fragment grafiki autorstwa Joego Robertsa, całość tutaj. |
Wszyscy, którzy w miarę regularnie czytają mojego bloga
doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że ostatni sezon Doctor Who – jeszcze nie tak dawno jednej z moich ulubionych
produkcji telewizyjnych – okazał się dla mnie potężnym rozczarowaniem, po którym
zadeklarowałem, iż kończę przygodę z tym serialem do czasu, aż pojawi się nowy
showrunner, który dla odmiany nie będzie kompletnie wyprany z kreatywności i
będzie w stanie napisać interesującą fabułę tak w skali mikro, jak i makro.
Zdecydowałem, że odcinek świąteczny będzie moim oficjalnym pożegnaniem z
telewizyjną inkarnacją serii. Ciekawe, czy wytrwam w tym postanowieniu... Miejmy nadzieję.
Co mi tam – pomyślałem. Nie zginę od niedoboru Doctora w
organizmie, mam przecież jeszcze słuchowiska, które przebijają serial pod
wszystkimi względami i o ile kolejne epizody Doctor Who od Moffata nie są w stanie wzbudzić we mnie żadnej
reakcji gwałtowniejszej, niż wzruszenie ramionami, o tyle nadchodzący wielkimi
krokami trzeci rozdział sagi Dark Eyes
z moim ukochanym Ósmym Doctorem i pewną nie mniej ukochaną krzepką Irlandką w
rolach głównych budził ciarki na plecach za każdym rzem, gdy o nim myślałem. Tutaj nakręcony byłem już konkretnie – nie dość, że dwie
poprzednie części Dark Eyes były
naprawdę znakomitymi opowieściami, nie dość, że trzecia część sagi miała skupić
się na zmaganiach Doctora z Masterem, to jeszcze w słuchowisku miał się pojawić
mój absolutny numer jeden wśród Time Lordów, czyli koordynator CIA Narvin – ten
san Narvin, który pod koniec serii słuchowisk Gallifrey, niczym Franciszek Dolas, przez przypadek rozpętał
Ostatnią Wielką Wojnę Czasu. Narvin – cyniczny, sarkastyczny biurokrata, który
jednak zna swoje miejsce w szeregu i z zaskoczeniem dla otoczenia – a także i
samego siebie – zaczyna odkrywać w sobie szlachetność i zdobywać szacunek
pozytywnych bohaterów (o ile w pełnym wyrachowania i ciągłego wybierania
mniejszego zła Gallifrey jakąkolwiek
postać można nazwać pozytywną) i ewoluować w coraz to bardziej interesujący sposób,
nie tracąc jednak swojego unikalnego uroku małego dupka i nikczemnika.
Kiedy zatem w końcu dorwałem się do Dark Eyes 3 i przesłuchałem całość… mina mi się wydłużyła. Od razu
zaznaczę – w żadnym stopniu nie jest to jakaś porażka, słuchowisko trzyma
równy, przyzwoity poziom i jak najbardziej warto po nie sięgnąć. Aktorstwo jest
znakomite, ścieżka muzyczna cudowna, oprawa dźwiękowa stoi na najwyższym
poziomie, dialogi brzmią naturalnie i miejscami zachwycają błyskotliwością
(Doctor nazywający Mastera zepsutym dzieckiem, które łaknie uwagi otoczenia),
wszystkie zwroty akcji są dobrze obmyślone i działają tak, jak miały działać… a
jednak łatwiej mi jest narzekać na to słuchowisko, niż je chwalić. Problem chyba
polega na tym, że spodziewałem się po nim więcej. Znacznie więcej. Rozczarowany
poziomem serialu podświadomie spodziewałem się po Dark Eyes 3 nie wiadomo jakich cudów i stąd pewnie moje
niezadowolenie.
Co zatem nie wyszło? Głównym problemem jest chyba fakt, że
po raz trzeci wracamy do wątku Molly i znajdujących się w jej organizmie cząsteczek
retro-genitoru, które początkowo były substancją uniemożliwiającą Władcom Czasu
regenerację, ale z czasem zmieniły się w uniwersalny wytrych fabularny mający
takie właściwości, jakie akurat są potrzebne leniwemu scenarzyście. To pierwszy
element, który negatywnie wpłynął na mój odbiór fabuły – znowu mielimy Molly i
jej czarne oczy (rezultat cząsteczek w organizmie), tym razem w wykonaniu
Mastera, który postanawia okiełznać przy jej pomocy Eminence, potężną kosmiczną
siłę, z którą w przeszłości zmagał się Doctor. Ja wiem, że tytuł słuchowiska
zobowiązuje, ale ileż można? Nie dałoby się uwikłać Molly i Doctora w jakąś
przygodę niepowiązaną z tym motywem?
No właśnie – Molly. Kolejny problem polega na tym, że panny
O’Sullivan prawie w tym słuchowisku nie ma. Przez większość czasu snuje się z
wypranym mózgiem gdzieś w pobliżu Mastera i służy jako plot device i damsela w distresie. Rany, Molly jako damsela - wyobrażacie to sobie? Z Doctorem
łączy siły dopiero pod koniec. Czemu tak? Lubimy Molly – jest niezależna, zabawna,
inteligentna, wyemancypowana, twarda jak skała i zdarzyło się jej przywalić Doctorowi
w nos, kiedy tylko zorientowała się, że traktuje ją on protekcjonalnie. Molly jest
znakomitą bohaterką, a jej relacja z Doctorem jest dynamiczna, ciekawa i
rozwijająca się na przestrzeni dwóch poprzednich części sagi. Tutaj zostaje
zepchnięta na margines i tylko końcówka ostatniego odcinka daje jakieś
rozwinięcie tego motywu. Zamiast Molly dostajemy Liv Chenkę, naukowczynię z
przyszłości, która już kiedyś towarzyszyła Doctorowi w jego wcześniejszych
przygodach (oraz pełniła ważną rolę w Dark
Eyes 2). To bardzo ciekawa postać, a wątek jej nieuleczalnej choroby
sprawia, że łatwo z nią sympatyzujemy, ale jednak nie jest to Molly i ten fakt
boleśnie daje się odczuć.
Ale hej, jest przecież Narvin, mój ulubieniec i ensemble darkhorse całego rozszerzonego uniwersum. Tja…
Narvin pojawia się i nawet pełni stosunkowo istotną rolę w całej fabule, ale
niestety wypada nader blado. Co prawda na samym początku, kiedy
rozmawia z Doctorem o herbacie, aż zaskowyczałem ze szczęścia, bo dokładnie o
takim dialogu marzyłem, fantazjując o tym słuchowisku, ale niestety ta wymiana uroczych złośliwości szybko się kończy i Narvin przez resztę słuchowiska pęta się gdzieś w tle
drugiego planu, będąc w zasadzie cieniem samego siebie z Gallifrey. To boli, bo biorąc pod uwagę jego przecudny charakter,
aż prosiło się, by umieścić go u boku Doctora i obserwować, jak dzieje się
magia, gdy Narvin kwestionuje każdą jego decyzję. No nic, pozostaje mi czekać
na jakiś inny występ Narvina w słuchowiskach – a biorąc pod uwagę popularność,
jaką (zasłużenie) cieszy się ten bohater nawet solowa seria poświęcona jego
osobie nie byłaby czymś zaskakującym. Trzymam kciuki.
Złego słowa nie mogę powiedzieć natomiast o Masterze, w
którego wciela się Alex MacQueen i jest w tej roli absolutnie, nomen omen, mistrzowski.
Master z Dark Eyes 3 to cyniczny
manipulant, inteligentny pragmatyk traktujący wszystkich jak elementy własnej układanki,
jakby byli kiepskim żartem. Jest dokładnie tak diaboliczny, żeby budzić strach,
ale nie aż tak, żeby budzić śmiech. Jego plan jest, jak to u Mastera, z jednej
strony mocno zakręcony, z drugiej, niezwykle zmyślny i przez to niesamowicie
niebezpieczny. Dokładnie takich złoczyńców chcę widzieć w tej serii. Możecie
sobie zatrzymać swoją Missy – mój Master jest łysy.
Problem polega na tym, że w tym słuchowisku wszystkiego jest
po trochu – trochę Doctora, trochę Molly, trochę Narvina, trochę Liv, trochę
Mastera, trochę Sally Armstrong (pomagierka Mastera znana też z poprzednich
części słuchowiska), trochę Eminence – ale brak wyrazistszej osi fabularnej
sprawia, że te wszystkie „trochę” dość średnio ze sobą współgrają i całe
słuchowisko rozmienia się na drobne. Nawet finał nie wypada tak emocjonująco,
jak zapewne był w planach. Jasne, nadal słucha się przyjemnie, ale to już nie
jest ten zjawiskowy poziom dwóch pierwszych części sagi. Mam nadzieję, że w czwartym,
ostatnim już rozdziale serii Dark Eyes powróci do poprzedniego poziomu. Wierzę w to bez większych wątpliwości, bo Big Finish nie wyczerpało jeszcze mojego
kredytu zaufania. W przeciwieństwie do Moffata – w jego wypadku nawet kredyty
mają już pozaciągane kredyty.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz