Mój stosunek do franszyzy Transformers - wyjąwszy seriale animowane wchodzące w zakres Beast Era - jest doskonale neutralny. Najprawdopodobniej istnieje w niej mnóstwo znakomitych, zapadających w pamięć historii, dzieł które znać jest najzwyczajniej w świecie warto i wiele osób będzie w stanie znaleźć tam coś dla siebie. Gdy - za namową Rusty Angel, autorki skądinąd znakomitego bloga Fangirls’ Guide to the Galaxy - sięgałem po zachwalany przez nią komiks Transformers: More Than Meets The Eye, traktowałem to jako ewentualny pierwszy poważniejszy krok w zapoznaniu się z tym uniwersum. Jak może sugerować tytuł tej notki, była to spektakularnie nieudana próba - przerwałem czytanie tej serii w okolicach ósmego numeru, w momencie, gdy byłem już absolutnie pogubiony. Transformers: More Than Meets The Eye to prawdopodobnie dobry komiks - sama jego fanbaza świadczy o tym, że ma na tyle duży potencjał, by dobić imponującej liczby czterdziestu ośmiu numerów i trwać dalej. Niestety zapewne nie będzie dane mi się o tym przekonać, ponieważ MTMTE jest dla mnie modelowym wręcz przykładem jak pisać komiks, by od samego początku maksymalnie wyalienować czytelnika.
Problemów jest kilka i zapewne wciągnąłbym się w lekturę, gdyby nie miały przykrej tendencji do nakładania się na siebie. Przede wszystkim - jest dużo tekstu. Bardzo dużo. Wszyscy bohaterowie bez przerwy gadają, ani na moment nie zamykają im się te ich metalowe gęby, każdy kadr naćkany jest dymkami i panelami tak, że ledwo co widać spod nich ilustracje. Na palcach jednej ręki można policzyć splash pages. Na jedną stronę przypada średnio siedem albo osiem kadrów, co powoduje, że czytanie tego komiksu jest bardzo wyczerpujące. I wcale nie jest tak, że dzięki temu komiks ma głębszą, bardziej dopracowaną fabułę - tak po prawdzie to fabuły w tych ośmiu przeczytanych przeze mnie numerach było jak na lekarstwo, przeważająca większość dialogów i monologów dotyczyła ekspozycji postaci, ciągnięcia ich wątków pobocznych, retrospekcji.
I nie byłoby w tym absolutnie nic złego - w końcu to postaci są esencją niemal każdej opowieści - gdyby nie drugi czynnik. Ich jest po prostu za dużo. Na przestrzeni dwóch pierwszych numerów poznajemy trzynaście kluczowych postaci, z każdym kolejnym pojawiają się nowe, wprowadzając jeszcze więcej zamieszania. Każda z nich ma w pełni wykształconą osobowość, historię (na ogół tragiczną), plany i motywacje działań. Super? Jasne, że tak, w końcu złożone stosunki wyrazistych osobowości to samo mięso długich fabuł i uwielbiam tego typu konstrukcje fabularne - ale w MTMTE to wszystko dzieje się symultanicznie, czytelnik zarzucany jest tyloma faktami, wskazówkami, implikacjami i relacjami pomiędzy tymi bohaterami, że niepodobna się w tym odnaleźć. W trakcie lektury komiks zmuszał mnie do tego, by moja percepcja skakała po tylu różnych płaszczyznach, że w końcu złapałem się na tym, że ja po prostu nie mam pojęcia, co w danym momencie czytam. To jakaś retrospekcja? Czyja? Kogo właśnie widzę w tym kadrze? Co to za postać? Gdzie są moje notatki…?
Chociaż i to nie byłby aż tak ogromny problem, gdyby nie kolejna kwestia - projekty postaci. Nie mam zamiaru utyskiwać na warstwę graficzną komiksu, bo jest najzwyczajniej w świecie cudowna, ilustracje są pełne szczegółów, a kolory są genialne… to wszystko oczywiście w tych rzadkich momentach, gdy jakiś kawałek rysunków wystaje spod roju gigantycznych dymków i paneli. Prawdziwym problemem - co, przyznaję, jest najprawdopodobniej kwestią mocno subiektywną - jest sama koncepcja transformerów. Widzicie… jesteśmy ludźmi. No, większość z nas. W każdym razie - jako ludzie o wiele łatwiej jest nam rozróżniać (i sympatyzować z nimi) postaci ludzkie albo przynajmniej takie, które posiadają cechy humanoidalne - mimika, sposób poruszania się, ekspresji uczuć i tak dalej. W MTMTE duża część postaci ma nieruchome „twarze” przypominające raczej maski i choć rysownik wyczynia prawdziwe cuda, by wlać w te postaci trochę życia, to grzech pierworodny tkwi w samej koncepcji.
Kolejnym problemem są imiona bohaterów - cholernie, ale to cholernie dezorientujące. Pal licho, że większość brzmi jakby były wymyślone przez czterolatka, bo to na dziewięćdziesiąt dziewięć procent nie jest wina scenarzysty. Największy problem polega na tym, że te imiona często mają inne znaczenia określające czynności lub przedmioty. I teraz tak - mamy bohaterów pierwszoplanowych, którzy nazywają się Mainframe, Hoist, First Aid (!) albo jeszcze jakoś i za każdym razem gdy to imię pada muszę się zastawiać czy chodzi o bohatera czy np. ze ktoś potrzebuje pierwszej pomocy, bo zleciała mu na głowę jednostka centralna, która spadła z podnośnika. Albo coś w tym stylu. Jakby tego było mało dostajemy też kilka wzmianek o tym, że jeden bohater zmienił imię na inne albo, że nazywa się tak samo jak jeszcze inna postać… I weź tu się człowieku połap.
Ostatnią rzeczą, którą muszę się czepić jest fakt, że Rusty (albo Beryl, w każdym razie jedna z tych roboseksualistek) zaspoilerowała mi ważny zwrot fabularny. Nie wiem czy z czystej złośliwości, czy dlatego, że była sfrustrowana moimi marnymi postępami w lekturze czy z jeszcze jakiegoś innego powodu. Był to duży, mocny spoiler i posłużył jako te źdźbło trawy, które powaliło wielbłąda i spowodowało, że ostatecznie rzuciłem w kąt ten komiks i w najbliższej przyszłości nie mam ochoty do niego wracać. Kombinacja wszystkich powyższych czynników spowodowała, że wypowiedziałem słynne Osiem Śmiertelnych Słów - mam gdzieś, co się stanie z tymi bohaterami. Oni mnie kompletnie nie obchodzą, ponieważ w moich oczach zlewają się w jedną wielką, cholernie gadatliwą masę, która może sobie przeżywać nie wiadomo jak wielkie rozterki i dramaty - ale jeśli zwyczajnie nie potrafię ich od siebie odróżnić i dopasować imienia do bohatera, to jak niby mam się tym przejmować?
A wiecie, co jest w tym wszystkich najlepsze? Że to wcale nie jest zły komiks. Dialogi są naprawdę świetne, poszczególne postaci - gdy już podejmę wysiłek posegregowania poczynionych w trakcie lektury notatek - wykazują potężny potencjał i dają się lubić, a rysunki są jednymi z najlepszych, jakie widziałem w mainstreamowych komiksach. Rozumiem skąd wzięła się jego fanbaza i co ją przy Transformers: More Than Meets The Eye trzyma i nie widzę w tym nic dziwnego - zapewne, po pokonaniu absurdalnie wysokiej bariery wejścia, jest tam mnóstwo znakomitych rzeczy. Nie wątpię w to. Problem polega na tym, że - choć dobry - MTMTE nie jest w moim przekonaniu aż tak dobry, by użerać się z wyżej wymienionymi przeze mnie problemami. Problem polega na przesycie, który zabija całą dynamikę i rozwadnia wszystkie starania scenarzysty. A przecież wystarczyłoby ograniczyć liczbę bohaterów i wprowadzać ich, oraz towarzyszące im wątki stopniowo, w miarę postępów (szczątkowej i bardzo pretekstowej w jej obecnym kształcie) fabuły.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz