czwartek, 27 marca 2014

Gender po asasyńsku

fragment grafiki autorstwa Nacho Yaugue, całość tutaj.

Być może pamiętacie moją poprzednią notkę o Assassin’s Creed – potężny wpis sumujący moje opinie i spostrzeżenia odnośnie pięciu pierwszych gier z serii. Prawda jest taka, że mimo jego entuzjastycznej puenty, po kolejną grę spod znaku białego kaptura i wysuwanego ostrza sięgnąłem dopiero niedawno. Koniec końców byłem już nieco zmęczony tą serią – mimo entuzjastycznych opinii, odpuściłem sobie na czas nieokreślony Assassin’s Creed IV: Black Flag. Tę posuchę przerwało dopiero wydanie pecetowej wersji Assassin’s Creed III: Liberation, wydanej początkowo na PlayStation Vita, ale na prośby fanów, przekonwertowanej także na "duże" konsole oraz komputery osobiste. Zaintrygowany pierwszą w historii serii żeńską protagonistką i skuszony egzotycznymi obrazkami Luizjany postanowiłem zafundować sobie powrót do marki, którą od dawna lubię i poważam.

Nie grałem w wersję na mobilną konsolkę Sony, nie umiem więc powiedzieć, czym różni się ona od pecetowej. Początkowo trochę się bałem, czy geneza tej produkcji nie odbije się negatywnie na jakości, ale już po kilkunastu minutach odetchnąłem z ulgą – w Liberation gra się dokładnie tak, jak w pozostałe części sagi, dedykowane bezpośrednio "dużym" maszynom do grania. Literki HD dodane do przekonwertowanej wersji Assassin’s Creed III: Liberation są jak najbardziej uzasadnione – tekstury są dobrej jakości, modele stosunkowo szczegółowe, animacje wyglądają równie dobrze, co w Assassin’s Creed III, na silniku którego Liberation zresztą hula. Pozytywne wrażenia robią tereny podmokłe – bagna gęsto porośnięte rozmaitą roślinnością po których buszują aligatory mają swój klimat. Klimatu niestety brakuje samemu Nowemu Orleanowi, który nie umywa się nawet do metropolii przedstawionych w poprzednich odsłonach gier. To oczywiście rezultat osadzenia akcji gry w takim, a nie innym miejscu i czasie, bo Assassin’s Creed III miało dokładnie ten sam problem. Szczęściem, Liberation ratują wspomniane już bagna i malownicze ruiny Chichén Itzá, w których spędzimy nieco czasu gry. Dość długiego czasu – z zaskoczeniem zakonotowałem, że przejście Liberation zajęło mi mniej-więcej tyle, co Assassin’s Creed: Revelations, długość gry jest zatem co najmniej satysfakcjonująca. Mniej zachwycają niedoróbki będące rezultatem konwersji. Gra jest średnio zoptymalizowana i czasami potrafi zwolnić, a nawet chrupnąć, i to w momentach, które w żaden sposób tego nie usprawiedliwiają, na przykład podczas zwyczajnej przebieżki po mieście. Menu główne i mapa wczytują się dość powoli, co jest irytujące.

Denerwują również niedoróbki charakterystyczne dla większości gier z serii – sterowanie czasami źle odczytujące kolejność naciskanych przycisków, przenikające się tekstury i modele postaci, momentami naprawdę dziwne pozy, jakie przyjmują ciała zabitych wrogów. Ale do tego Assassin’s Creed zdążał nas już przyzwyczaić, więc wspominam o tym jedynie pro forma. Mimo wszystko jednak, gra na tle pozostałych części prezentuje się raczej ubogo i, w toku rozgrywki, co chwila musiałem sobie przypominać o rodowodzie Liberation. W momentach aktywowania punktów widokowych zdarzało się, że gra nie wyświetlała wszystkich elementów krajobrazu – zamiast tego ukrywała je za mgłą. Lokacje są mniejsze niż te, do których już przywykłem, mniej jest kontentu do znalezienia i odblokowania, a zadania są na ogół mniej rozbudowane, niż w pozostałych grach z cyklu. Ogólnie, nawet nie wiedząc, że Liberation początkowo nie była przeznaczona na największe platformy do grania, da się wychwycić pewną siermiężność wykonania. Nie, żeby to jakoś wybitnie przeszkadzało w cieszeniu się rozgrywką, ale… to po prostu widać. Na plus mogę jeszcze policzyć skomponowaną przez Winifred Philips ścieżkę dźwiękową, która w żadnym stopniu nie odbiega jakościowo od tego, co do tej pory można było w Assassin’s Creed usłyszeć. Główny temat muzyczny, oparty na etnicznych brzmieniach i instrumentach, od razu wpada w ucho, pozostałe utwory również są bardzo przyjemne i świetnie ilustrują to, co się akurat dzieje na ekranie.

Skoro już odbębniłem sprawy techniczne, czas na główną gwiazdę produkcji – Aveline de Grandpré, pierwszą grywalną postać kobiecą (nie liczę multiplayera) w historii serii. Ciekaw byłem, w jaki sposób twórcy gry odniosą się do kwestii genderowej i wyszło na to, że odnieśli się w najlepszy z możliwych sposobów – kładąc bardzo duży nacisk na, pozostające w duchu epoki, kwestie emancypacyjne. I to podwójnie emancypacyjne, ponieważ Aveline, nie dość, że jest kobietą, jest jeszcze mulatką. A zatem osobą, której status społeczny jest, w najlepszym razie, dyskusyjny. I to mimo faktu, iż Aveline wywodzi się z kręgów elitarystycznych – jest bowiem córką cieszącego się dużym szacunkiem magnata handlowego oraz czarnoskórej niewolnicy, z którą bohaterka straciła kontakt we wczesnym dzieciństwie. Charakterystyka bardzo w duchu Assassin’s Creed, który zawsze celował w protagonistów egzystujących na styku różnych warstw społecznych i kręgów kulturowych – Altair był synem muzułmanina i chrześcijanki, Ezio obracał się tak wśród elit, jak i wśród pospolitych złodziei i opryszków, Connor zaś to metys wywodzący się (po mieczu, ale i po kądzieli) z rodziny o bardzo skomplikowanej historii. Aveline na tym tle wypada bardzo pozytywnie. Bohaterka częstokroć przekracza bariery społeczne i klasowe, czego odzwierciedleniem jest nowa mechanika gry polegająca na zmianie ubioru.

Aveline ma trzy typy kompletów ubrań – strój niewolnicy, suknia damy z wyższych sfer oraz asasyński kubrak. Ten ostatni, w swojej bazowej wersji, niezbyt przypomina stój, który zwykliśmy kojarzyć z tą frakcją – bardziej wygląda jak damska wersja ubioru Haythama Kenwaya – ale po wizycie u krawca można wymienić wdzianko na białą szatę, zaś stylowy trójkątny kapelusik na dziobaty kaptur – i już nasza bohaterka wizualnie niczym nie ustępuje żadnemu ze swoich kolegów z poprzednich części gry. Wracając jednak do systemu ubrań – strasznie mi się on spodobał, głównie z tego powodu, że pasuje do emancypacyjnych założeń Liberation. W stroju damy Aveline nie może się, z oczywistych względów, wspinać na dachy i kominy, zaś jej możliwości bojowe są dość mocno ograniczone. Suknia daje jednak pewną, właściwą elitom, nietykalność oraz niepisany immunitet pozwalający szwendać się po miejscach, do których nie wpuszczono by niewolnicy. Strój niewolnicy pozwala się natomiast lepiej wmieszać w tłum i dostawać w pewne miejsca pod pozorem pracy. Niewolnica może też biegać po dachach i dość swobodnie poruszać się po mieście – co nie przystoi damie. Z kolei strój asasynki zapewnia największą ilość punktów życia, mobilność oraz możliwości bojowe – jednak za cenę szybkiego przykuwania do siebie uwagi i wzbudzania podejrzeń okolicznych władz. Żonglując tymi trzema kompletami ubioru, Aveline jest społecznie wyzwolona, ponieważ, w zależności od potrzeb, może wcielić się w najbardziej odpowiadającą jej postać – wyniosłej damy, pokornej niewolnicy albo skrytobójczyni. Z tego – zważywszy na czas i miejsce akcji – luksusu bohaterka korzysta, by w miarę możliwości przeciwdziałać powszechnemu niewolnictwu i rasizmowi nowoorleańskiej społeczności. Dodatkowo fakt, że jest kobietą wprowadza bardzo ciekawą paralelę na poziomie meta. Kobiece postaci wciąż są w grach uprzedmiotawiane, podczas gdy Aveline ani na moment nie wchodzi w rolę seksownego Tamagotchi dla gracza (casus najnowszego Tomb Raidera), a jawi się jako wyemancypowana, pełnoprawna postać z krwi i kości, która dla odbiorcy ma być równorzędną partnerką, a nie obiektem pożądania czy troski – czy też, co uwłaczające na wielu poziomach, kombinacji powyższych.

Wszelako fabuła Liberation raczej rozczarowuje – historia jest bardziej kameralna, niż to zazwyczaj w tej serii bywa, ale w żaden sposób nie buduje to jakiejś szczególnie mocnej więzi pomiędzy graczem, a bohaterami. Motyw poszukiwania matki przeplata się z próbą odkrycia tożsamości tajemniczego Company Mana powiązanego z zagadkowymi zniknięciami niewolników, poszukiwaniami artefaktu Tych, Którzy Mają Ewidentnie Zbyt Pompatyczną Nazwę i rozrachunek z asasyńskim pryncypałem. Wszystko to wymieszane jest w proporcjach może i zapewniających jakąś tam motywację do dalszej rozgrywki, ale fabularnie na pewno nie jest to poziom Assassin’s Creed II. Prawda jest taka, że przez większość gry towarzyszyło mi delikatne znużenie, choć to najpewniej kwestia relatywnie mało zróżnicowanych zadań – przeważają typowe misje typu śledź-doścignij-zabij z okazjonalnymi atrakcjami i kilkoma prostymi zagadkami logicznymi. Na plus można zaliczyć, że duża część istotnych fabularnie postaci drugoplanowych to kobiety – matka Aveline, jej macocha, twarda jak skała przemytniczka Élise Lafleur… pozytywnie koresponduje to z emancypacyjnym wydźwiękiem gry. A propo drugiego planu – w jednej misji pojawia się nie kto inny, jak Connor, główny bohater Assassin’s Creed III. Fajny prezent dla fanów serii (mówcie sobie co chcecie, ja lubię Connora i będę go bronił do upadłego), jednak nieco niewykorzystany, bo ma strasznie mało fabularnych interakcji z Aveline. Podobał mi się za to wątek metafikcyjny – w uniwersum Assassin’s Creed gra Liberation jest eksperymentalnym doświadczeniem opracowanym przez Abstergo, które działa jako maszynka propagandowa, przedstawiająca Asasynów w charakterze „tych złych”. W środowisko gry wkradł się jednak kolektyw sprzyjających Asasynom hackerów znany jako „Erudito”, który pomaga graczowi odblokować ocenzurowane fragmenty wspomnień Aveline i, dzięki temu, poznać właściwy kontekst zaprezentowanych w Liberation wydarzeń. Lubię takie wątki wprowadzające wyższy poziom narracyjny, a ten konkretny zabieg utrzymany jest w duchu serii i wykorzystano go naprawdę fajnie.

A zatem – mój powrót do świata Assassin’s Creeed za pomocą Liberation uznaję za udany, choć sama gra jest co najwyżej przyzwoita. Jeśli weźmie się jednak poprawkę na jej specyficzny rodowód, to można się przy niej naprawdę dobrze bawić. Według mnie Liberation nie ustępuje takiemu, na przykład Assass’s Creed: Brotherhood i jest po prostu bardzo przyjemną produkcją dla fanów marki. Aveline jest kompetentną, znakomicie zarysowaną postacią, w którą bardzo przyjemnie mi się wcielało. Marka Assassin’s Creed ma wiele fanek, domyślam się więc, że skwapliwie skorzystają one z okazji wcielenia się w żeńską postać lubianej przez siebie serii. Według mnie warto, choć na nie wiadomo jakie cuda proszę się nie nastawiać. Za to na w sumie przyjemną grę nie bez wad, ale z kilkoma ewidentnymi zaletami – już jak najbardziej.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...