fragment grafiki autorstwa Alice X. Zhang, całość tutaj. |
Tym razem - wbrew wieloletniej tradycji - nie będzie rantu na święta Bożego Narodzenia. Bynajmniej nie z tego powodu, że przestałem je nienawidzić - po prostu w tym momencie jestem już tak straumatyzowany i wycieńczony, że zamykam oczy i staram się jedynie dotrwać do końca. Kogo interesuje moja opinia o Bożym Narodzeniu, może przeczytać sobie pierwsze akapity poprzednich notek recenzujących świąteczne odcinki specjalne Doctor Who. Nic się w tej materii nie zmieniło, wciąż jedynym jasnym punktem tego okresu jest doktorowy christmas special. Jak jasnym? Cóż… na przestrzeni ostatnich lat różnie z tym bywało, ale w tym roku muszę przyznać, że odcinek był co najmniej przyjemny.
Wszystkie towarzyszki wymyślone przez Moffata cierpiały na paskudny brak charakteru - były nie tyle pełnokrwistymi bohaterkami o wyrazistych, koherentnych osobowościach, co chodzącymi wytrychami fabularnymi, MacGuffinami o bardzo niedookreślonych cechach, dzięki czemu z odcinka na odcinek mogły zmieniać się właściwie nie do poznania. To powodowało, że po zakończeniu triggerowanych przez nie wątków (Amy jako przynęta na Doctora, by zamknąć go w Pandorice, Clara jako Impossible Girl) nie bardzo wiadomo było, co z nimi dalej robić. Scenarzyści wikłali je w jakieś absurdalne (pięciominutowy rozwód Amy i Rory’ego) albo żenująco nudne (DANNY PINK!) dramaty, które nie robiły absolutnie niczego interesującego z tymi postaciami i jedynie irytowały fanów serialu. W jakiś sposób River udało się tego uniknąć. Można jej nie lubić, ale naprawdę trudno powiedzieć o niej, że nie ma spójnego, wyrazistego charakteru, charyzmy oraz osobowości. Może to kwestia tego, że jej wątek ciągnął się przez kilka sezonów, a ona sama pojawiała się na ekranie na tyle rzadko, by nie spowszednieć widzowi w sposób, w jaki spowszednieli Pondowie i Clara - za każdym razem gdy pojawiała się na ekranie działo się coś ciekawego. Profesor Song bardzo długo była dla nas tajemnicą, ale taką, która fascynuje, a nie drażni odwlekanym wyjawieniem. Wszystko to sprawia, że o ile Amy i Clary mam już serdecznie dosyć i powitałem ich odejście z westchnieniem ulgi, o tyle River chciałbym jeszcze od czasu do czasu zobaczyć (albo usłyszeć w słuchowisku, co - dzięki Big Finish - szczęśliwie będzie mi dane).
Odcinek był bardzo, bardzo fajny - może nie dorównuje najlepszym epizodom stworzonym przez Moffata, ale jest znacznie lepszy, niż cokolwiek ten scenarzysta napisał w ostatnim czasie. Mamy River, która swoim zwyczajem traktuje Wszechświat jak wielki plac zabaw, mamy hilarycznie wręcz eskalującą fabułę, mamy komedię pomyłek związanych z faktem, że River nie jest świadoma, że Doctor to Doctor i za nic nie daje się wyprowadzić z błędu, mamy trochę dramatu, trochę wzruszeń… Jest naprawdę dobrze i nie pamiętam, kiedy ostatnio tak beztrosko i bezpretensjonalnie bawiłem się przy tym serialu. Chyba przy tym odcinku o dinozaurach w kosmosie, ale to było dawno temu. I jasne, drama jest trochę za bardzo rozwodniona i nie działa do końca tak, jak powinna, River powinna się znacznie szybciej zorientować, kim jest Doctor - szczególnie, że jego liczne sugestie były subtelne jak kowadło w kreskówkach Looney Tunes - a running gag polegający na tym, że główny antagonista odcinka obcina i absorbuje głowy kolejnych ofiar jest trochę nie na miejscu… ale to naprawdę drobiazgi.
Strasznie podobał mi się fakt, że Doctor niespodziewanie dostał wgląd w prywatne życie River - mógł dowiedzieć się, czym profesor Song zajmuje się w chwilach, gdy mu nie towarzyszy (osobiście rozbroił mnie fakt, że River bezwstydnie korzysta z TARDIS w chwilach, gdy Doctor jest gdzieś poza nią). Fajnie pogłębiło to jej postać, szczególnie w chwili, gdy dowiadujemy się, co River tak naprawdę myśli o Doctorze i jak ich szczególny związek wygląda z jej punktu widzenia. Z drugiej strony widzimy też konfuzję i rozczarowanie Doctora, który ma nieco inny - najwyraźniej trochę mniej skonkretyzowany, ale zdecydowanie odmienny - obraz ich relacji. Bardzo fajnie udało się Moffatowi wpleść ten wątek w strukturę odcinka tak, by nie zdominował on dynamicznej i lekkiej przygody.
Podobało mi się też, że Moffat - co dość nietypowe dla niego - postanowił uprzątnąć część poczynionego przez siebie bałaganu i załatać kilka dziur fabularnych powstałych w trakcie rozwijania wątku River. Widzowie o dobrej pamięci (albo tacy, którzy relatywnie niedawno robili sobie powtórkę dwustrzałowca Silence in the Library/Forest of the Dead) wychwycą kilka mrugnięć okiem i nawiązań tłumaczących niektóre niejasności. Czepię się jedynie wybiegu z pożegnaniem Doctora i River - dowiadujemy się, że profesor Song wie, albo przynajmniej żywi głębokie, graniczące z pewnością przekonanie, że jej życie zbliża się do nieuchronnego końca. Tymczasem w Forest of the Dead (które, z perspektywy tej bohaterki, dzieje się niedługo po omawianym tu odcinku) River wydaje się znacznie mniej świadoma tego faktu i dopiero przywołując z pamięci wydarzenia z The Husbands of River Song uświadamia sobie, że w istocie było to pożegnanie. Nie jest to może jakiś szczególnie bolesny retcon, ale dla mnie trochę zgrzytał.
Słowem - jestem pozytywnie zaskoczony. The Husbands of River Song to bardzo przyjemny odcinek, ani nie nazbyt przekombinowany, ani zbyt melodramatyczny, ani zbyt tandetny. Dokładnie taki, jaki trzeba, by dać widzom niecałą godzinę bardzo przyjemnej zabawy. A że mało świąteczny (wątek Bożego Narodzenia ograniczony jest tak, że bardziej się nie dało)? Dla mnie to dodatkowy plus!
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz