fragment grafiki autorstwa Nacho Yaugue, całość tutaj. |
Być może pamiętacie moją poprzednią notkę o Assassin’s Creed – potężny wpis sumujący
moje opinie i spostrzeżenia odnośnie pięciu pierwszych gier z serii. Prawda
jest taka, że mimo jego entuzjastycznej puenty, po kolejną grę spod znaku
białego kaptura i wysuwanego ostrza sięgnąłem dopiero niedawno. Koniec
końców byłem już nieco zmęczony tą serią – mimo entuzjastycznych opinii, odpuściłem
sobie na czas nieokreślony Assassin’s
Creed IV: Black Flag. Tę posuchę przerwało dopiero wydanie pecetowej wersji
Assassin’s Creed III: Liberation, wydanej
początkowo na PlayStation Vita, ale na prośby fanów, przekonwertowanej także na "duże" konsole oraz komputery osobiste. Zaintrygowany pierwszą w historii serii
żeńską protagonistką i skuszony egzotycznymi obrazkami Luizjany postanowiłem
zafundować sobie powrót do marki, którą od dawna lubię i poważam.
Nie grałem w wersję na mobilną konsolkę Sony, nie umiem więc
powiedzieć, czym różni się ona od pecetowej. Początkowo trochę się bałem, czy
geneza tej produkcji nie odbije się negatywnie na jakości, ale już po
kilkunastu minutach odetchnąłem z ulgą – w Liberation
gra się dokładnie tak, jak w pozostałe części sagi, dedykowane bezpośrednio "dużym" maszynom do grania. Literki HD dodane
do przekonwertowanej wersji Assassin’s
Creed III: Liberation są jak najbardziej uzasadnione – tekstury są dobrej
jakości, modele stosunkowo szczegółowe, animacje wyglądają równie dobrze, co w Assassin’s Creed III, na silniku którego
Liberation zresztą hula. Pozytywne wrażenia
robią tereny podmokłe – bagna gęsto porośnięte rozmaitą roślinnością po których
buszują aligatory mają swój klimat. Klimatu niestety brakuje samemu Nowemu
Orleanowi, który nie umywa się nawet do metropolii przedstawionych w
poprzednich odsłonach gier. To oczywiście rezultat osadzenia akcji gry w takim,
a nie innym miejscu i czasie, bo Assassin’s
Creed III miało dokładnie ten sam problem. Szczęściem, Liberation ratują wspomniane już bagna i malownicze ruiny Chichén
Itzá, w których spędzimy nieco czasu gry. Dość długiego czasu – z zaskoczeniem
zakonotowałem, że przejście Liberation zajęło
mi mniej-więcej tyle, co Assassin’s
Creed: Revelations, długość gry
jest zatem co najmniej satysfakcjonująca. Mniej zachwycają niedoróbki będące
rezultatem konwersji. Gra jest średnio zoptymalizowana i czasami potrafi
zwolnić, a nawet chrupnąć, i to w momentach, które w żaden sposób tego nie
usprawiedliwiają, na przykład podczas zwyczajnej przebieżki po mieście. Menu
główne i mapa wczytują się dość powoli, co jest irytujące.
Denerwują również niedoróbki charakterystyczne dla
większości gier z serii – sterowanie czasami źle odczytujące kolejność
naciskanych przycisków, przenikające się tekstury i modele postaci, momentami
naprawdę dziwne pozy, jakie przyjmują ciała zabitych wrogów. Ale do tego Assassin’s Creed zdążał nas już
przyzwyczaić, więc wspominam o tym jedynie pro
forma. Mimo wszystko jednak, gra na tle pozostałych części prezentuje się
raczej ubogo i, w toku rozgrywki, co chwila musiałem sobie przypominać o
rodowodzie Liberation. W momentach
aktywowania punktów widokowych zdarzało się, że gra nie wyświetlała wszystkich
elementów krajobrazu – zamiast tego ukrywała je za mgłą. Lokacje są mniejsze
niż te, do których już przywykłem, mniej jest kontentu do znalezienia i
odblokowania, a zadania są na ogół mniej rozbudowane, niż w pozostałych grach z
cyklu. Ogólnie, nawet nie wiedząc, że Liberation
początkowo nie była przeznaczona na największe platformy do grania, da się
wychwycić pewną siermiężność wykonania. Nie, żeby to jakoś wybitnie
przeszkadzało w cieszeniu się rozgrywką, ale… to po prostu widać. Na plus mogę
jeszcze policzyć skomponowaną przez Winifred Philips ścieżkę dźwiękową, która w
żadnym stopniu nie odbiega jakościowo od tego, co do tej pory można było w Assassin’s Creed usłyszeć. Główny temat
muzyczny, oparty na etnicznych brzmieniach i instrumentach, od razu wpada w
ucho, pozostałe utwory również są bardzo przyjemne i świetnie ilustrują to, co
się akurat dzieje na ekranie.
Skoro już odbębniłem sprawy techniczne, czas na główną
gwiazdę produkcji – Aveline de Grandpré, pierwszą grywalną postać kobiecą (nie
liczę multiplayera) w historii serii. Ciekaw byłem, w jaki sposób twórcy gry
odniosą się do kwestii genderowej i wyszło na to, że odnieśli się w najlepszy z
możliwych sposobów – kładąc bardzo duży nacisk na, pozostające w duchu epoki,
kwestie emancypacyjne. I to podwójnie emancypacyjne, ponieważ Aveline, nie
dość, że jest kobietą, jest jeszcze mulatką. A zatem osobą, której status społeczny
jest, w najlepszym razie, dyskusyjny. I to mimo faktu, iż Aveline wywodzi się z
kręgów elitarystycznych – jest bowiem córką cieszącego się dużym szacunkiem
magnata handlowego oraz czarnoskórej niewolnicy, z którą bohaterka straciła
kontakt we wczesnym dzieciństwie. Charakterystyka bardzo w duchu Assassin’s Creed, który zawsze celował w
protagonistów egzystujących na styku różnych warstw społecznych i kręgów kulturowych
– Altair był synem muzułmanina i chrześcijanki, Ezio obracał się tak wśród
elit, jak i wśród pospolitych złodziei i opryszków, Connor zaś to metys
wywodzący się (po mieczu, ale i po kądzieli) z rodziny o bardzo skomplikowanej
historii. Aveline na tym tle wypada bardzo pozytywnie. Bohaterka częstokroć
przekracza bariery społeczne i klasowe, czego odzwierciedleniem jest nowa
mechanika gry polegająca na zmianie ubioru.
Aveline ma trzy typy kompletów ubrań – strój niewolnicy,
suknia damy z wyższych sfer oraz asasyński kubrak. Ten ostatni, w swojej
bazowej wersji, niezbyt przypomina stój, który zwykliśmy kojarzyć z tą frakcją –
bardziej wygląda jak damska wersja ubioru Haythama Kenwaya – ale po wizycie u
krawca można wymienić wdzianko na białą szatę, zaś stylowy trójkątny kapelusik na
dziobaty kaptur – i już nasza bohaterka wizualnie niczym nie ustępuje żadnemu
ze swoich kolegów z poprzednich części gry. Wracając jednak do systemu ubrań –
strasznie mi się on spodobał, głównie z tego powodu, że pasuje do emancypacyjnych założeń Liberation.
W stroju damy Aveline nie może się, z oczywistych względów, wspinać na
dachy i kominy, zaś jej możliwości bojowe są dość mocno ograniczone. Suknia
daje jednak pewną, właściwą elitom, nietykalność oraz niepisany immunitet
pozwalający szwendać się po miejscach, do których nie wpuszczono by niewolnicy.
Strój niewolnicy pozwala się natomiast lepiej wmieszać w tłum i dostawać w
pewne miejsca pod pozorem pracy. Niewolnica może też biegać po dachach i dość
swobodnie poruszać się po mieście – co nie przystoi damie. Z kolei strój
asasynki zapewnia największą ilość punktów życia, mobilność oraz możliwości bojowe –
jednak za cenę szybkiego przykuwania do siebie uwagi i wzbudzania podejrzeń
okolicznych władz. Żonglując tymi trzema kompletami ubioru, Aveline jest
społecznie wyzwolona, ponieważ, w zależności od potrzeb, może wcielić się w
najbardziej odpowiadającą jej postać – wyniosłej damy, pokornej niewolnicy albo
skrytobójczyni. Z tego – zważywszy na czas i miejsce akcji – luksusu bohaterka
korzysta, by w miarę możliwości przeciwdziałać powszechnemu niewolnictwu i
rasizmowi nowoorleańskiej społeczności. Dodatkowo fakt, że jest kobietą wprowadza bardzo
ciekawą paralelę na poziomie meta. Kobiece postaci wciąż są w grach
uprzedmiotawiane, podczas gdy Aveline ani na moment nie wchodzi w rolę seksownego
Tamagotchi dla gracza (casus najnowszego Tomb Raidera), a jawi się jako wyemancypowana,
pełnoprawna postać z krwi i kości, która dla odbiorcy ma być równorzędną
partnerką, a nie obiektem pożądania czy troski – czy też, co uwłaczające na
wielu poziomach, kombinacji powyższych.
Wszelako fabuła Liberation
raczej rozczarowuje – historia jest bardziej kameralna, niż to zazwyczaj w
tej serii bywa, ale w żaden sposób nie buduje to jakiejś szczególnie mocnej
więzi pomiędzy graczem, a bohaterami. Motyw poszukiwania matki przeplata się z
próbą odkrycia tożsamości tajemniczego Company Mana powiązanego z zagadkowymi
zniknięciami niewolników, poszukiwaniami artefaktu Tych, Którzy Mają Ewidentnie
Zbyt Pompatyczną Nazwę i rozrachunek z asasyńskim pryncypałem. Wszystko to
wymieszane jest w proporcjach może i zapewniających jakąś tam motywację do
dalszej rozgrywki, ale fabularnie na pewno nie jest to poziom Assassin’s Creed II. Prawda jest taka,
że przez większość gry towarzyszyło mi delikatne znużenie, choć to najpewniej
kwestia relatywnie mało zróżnicowanych zadań – przeważają typowe misje typu
śledź-doścignij-zabij z okazjonalnymi atrakcjami i kilkoma prostymi zagadkami
logicznymi. Na plus można zaliczyć, że duża część istotnych fabularnie postaci drugoplanowych
to kobiety – matka Aveline, jej macocha, twarda jak skała przemytniczka Élise
Lafleur… pozytywnie koresponduje to z emancypacyjnym wydźwiękiem gry. A propo
drugiego planu – w jednej misji pojawia się nie kto inny, jak Connor, główny
bohater Assassin’s Creed III. Fajny
prezent dla fanów serii (mówcie sobie co chcecie, ja lubię Connora i będę go bronił do upadłego), jednak
nieco niewykorzystany, bo ma strasznie mało fabularnych interakcji z Aveline. Podobał
mi się za to wątek metafikcyjny – w uniwersum Assassin’s Creed gra Liberation
jest eksperymentalnym doświadczeniem opracowanym przez Abstergo, które
działa jako maszynka propagandowa, przedstawiająca Asasynów w charakterze „tych
złych”. W środowisko gry wkradł się jednak kolektyw sprzyjających Asasynom hackerów znany jako „Erudito”,
który pomaga graczowi odblokować ocenzurowane fragmenty wspomnień Aveline i,
dzięki temu, poznać właściwy kontekst zaprezentowanych w Liberation wydarzeń. Lubię takie wątki wprowadzające wyższy poziom
narracyjny, a ten konkretny zabieg utrzymany jest w duchu serii i wykorzystano
go naprawdę fajnie.
A zatem – mój powrót do świata Assassin’s Creeed za pomocą Liberation
uznaję za udany, choć sama gra jest co najwyżej przyzwoita. Jeśli weźmie
się jednak poprawkę na jej specyficzny rodowód, to można się przy niej naprawdę
dobrze bawić. Według mnie Liberation nie
ustępuje takiemu, na przykład Assass’s
Creed: Brotherhood i jest po prostu bardzo przyjemną produkcją dla fanów
marki. Aveline jest kompetentną, znakomicie zarysowaną postacią, w którą bardzo
przyjemnie mi się wcielało. Marka Assassin’s
Creed ma wiele fanek, domyślam się więc, że skwapliwie skorzystają one z okazji
wcielenia się w żeńską postać lubianej przez siebie serii. Według mnie warto,
choć na nie wiadomo jakie cuda proszę się nie nastawiać. Za to na w sumie
przyjemną grę nie bez wad, ale z kilkoma ewidentnymi zaletami – już jak najbardziej.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz