wtorek, 11 lutego 2014

It's Lost Galaxy time!

fragment grafiki autorstwa Brandona McAllistera, całość tutaj.

Power Rangers In Space pierwotnie miał być zakończeniem trwającej sześć lat sagi o Wojownikach Mocy. Słabe wyniki oglądalności niespecjalnie udanej serii Power Rangers Turbo spowodowały, iż Saban zdecydował się zakończyć coraz gorzej sprzedającą się markę i przeznaczył znikomy budżet na finałową serię In Space. Widać było ogólną siermiężność wykonania Power Rangers In Space – nie pomógł fakt, że seria adaptowała sentaia Denji Sentai Megaranger, który nie miał absolutnie nic wspólnego ze space operą, a jego akcja rozgrywała się w wirtualnej rzeczywistości. Wymagało to dogrania sporej części materiałów, jakie w innych przypadkach po prostu wycięto by z japońskiego pierwowzoru, co też nadszarpnęło skromniutki budżet serii. Tymczasem zdarzyła się rzecz niebywała. Dzięki wciągającej historii – po raz pierwszy fabuła była tak zwarta i zwięzła, w przeciwieństwie do poprzednich serii, które celowały w pojedyncze, w miarę zamknięte epizody połączone wątkiem przewodnim – i mocnym nasyceniu emocjonalnym fabuły oraz ciekawemu designowi i epickości wydarzeń Power Rangers In Space okazał się hitem, który odnowił słabnące zainteresowanie marką. Do dziś In Space uważana jest za jedną z najlepszych serii Power Rangers i trudno się z tym nie zgodzić, bo historia jest naprawdę bardzo ciekawa, postaci dają się lubić, a dwuodcinkowy finał zatytułowany Countdown to Destruction oglądało się z ciarkami na plecach. Oczywiście – to wszystko przy założeniu, że widz odnajduje się w tej przecudacznej, campowej estetyce i jest w stanie zaakceptować fakt, że serial Power Rangers operuje własną wersją logiki – pewne rzeczy trzeba w nim przyjąć takimi, jakie są i udawać, że to ma sens. Czy warto? Według mnie tak.

Power Rangers In Space był ostatnim serialem z tak zwanej Ery Zordona, obejmującej  trzysezonową serię Mighty Morphin Power Rangers, wplecioną w MMPR miniserię Mighty Morphin Alien Rangers, serię Power Rangers Zeo, pełnometrażowy film Turbo: A Power Rangers Movie, serię Power Rangers Turbo kontynuującą wątki z filmu oraz Power Rangers In Space. Każda z tych serii była ze sobą połączona bohaterami i kilkoma głównymi wątkami, które trwały przez całą Erę Zordona. Seria Power Rangers Lost Galaxy jest zatem miękkim restartem serii. Miękkim – ponieważ PRLG rozgrywa się w tym samym świecie, co poprzednie serie, kontynuuje niektóre motywy w nich zapoczątkowane oraz pojawiają się w niej niektórzy bohaterowie znani z Ery Zordona. Tym, czym Lost Galaxy odcina się od poprzedniczek, jest fakt, że poznajemy całkowicie nową drużynę bohaterów. Po raz pierwszy w historii serialu główni bohaterowie nie są spadkobiercami czy następcami dotychczasowych Wojowników, tylko są drużyną wybudowaną zupełnie od zera, bez żadnych powiązań z poprzednikami. Po raz pierwszy akcja w całości rozgrywa się poza Ziemią, po raz pierwszy Wojownikami są nie nastolatki, tylko dorośli – choć wciąż relatywnie młodzi – ludzie mający pracę zarobkową i obowiązki. Po raz pierwszy zordy nie są robotami, tylko wielkimi, żywymi zwierzętami (które mają wszakże możliwość transformacji w mechaniczne bestie). Po raz pierwszy – i, jak dotąd, chyba jedyny – widzimy też śmierć stałego członka drużyny poniesioną na polu bitwy.

Power Rangers Lost Galaxy oparty był na sentaiu Sejiu Sentai Gingaman, który  – podobnie jak poprzedni serial adaptowany – nie zbyt wiele wspólnego z kosmosem, co ponownie sprowokowało Saban do nakręcenia dużej porcji własnego materiału. W tym celu wykupiono, między innymi, kostiumy wykorzystane w filmie Starship Troopers z dziewięćdziesiątego siódmego roku. Tak jest – duża część statystów, a i niejednokrotnie sami główni bohaterowie biegają w charakterystycznych mundurach ze Starship Troopers. Mnie się to akurat podobało. Żeby usprawiedliwić jakoś fakt, iż większość walk (podkradzionych z sentaia) rozgrywa się w środowiskach miejskich i generalnie wyglądających jak ziemskie, akcja serialu toczy się na gigantycznym statku kosmicznym, w którym odtworzono niemały mikroklimat w najdrobniejszych szczegółach przypominający Ziemię. Statek ów (właściwie latająca kolonia), zwany Terra Venture, został wysłany przez Ziemian, by badać obce Galaktyki, znaleźć nowe, zdatne do kolonizacji, planety i generalnie kroczyć tam, gdzie nie zaszedł jeszcze żaden człowiek. Całość wygląda dzięki temu jak skrzyżowanie StarGate: Atlantis ze Star Trekiem, co absolutnie nie jest niczym złym. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie – Saban nauczył się tu nadawać swoim fabułom indywidualnego charakteru tak, by nie były tylko prostą zrzynką z sentaiów.

Jako się rzekło, drużyna składa się z samych świeżaków, których poznajemy w rozpoczynającym serię dwuodcinkowym epizodzie zatytułowanym Quasar Quest. Pierwszym z nich jest Maya, młoda kobieta z planety Mirioni, na której znajduje się pięć potężnych mieczy zwanych Quasar Saberami. Miecze te wbite są skałę, co przywodzi na myśl arturiańskie legendy – ożenienie jej z ideą Power Rangers to całkiem fajny i pomysłowy zabieg. Na te artefakty ma chrapkę niejaki  Scorpius, kosmiczny watażka. Scorpius wysłał swoje siły na Mirioni, by zdobyć miecze i przy okazji wyrżnąć w pień lokalnych mieszkańców. Maya ucieka przez międzygalaktyczny portal, który zupełnym przypadkiem otworzył się podczas ataku. W ten sposób trafia na ziemski Księżyc (który w uniwersum Power Rangers ma zdatną do życia grawitację i atmosferę), gdzie akurat siły obronne Terra Venture prowadzą ostatnie manewry przed wyruszeniem w podróż. Wśród nich jest Kendrix (która pracuje w korpusie badawczym TV), Kai – pracownik administracji okrętu, Mike – ambitny młody człowiek pełniący rolę zastępcy komendanta Terra Venture oraz jego młodszy brat Leo, który oficjalnie nie załapał się na podróż w głąb Wszechświata, ale udało mi się wkraść na pokład. Cała czwórka spotyka Mayę, która prosi ich o pomoc w uratowaniu jej wioski. Wszyscy, z wyjątkiem Kaia decydują się ruszyć z odsieczą. 

Kai jako jedyny wykazał się chwilowym rozsądkiem i odmówił pakowania się w tak idiotyczną i nieprzemyślaną misję ratunkową. Chwilowym – bo szybko zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, które pchnęły go do kradzieży statku Astro Megaship, z którego wcześniej korzystali Wojownicy z serii Power Rangers In Space, a który w owym czasie stał na Ziemi w charakterze eksponatu. Z pomocą Alphy i Damona – pracownika technicznego dbającego o stan Astro Megashipu – uruchamia statek i leci z odsieczą przyjaciołom, których porzucił w potrzebie. W międzyczasie brygada ratunkowa wdaje się w potyczkę z siłami Scorpiusa pod wodzą niejakiego Furio. W trakcie walki bohaterowie (z wyjątkiem Leo) dobywają Quasar Saberów, dzięki którym zaczynają odnosić przewagę. Furio strąca Mike’a w przywołaną magicznie rozpadlinę pełną lawy. Leo rzuca się bratu na ratunek, jednak nie jest w stanie go wyciągnąć. Przed upadkiem, Mike wręcza mu swój nowo zdobyty miecz i sprzedaje archetypową gadkę pod tytułem „zawsze byłem z ciebie dumny”. Dzięki mocy mieczy bohaterowie zmieniają się w Power Rangers i uciekają przed zmieniającą wszystko w kamień klątwą, którą Furio rzucił na planetę. Za pomocą Astro Megashipu wracają na Terra Venture, gdzie planują dalszą walkę z Scorpiusem. Ostatecznie zatem – Damon został Zielonym Wojownikiem, Kentrix – Różową, Kai – Niebieskim, Maya – Żółtą, zaś Leo – Czerwonym.

Zanim zaczniecie wyliczać dziury fabularne i nielogiczności powyższego zawiązanie fabularnego, przypomnijcie sobie podstawową zasadę tego serialu – nigdy, ale to nigdy nie kwestionować logiki Power Rangers. W tym wypadku trzeba się trzymać tej zasady nawet mocniej niż zwykle, bo pierwsze epizody Power Rangers Lost Galaxy były robione zupełnie na wariata – scenarzyści nie mieli czasu dopracować skryptów, z których większość utknęła na etapie szkiców. Dochodziło do sytuacji, w których emitowano odcinek dosłownie kilka dni po zakończeniu zdjęć. Za taki stan rzeczy odpowiadał fakt, że Lost Galaxy powstawał niemal równolegle z emisją sentaia, z którego czerpał materiały, więc na początku było wielkie zamieszanie i łatanie brakującego materiału czymkolwiek się dało – na przykład wspomniany wyżej Furio został zaczerpnięty z poprzedniego sentaia (tego, na którym opierał się Power Rangers In Space), Trudno się zatem dziwić, że początkowe epizody są na ogół idiotyczne i pełnią rolę zapychaczy, w których przybliżane są nam sylwetki charakterologiczne poszczególnych członków drużyny. Dowiadujemy się zatem, że Kai jest najbardziej obowiązkowym i zrównoważonym członkiem zespołu, poza tym zna się na gotowaniu, Kendrix jest nieco nieśmiała i nie przywiązuje zbyt wielkiej uwagi do swojego wyglądu, ale jest chyba najbardziej zdeterminowanym członkiem ekipy, Maya to egzotyczna i uduchowiona piękność rozmawiająca ze zwierzętami i generalnie obracająca się blisko Natury, zaś Damon to sarkastyczny mistrz ciętej riposty. Leo natomiast jest impulsywnym i lekkomyślnym młodym człowiekiem, którego zbytnia pewność siebie niejednokrotnie wpędzała w najprzeróżniejsze kłopoty. To właśnie wokół tego bohatera obraca się większość wątków serii. Szczęśliwie, nie ma tu aż tak rażącej dysproporcji, jak w przypadku sezonów typu Przygody Tommy’ego Olivera z gościnnym udziałem Power Rangers, jak to było do mniej-więcej serii Power Rangers Turbo. Tym razem interakcje pomiędzy poszczególnymi członkami drużyny są dynamiczne i ciekawie zarysowane. Kai i Kendrix są dobrymi przyjaciółmi, co widać po sposobie, w jaki się wobec siebie odnoszą. Pomiędzy Leo i Kendrix natomiast delikatnie iskrzy, ale koniec końców nie dochodzi do niczego konkretniejszego – z przyczyn, o których wspomnę nieco później.

Paradoksalnie o wiele ciekawiej wygląda druga strona barykady. Jak pamiętamy z Power Rangers In Space, Zordon poświęcił swoje życie, by uwolnić energię, która oczyści Wszechświat z wszelkiego zła. Skąd więc wzięły się w nim indywidua pokroju Furio czy Scorpiusa? Tego nigdy nie wyjaśniono wprost, ale oglądając Lost Galaxy przyszła mi do głowy pewna teoria. Otóż fala energii Zordona zniszczyła (lub oczyściła) wszelkie istoty będące złymi do szpiku kości, oszczędzając osobniki złe, ale przejawiające jakieś znamiona dobra. Uderzyło mnie, że przeciwnicy Power Rangers w Lost Galaxy, choć są źli, to trudno ich nazwać złymi totalnie, ponieważ u większości z nich można odnaleźć pozytywne cechy, takie jak wierność, oddanie, honor, troskę o najbliższych. Sama struktura „tych złych” była też o wiele ciekawsza, niż we wcześniejszych sezonach. Wyglądało to tak, że na szczycie łańcucha pokarmowego tkwił Scorpius, zaś jego kolejni generałowie (Furio, Treacheron, Deviot) trwali przez jakiś czas akcji serialu, po czym byli niszczeni przez Power Rangers. Od typowych monsters of the week (których w Lost Galaxy oczywiście nie brakuje - moim ulubionym jest potwór w kształcie Elvisa) odróżniał ich także fakt, że wnosili coś do serialu, mieli określone osobowości i wątki związane z Wojownikami. No i jest jeszcze Trakeena – humanoidalna córka Scorpiusa, która w czasie trwania opowieści przechodzi zaskakującą przemianę. Ale o tym za chwilę.

Jako się rzekło, pierwsze epizody Power Rangers Lost Galaxy były na ogół koszmarne – i to nawet jak na niewygórowane (delikatnie mówiąc) standardy tego serialu. Wyglądało to tak, że poszczególni bohaterowie mieli epizody poświęcone ich postaciom, ukazujące ich charaktery i relacje w grupie, równolegle walcząc z Furio i nasyłanymi przez niego na Terra Venture potworami. Ponadto Leo przeżywa śmierć brata i realizuje osobistą zemstę na Furio. Nie byłoby to takie złe, gdyby scenariusze tych odcinków były bardziej dopracowane. Warto jednak przeboleć przez ten trwający circa dziesięć epizodów etap, po którym Furio ginie i przedstawiony nam zostaje Magna Defender, kolejna postać z „szarej strefy”, wymykająca się prostemu podziałowi na dobro i zło, do którego przez długie lata przyzwyczajał nas serial. Magna Defender to wojownik, który trzy tysiące lat przed właściwą akcją serialu walczył ze Scorpiusem, wskutek czego zginął jego syn, Zika. Sam Magna Defender został zaś strącony przez Treacherona do szczeliny w ziemi na planecie Mirioni – tej samej, do której Furio wrzucił Mike’a w pierwszym odcinku Lost Galaxy. Magna Defender to postać nietypowa – cały czas odziana w kostium przypominający uniformy Wojowników, mająca swojego zorda (mechanicznego byka imieniem Torozord), ale jednak niezaliczanego na poczet Power Rangers. Trochę przypomina on postacie pokroju Ninjora – sojuszników Power Rangers mających podobne im moce. Magna Defender opętany jest żądzą zemsty za to, co stało się jego synowi. To wydarzenie wypaliło, zdaje się, niemal całe dobro z jego serca. I choć on i Power Rangers mają wspólny cel – zniszczyć Scorpiusa – to jednak często dochodziło między nimi do starć i konfliktów, ponieważ Magna Defendera nie obchodziło, kto ucierpi wskutek jego osobistej vendetty i podczas rozgrywających się na Terra Venture walk często narażał życie cywilów.

Treacheron był znacznie ciekawszą postacią, niż jego poprzednik. Wyróżniał się przede wszystkim poczuciem honoru – choć brzydzący się dobrem, był wierny swoim podwładnym i wierności od nich wymagał. Ta część serialu skupiała się przede wszystkim na wątku Magna Defendera i jego osobistej zemsty oraz poszukiwaniu przez obie strony konfliktu tak zwanych Świateł Oriona – kosmicznej energii, która ukryła się gdzieś na Terra Venture, przez co siły Scorpiusa bez przerwy nękają okręt kolejnymi atakami. Oczywiście Wojownicy zyskują w końcu Światła Oriona i dostają moc z nimi związaną, ale po drodze dzieje sporo całkiem ciekawych rzeczy. Równolegle rozwija się też postać Trakeeny – zepsuta i makiaweliczna córeczka tatusia ostatecznie doprowadza do oskarżenia Treacherona o zdradę. Ten zaś szybko się uwalnia i z pomocą dwóch swoich najwierniejszych żołnierzy doprowadza do walki z Leo, który ostatecznie go zabija. Mniej więcej w tym samym czasie odkryta jest tajemnica Magna Defendera – otóż uwolnił się on ze szczeliny na Mirioni dzięki Mike’owi, którego esencję wchłonął w swoje ciało, by dodać sobie sił. Dobroć duszy Mike’a zaczęła w końcu doprowadzać Magna Defendera do bólu, ponieważ jego serce było już w dużym stopniu przesiąknięte złem – do tego stopnia, że Torozord w pewnym momencie przestał słuchać jego poleceń. Doprowadzony do frustracji mściciel powiedział Leo, że może on odzyskać brata, jeśli tylko zabije Magna Defendera. Leo odmawia, widząc w nim prawość ukrytą pod pancerzem żądzy zemsty. Ostatecznie Magna Defender poświęca swoje życie, by uratować Terra Venture przed spowodowaną przez Scorpiusa niekontrolowaną erupcją kopuły pod którą znajdowały się tereny górzyste. Uprzednio Magna Defender uwolnił Mike’a, co z kolei spowodowało bardzo fajny fabularnie zwrot fabularny. Leo z jednej strony bardzo się cieszy z powrotu starszego brata, z drugiej – czuje, że powinien mu zwrócić swój Quasar Saber i rolę Czerwonego Galaxy Rangera, która mu się należy z racji wyciągnięcia miecza ze skały. Szczególnie, że Mike – odpowiedzialny, rozsądny, inteligentny i rozważny – pod każdym względem przewyższa Leo. Ostatecznie jednak Mike odmawia przyjęcia Sabera, widząc jak jego brat zmienił się pod wpływem ciążącej na nim odpowiedzialności. Co nie znaczy, że Mike został poszkodowany – w tym samym odcinku duch Magna Defendera namaszcza go na swojego następcę, dając swój miecz, zorda i prawo do tytułowania się nowym Magna Defenderem, aktywnie wspierającym Galaxy Rangers. Muszę przyznać, że to był naprawdę fajny wątek – sam Magna Defender ze swoją tragiczną przeszłością i brakiem skrupułów w realizowaniu zemsty to postać bardzo niejednoznaczna, a przez to interesująca i nieco szekspirowska. Poszerzenie drużyny o Mike’a też wyszło świetnie – dzięki konfuzji Leo dostaliśmy też nieco głębszego ujęcia postaci.

Dalej mamy dwa tak zwane zapychacze – odcinki raczej autonomiczne, choć oczywiście osadzone w fabule. Pierwszy, Stolen Beauty, jest bardzo zły – jedyną wartą wzmianki rzeczą jest występ Mięśniaka i profesora Phenomenusa. Zapomniałem wspomnieć o tym wcześniej – obie te postaci pojawiły się też w pierwszym odcinku, gdzie ujawniono, że wraz z Czachą zostali zrekrutowani jako kolonizatorzy. Niestety Czacha zaspał, zaś w ogólnym zamieszaniu przed odlotem Mięśniak i profesor zapomnieli o nim. W tym odcinku okazuje się, że Mięśniak i Phenomenus początkowo zostali zatrudnieni w korpusie naukowym, jednak z pewnych względów (których domyślić się nie jest wcale trudno) szybko stracili tę posadę i ostatecznie wylądowali jako obsługa w okolicznym barze. Miły prezent dla fanów serii z Ery Zordona, ale szkoda, że tak rzadko wykorzystywany (obaj ci bohaterowie pojawiają się raz jeszcze dopiero pod sam koniec Lost Galaxy). Sam odcinek opowiada o Trakeenie, która – chcąc zaspokoić swą próżność – nakazuje jednemu z potworów swojego ojca pozbawić urody wszystkie mieszkanki Terra Venture oraz próbuje uwieść i otruć Mike’a – który z łatwością przejrzał jej plan. Odcinek bzdurny jak diabli, ale szybko o nim zapominamy, bo już chwilę potem dostajemy prawdopodobnie najlepszy odcinek w historii całego serialu.

Rescue Mission, bo taki tytuł nosi ten epizod, to absolutny ewenement.  Nie ma w nim ani jednej sekwencji podkradzionej z sentaia, bohaterowie (a i to daleko nie wszyscy) w kostiumach pojawiają się tylko na moment, nie ma też scen transformacji czy typowej walki zordów z powiększonym potworem. A co jest? Jest zaskakująco niepowerrangersowa fabuła. Terra Venture odbiera sygnał S.O.S. od niezidentyfikowanego statku, który najwyraźniej został zaatakowany. Kiedy ekipa ratunkowa (w skład której wchodzą, między innymi, Leo i Mike) dociera na pokład, okazuje się, że wszyscy są tam od dawna martwi, zaś po opuszczonym, zasnutym gęstymi pajęczynami statku buszuje przerażająca istota odpowiedzialna za zabicie całej załogi statku. Brygada ratunkowa szybko się orientuje, że musi ratować samą siebie – co nie jest łatwe, bo potwór wykazuje się znajomością terenu i nadzwyczajną agresją. Powiem tak – w czasie oglądania po prostu opadła mi szczęka. To nie jest znakomity odcinek „jak na standardy Power Rangers”.  To jest po prostu znakomity odcinek, który spokojnie mógłby się pojawić w takim StarGate: Atlantis czy Babylon 5. Do tej pory nawet nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że Power Rangers ma taki potencjał. Odcinek jest odważny, mroczny, dynamiczny, scenariusz znakomicie stopniuje napięcie. Całość ma gęsty, odrealniony klimat rodem z pierwszego Aliena. Nie wygłupiam się! Rescue Mission to Alien w świecie Power Rangers. Każdy, absolutnie każdy powinien to obejrzeć i przekonać się na co stać ten serial.

Po tym smakołyku dostajemy dalszy rozwój fabuły. Znaleziona na opuszczonym statku Księga Galaktyczna zawiera legendę o trzech Galaktycznych Bestiach (lokalna nazwa dla zordów), z którymi Wojownicy nie mieli jeszcze styczności. Okazuje się, że Deviot, trzeci i ostatni generał Scorpiusa, postanowił przywłaszczyć sobie zaginione zordy. Choć mu się udało, to nie na długo, bo Power Rangers szybko dodali dwa do dwóch i oswobodzili Galaktyczne Bestie, z którymi zawarli sojusz. Tymczasem Scorpius przygotował dla Trakeeny kokon, w którym jego córka dokona transformacji w swoją dojrzałą, silniejszą i brzydszą formę. Szczególnie ten ostatni aspekt nie odpowiada Trakeenie, wskutek czego dziewczyna ucieka. Po krótkiej tułaczce trafia na Onyx, największe kosmiczne zadupie pełne szumowin najgorszego sortu. Tam spotyka niejakiego Villamaxa, który dostrzega w Trakeenie potencjał i decyduje się ją wytrenować. Wraz ze swoim komediowym sidekickiem imieniem Kegler, Villamax uczy Trakeenę technik walk, wytrzymałości i samozaparcia, dzięki czemu w niedługim czasie staje się ona naprawdę potężną postacią, już w niczym nieprzypominającą rozkapryszonej księżniczki z pierwszych epizodów. Ucieczka Trakeeny zasmuciła Scorpiusa, który przez to lekko opuścił gardę. Wykorzystał to Deviot, który od dawna miał chrapkę na wejście do kokonu, co dałoby mu potężnego kopa w górę na skali mocy. Postanowił więc wyeliminować Scorpiusa, oskarżając Power Rangers o porwanie Trakeeny. Rozwścieczony Scorpius postanowił wziąć sprawy we własne odnóża i osobiście ruszył na Terra Venture, gdzie został pokonany i zniszczony przez Wojowników. Usatysfakcjonowany Deviot już sposobił się do zainstalowania się w kokonie, kiedy na wieść o śmierci tatusia, powróciła Trakeena. Zła jak chrzan i w asyście Keglera oraz Villamaxa zasiadła na zwolnionym przez Scorpiusa tronie i poprzysięgła zemstę Power Rangers w ogólności i Czerwonemu Wojownikowi w szczególności – bowiem to Leo zadał śmiertelny cios. Muszę nadmienić, że bardzo lubię Villamaxa. Przede wszystkim dlatego, że on… nie jest zły. To znaczy owszem, gra przeciw drużynie aniołów, ale nie z powodu złego usposobienia, tylko przywiązania do Trakeeny. Stary wyga, który ceni takie wartości jak dane słowo, honor i wierność spokojnie mógłby być sojusznikiem Power Rangers, gdyby sprawy potoczyły się nieco inaczej. W jednym z dalszych odcinków Villamax i Deviot za pomocą zakładników zmuszają Leo do uległości – Czerwony Wojownik, poddaje się, a Villamax dotrzymuje słowa i uwalnia jego przyjaciół , choć Deviot zamierzał skorzystać z okazji i ich wykończyć. To kolejna cegiełka relatywizująca obie strony barykady. Nie obraziłbym się o spin-off z Villamaxem i Keglerem w rolach głównych.

Później akcja ponownie zwalnia na rzecz zapychaczy rozwijających poszczególne postaci. Tym razem wychodzi to znacznie lepiej, niż w pierwszych epizodach – scenariusze są bardziej dopracowane i całość ogląda się przyjemniej, nawet jeśli akcja nie posuwa się za bardzo do przodu. Jedynym wyraźniejszym wątkiem przewijającym się przez ten czas jest zemsta, jaką Trakeena bezskutecznie usiłuje wywrzeć na Leo oraz próby przejęcia władzy przez Deviota, który zamierza zabić Trakeenę. Na drodze stoją mu bezwarunkowo wierni Trakeenie Villamax i Kegler. To całkiem ciekawe, obserwować wewnętrzne rozłamy i walkę o władzę, dzięki której seria wymyka się polaryzacji i wkracza w „szarą strefę” konfliktu ambicji i interesów, które mogliśmy obserwować także po jasnej stronie Mocy (Magna Defender). Odcinki mają też na ogół interesujące koncepcje na przedstawianie postaci. Widzimy, jak Damon zyskuje uznanie wskutek ocalenia pani kanclerz z łap Trakeeny, widzimy jak Kai zostaje nagrodzony za swoje oddanie, jak Maya uczy Leo jak rozmawiać z Galaktycznymi Bestiami. Mike natomiast schodzi na dalszy plan, pomagając Wojownikom – i integrując się z nimi – raczej okazjonalnie. Fajnie, że scenarzyści eksplorują motywy rodem z sci-fi, dzięki czemu cała ta startrekowa otoczka serialu nie pełni roli jedynie dekoracyjnej. Wszystkim, którzy dotrwają do tego momentu i dali się porwać barwnej poetyce serialu, te epizody powinny sprawić przyjemność. Szczególnie, że ten etap Power Rangers Lost Galaxy kończy się z hukiem. I to potężnym.

Powszechnie uważa się, że to Power Rangers Lost Galaxy ukonstytuował tradycję team-upów – odcinków, w których  gościnny występ ma drużyna z poprzedniego sezonu. Niewiele osób pamięta, że coś takiego pojawiło się również w Power Rangers In Space, gdzie tamtejsza inkarnacja Wojowników spotkała się z Alien Rangers. Ale do rzeczy. Cała afera rozpoczyna się w chwili, gdy Deviot pozyskuje karty danych, na których uwięzieni są Psycho Rangers – zła inkarnacja Power Rangers opętaną żądzą zniszczenia swoich odpowiedników. Psycho Rangers odegrali jedną z kluczowych ról w Power Rangers In Space, gdzie napytali sporo biedy Wojownikom. Ostatecznie jednak udało się ich zniszczyć, a ich esencje uwięzić w kartach danych – tych samych, które zdobył właśnie Deviot. Trakeena przywraca do życia Psycho Rangers, wszczepia im urządzenia wymuszające posłuszeństwo i wysyła na Terra Venture. Tam Psychole porywają wszystkich Wojowników, z wyjątkiem Mike’a i Leo, któremu pomogła tajemnicza osoba w ciemnopurpurowym płaszczu. Osobą tą okazuje się Andros, Czerwony Space Ranger, pieszczotliwie zwany przez fanów serialu Legolasem (nietrudno się zresztą domyśleć, dlaczego). Andros zabiera z Astro Megashipu swój morpher, który ukrył na pokładzie po wydarzeniach z In Space i wespół z Leo i Mike’em rusza do walki z Psycho Rangers. W międzyczasie pojawiają się również pozostali Space Rangers (podobnie jak sam Andros wezwani przez Alphę), dochodzi do wielkiego spotkania jedenastki Wojowników i długiej, efektownej walki z Psycho Rangers, których ostatecznie udaje się ubić. Tak kończy się pierwszy z trzech team-upowych epizodów tworzących nieformalną trylogię.

Drugi epizod, The Power of Pink, jest już znacznie mniej archetypowy. I o wiele ciekawszy. Kosmiczni Wojownicy postanawiają zwiedzić Terra Venture, zanim powrócą na Ziemię na zasłużoną emeryturę. W międzyczasie okazuje się, że Różowa Psycho Ranger przetrwałą i, przy pomocy Deviota, otrzymała drugą szansę na zemstę. Później jednak buntuje się i ucieka ma Terra Venture, kompletnie już opętana pragnieniem zniszczenia Cassie, Różowej Space Ranger. Udało jej się zinfiltrować sieć komputerową Terra Venture, odszukać Kendrix i telepatycznie wyssać jej z głowy nabytą właśnie wiedzę o Savage Sword, potężnym mieczu szczęśliwym trafem znajdującym się na planecie mijanej właśnie przez Terra Venture. Różowa Psycho Ranger rusza na tę planetę, a w pościg za nią ruszają Cassie i Kendrix – Różowe Wojowniczki z obu drużyn. Pozostali stosunkowo szybko docierają na miejsce i dołączają do walki, ale w całą aferę wmieszali się również żołnierze Trakeeny, co powstrzymało ich przed dotarciem na miejsce w odpowiednim czasie i pomoc dziewczynom w pokonaniu różowej psycholki. Różowa Psycho Ranger zdobyła wampiryczny, pochłaniającym energię miecz, wobec którego Kendrix i Cassie były właściwie bezradne. Cassie została ranna podczas walki i straciła swój morpher, który Różowa Psycho wykorzystała, by nasycić Savage Sword potężną mocą, tworząc tym samym obwód, który zmienił ją w ciągle zasilanego energią olbrzyma, z którymi starli się pozostali Wojownicy. Tymczasem miecz, nie dość, że ciągle wysysał moc z morphera Cassie, a pośrednio i z niej samej, spowodował jeszcze destabilizację struktury planety, co zagroziło bezpieczeństwu Terra Venture. Kendrix postawiła wszystko na jedną kartę i weszła w wir chroniący miecz, by wyciągnąć go z morphera. Z dużym trudem udaje się jej to zrobić, ale wskutek przeciążenia mocy… no cóż. Umiera.

Muszę to powiedzieć – twórcy tego sezonu w tym momencie nieodwracalnie zniszczyli mit niepokonanych Power Rangers. Jeszcze nigdy w historii serialu żaden Wojownik nie zginął w czasie wykonywania swoich obowiązków. Owszem, choćby i w samym Lost Galaxy bohaterowie regularnie byli hospitalizowani wskutek ran odniesionych w boju, ale po raz pierwszy pokazano nam, że nie zawsze wszystko kończy się dobrze. Że ludzie czasem umierają, szczególnie jeśli podejmują się tak niebezpiecznych i ryzykownych działań jak walka z siłami zła. I nic, że śmierć Kendrix była bardzo disnejowsko-starwarsowa, bo dziewczyna zmienia się w ducha, a jej esencja zostaje wchłonięta przez jej Quasar Saber, który wylatuje w kosmos szukać kolejnej osoby godnej jego dzierżenia. Kendrix nie żyje i choć zostaje wskrzeszona pod sam koniec serialu, to jednak jej zgon w tym epizodzie wciąż pozostaje jednym z najbardziej wstrząsających wydarzeń w historii serialu. Powodem, dla którego twórcy zdecydowali się uśmiercić postać Kendrix była białaczka, którą zdiagnozowano u Valerie Vernon, aktorki odtwarzającej tę postać. Szczęśliwie terapia powiodła się stuprocentowym sukcesem i Valerie została wyleczona, dzięki czemu mogła wystąpić pod koniec Lost Galaxy oraz w przyszłych epizodach gościnnych. Co do samej postaci… lubiłem Kendrix. Choć wpisywała się w tradycję, wedle której Wojowniczki były wielkookimi blondynkami, to Kendrix wyróżniała się specyficznym typem urody. Poza tym nosiła okulary, była inteligentna, towarzyska i odpowiedzialna. Naprawdę serce mi zamarło, gdy zobaczyłem jej duszę unoszącą się nad pobojowiskiem w finale The Power of Pink.

Trzeci odcinek nie zalicza się wprawdzie do oficjalnego team-upu, ale ja traktuję go jako jego część, mimo faktu, że nie pojawiaj się w nim Space Rangers. Pojawia się za to Karone, jedna z głównych bohaterek Power Rangers In Space, która w poprzedniej serii była jedną z głównych przeciwniczek Wojowników imieniem Astronema. Pod koniec In Space okazało się, że jest ona młodszą siostrą Lego… Androsa, która się zeźliła, ale nie do końca, bo szczęśliwie udało się ją nawrócić w finale In Space. Od tego czasu Karone krąży po Wszechświecie, starając się zadośćuczynić złu, które wyrządziła jako Astronema. Quasar Saber trafił na westernową planetę Onyx – tę samą, na której Trakeena poznała Villamaxa. Odnajduje go tam Karone (Galaxy Rangers, którzy także go szukają, są bez trudu wodzeni za nos przez Deviota) i, podając się za Astronemę, przechwytuje go, po czym odnajduje Wojowników z zamiarem zwrócenia zdobyczy prawowitym właścicielom. W tym samym momencie wszyscy wpadają w pułapkę zastawioną przez Deviota. Karone daje odebrać sobie Saber i zostaje strącona w przepaść przez Trakeenę. Od śmierci chroni ja dusza Kendrix, która wyciąga ją z opałów, daje morpher i namaszcza na swoją następczynię. W ten oto sposób Karone zostaje nową Różową Galaxy Ranger.

To był świetny team-up. Nie był pozbawiony wad – na przykład drużyna gości, poza Lego… Androsem i Cassie była ewidentnie zbyt słabo wyeksponowana, ale to w zasadzie pryszcz. Co ciekawe, spotykają się tu T.J., Andros i Leo – trzech Wojowników, którzy później ponownie połączą siły w Forever Red. Walki są świetne, napięcie miażdży, zaś śmierć Kendrix porusza i budzi ciarki. Przedstawienie nowej Różowej Wojowniczki również przeprowadzono w znakomity sposób, a i sam wybór Karone był strzałem w dziesiątkę, bo świetnie pokazuje, że nawet zło może się nawrócić i stać się wręcz symbolem dobra. Wcześniej planowano, by to Cassie zastąpiła Kendrix, ale ostatecznie twórcom nie udało się dogadać z odtwarzającą ją aktorką. Może to i lepiej, bo Karone jest świetna – choć oczywiście, gdybym miał wybór, to zachowałbym Kendrix, ale koncepcja złoczyńcy tak radykalnie przechodzącego na jasną stronę mocy jest  zwyczajnie świetna i nie mam problemów z jej zaakceptowaniem. Szczególnie, że już kolejny odcinek całkiem nieźle porusza te problemy, bowiem sytuacja, w której wszyscy Wojownicy tracą swoje moce każe Karone zmierzyć się ze swoją przeszłością i odszukać wojownika, którego dawno temu, jako Astronema, zaklęła w kamień. To był naprawdę przyjemny odcinek i trochę szkoda, że po nim dostajemy to, co dostajemy.

A co dostajemy? Po trzydziestu czterech epizodach w końcu Terra Venture trafia do tytułowej Zagubionej Galaktyki, Trójkąta Bermudzkiego Wszechświata. Stał za tym Deviot, który wykradł Księgę Galaktyczną i odczytał zaklęcie otwierające portal do Zagubionej Galaktyki, gdzie trafiają Terra Venture, Power Rangers, jak i sam Deviot. W tym momencie aż do samego finału znika Trakeena ze swoją świtą, a rolę naczelnego gnębiciela kosmicznej kolonii zaczyna pełnić Kapitan Mutiny. Pirat. Zamieszkujący, wraz ze swoją załogą, wielki zamek. Umieszczony na latającej skale. Przytwierdzonej do grzbietu Godzilli. Płynącej przez kosmiczną pustkę. Wiecie co? Napiszę to jeszcze raz: Pirat zamieszkujący, wraz ze swoją załogą, wielki zamek umieszczony na latającej skale przytwierdzonej do grzbietu Godzilli płynącej przez kosmiczną pustkę. To było… po prostu… wow. Poziom niedorzeczności i absurdu przebija wszystko, co do tej pory można było zobaczyć na ekranie. Bizarro fiction, patrz i się ucz! Nie polubiłem Kapitana Mutiny’ego, a to z tego powodu, że był słabo rozwiniętą i bardzo nudną postacią, która nie miała wiele do zaoferowania pod względem charakterologicznym. Cała część serialu poświęcona walce z Mutiny’m i próbom wydostania się z Zagubionej Galaktyki, była po prostu nudna. Większość wątków została zamrożona, a serial zaczął się znacznie mocniej opierać na materiałach wykrojonych z sentaia i przemontowanych na potrzeby fabuły. I, o mój Boże, jak to bardzo widać. Wcześniej sceny żywcem zaczerpnięte z sentaia ograniczały się tylko do części walk i starć zordów. Tutaj zaczęły pojawiać się nieco częściej, przez co w oczy rzuca się rozstrzał jakości pomiędzy japońskim, a amerykańskim materiałem – szczególnie widać różnice w jakości nagrań. Trochę to gryzło w oczy, ale znów – nie narzekałbym, gdyby fabuła była w najmniejszym choćby stopniu interesująca. Dostajemy tu taki recykling, że aż szkoda gadać – jeden epizod retrospektywny, zmontowany z materiałów z poprzednich odcinków, zaraz po nim odcinek, w którym bohaterowie walczą ze wskrzeszonymi potworami, które pokonali w poprzednich odcinkach, jeszcze później kompletnie nieinteresujący wątek potwora zwanego Hexubą… Generalnie ta część serialu, choć miała pewien potencjał, została zmarnowana. Terra Venture, choć mocno pokiereszowany, opuszcza jednak Zagubioną Galaktykę dzięki Mike’owi, który poświęca całą energię Magna Defendera, by podtrzymać portal będący drogą ucieczki. Kapitan Muntiny wraz ze swoją załogą również załapał się na wycieczkę przez portal, ale jego ambitne zamiary zawojowania Wszechświata szybko zostały utemperowane przez Trakeenę, która, zła jak chrzan, zaatakowała jego niedorzeczny okręt-zamek, obracając go w pył. I bardzo dobrze. Pastafarianie twierdzą, że człowiek pochodzi od piratów (bo zarówno ludzie, jak i piraci mają niemal w stu procentach to samo DNA), ale idea, że moglibyśmy pochodzić od takiego nijakiego indywiduum jak kapitan Muntiny sprawia, że darwinizm staje się znacznie bardziej kuszącą opcją. I tak oto zbliżamy się do końca serii, to znaczy trzyczęściowego finału zatytułowanego Journey’s End.

Uszkodzona wskutek działań Muntiny’ego Terra Venture leci już na samych oparach. Rada społeczności zamieszkującej statek decyduje się zatem na lądowanie na pobliskiej sielskiej planecie i założenie tam ziemskiej kolonii – taki był bowiem pierwotny cel Terra Venture. Tymczasem Deviot, udając potwora marnotrawnego, wraca do Trakeeny i zaczyna tłumaczyć się ze swojej czasowej pracy dla Muntiny’ego. Trakeena jest jednak nie w ciemię bita i nakazuje Villamaxowi zabicie zdrajcy. Deviot ucieka i usiłuje wedrzeć się do kokonu, który Scorpius przygotował dla córki, a który od czasu śmierci Scorpiusa stoi w bezpiecznym miejscu. Wskutek walki, Trakeena i Deviot wpadają razem do wnętrza kokonu, który zespala ich w jedną istotę mającą świadomość i tożsamość Trakeeny oraz podły charakter Deviota. Odmieniona Trakeena nakazuje zaatakować Terra Venture, która rozbija się na księżycu planety, którą obrała sobie za cel lądowania. Mieszkańcy podejmują decyzję ewakuacji za pomocą promów międzygwiezdnych, ale Trakeena chce ich dobić i wysyła do walki wszystkich swoich żołnierzy uzbrojonych w ładunki samozniszczenia, To nie podoba się honorowemu Villamaxowi, jednak wojownik nie śmie przeciwstawić się swojej władczyni.

Wysłani przez Trakeenę kamikaze atakują rozbitą na Księżycu kopułę mieszkalną. Zordy starają się zapobiec wtargnięciu wroga do środka, ale ze względu na przewagę liczebną sił Trakeeny nie są w stanie zrobić zbyt wiele. Power Rangers ramię w ramię z żołnierzami kolonii ochraniają cywili w czasie ewakuacji. Villamax przeżywa chwilę iluminacji po tym, jak instynktownie ratuje dziecko przed walącym się budynkiem. Dzieje się dużo, dzieje się bardzo i dzieje się z rozmachem. Ostatecznie skoordynowany atak wroga niszczy dwa Megazordy Wojowników, jednak atak udaje się powstrzymać. Wahadłowce z cywilami lecą na planetę. Trakeena nakazuje Villamaxowi je zestrzelić, ten jednak odmawia, mając w pamięci epizod z małą dziewczynką, którą uratował przed śmiercią. Rozdarty pomiędzy lojalnością wobec Trakeeny, a poczuciem honoru i własną prawością charakteru ginie z ręki swojej władczyni, której nic już nie stoi na przeszkodzie, by zniszczyć wahadłowce. Nic – z wyjątkiem Astro Megashipu, którym Power Rangers osłaniają ewakuację. Trakeena atakuje Astro Megaship i ostatecznie łapie go w kleszcze swojego statku bojowego. Wojownicy decydują się wysadzić Astro Megaship i tym sposobem uszkodzić okręt Trakeeny. Z ledwością im się to udaje i tak statek, który służył dwóm drużynom Power Rangers kończy swój żywot w szlachetnym celu ocalenia kolonistów Terra Venture. Wszyscy bezpiecznie lądują na planecie – z wyjątkiem Leo, którego fala wybuchu zepchnęła z kursu, przez co rozbił się na księżycu. Podobnie jak Trakeena, która ostatkiem sił doczołgała się do kokonu, by dopełnić swoją metamorfozę. Przemieniona Trakeena okazuje się przepotężnym monstrum, które własną energią jest w stanie zasilić szczątki Terra Venture i poderwać je do lotu oraz ustawić na kursie kolizyjnym z obozem ocalonych kolonistów. Leo stara się ją powstrzymać, pozostali Wojownicy szybko do niego dołączają. Po długiej i wyczerpującej walce Leo przeciąża swój moduł bojowy, by zniszczyć Trakeenę. Za pomocą Galaxy Megazorda udaje się zmienić kurs spadającej Terra Venture i uratować kolonistów. Chwilę później okazuje się, że planeta, na której wylądowali Ziemianie to Mirioni – ojczyzna May’i. Bohaterowie z powrotem wbijają swoje Quasar Sabery w skałę, z której wyciągnęli je na samym początku opowieści, tracąc moce Power Rangers. Fala energii wzbudzona w ten sposób uwolniła mieszkańców planety od klątwy i wskrzesiła Kendrix. Tak kończy się seria Power Rangers Lost Galaxy.

Jaka była ta seria? Przede wszystkim – bardzo nierówna. Na samym początku mamy kilka naprawdę słabych epizodów, którymi bardzo łatwo można sobie Lost Galaxy obrzydzić i nie dotrwać do tego, co najlepsze – czyli tej części serii, która zaczyna się od przedstawienia Magna Defendera a kończy na śmierci Kendrix. Później mamy nudny wątek Zagubionej Galaktyki (ewidentnie wrzucony tylko po to, by usprawiedliwić czymś taki, a nie inny podtytuł serii) i w końcu naprawdę udany, trzymający w napięciu finał. Polubiłem głównych bohaterów, którzy mieli zróżnicowane osobowości i niekiedy naprawdę bardzo fajnie oglądało się ich interakcje. Uwiódł mnie eklektyzm tej serii, która zdaje się czerpać pełnymi garściami z różnych mniej lub bardziej kultowych space oper. Weźmy na przykład cały wątek team-upu Galaxy Rangerów ze Space Rangerami – estetycznie bardzo przypominał Star Wars. Odcinek, w którym Karone odzyskuje Quasar Saber przywodzi natomiast na myśl Firefly, rozgrywa się bowiem na planecie rodem z Dzikiego Zachodu. Takich smaczków jest zresztą znacznie więcej – choćby wspomniany wyżej odcinek inspirowany Alienem – i naprawdę sprawiają one przyjemność widzowi. Rozczarowały mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, relatywnie niewielka ilość walk cywilnych. Owszem, ma to swoje bardzo sensowne uzasadnienie – Wojownicy nie są już, jak to drzewiej bywało, mistrzami sztuk walk, tylko zwykłymi ludźmi mającymi, w najlepszym razie, wojskowe wyszkolenie… ale to bolało. Zresztą, nawet te nieliczne walki Wojowników bez kostiumów były kręcome przy pomocy kaskaderów, co właściwie mija się z celem. Drugą rzeczą jest właściwie brak Mięśniaka i Phenomenusa na arenie wydarzeń. Obaj pojawiają się w raptem trzech epizodach i nigdy nie odgrywają żadnej istotnej fabularnie roli. Nie rozumiem, po co scenarzyści wprowadzili te postaci do serialu, skoro w ogóle nie dawali im nic do roboty. To samo można powiedzieć o innych bohaterach wyciągniętych z poprzedniej serii (wyjąwszy Karone). Alpha pojawia się może co czwarty epizod, o ile nie rzadziej, zaś DECA, sztuczna inteligencja Astro Megashipu, która w In Space miała kilka swoich momentów, tutaj objawia się niewiele częściej, niż Mięśniak. Rozczarowała mnie też ścieżka muzyczna serii. Do tej pory zawsze mieliśmy do czynienia z cudownym, mocnym i dynamicznym jak diabli rockiem autorstwa Rona Wassermana, naczelnego kompozytora Ery Zordona – to on stworzył słynny utwór Go, Go Power Rangers!, który zna każda osoba urodzona na początku lat dziewięćdziesiątych. Tym razem ilustracje muzyczne są jakieś… nijakie. Proste instrumentalne tematy muzyczne rodem z Szeregowej Space Opery Numer 673.

Uderzyło mnie to, jak scenarzyści zaczęli szafować uśmiercaniem postaci. Do czasu sławetnej śmierci Zordona w In Space ani jedna postać z żadnej z obu stron barykady nie zaliczyła zgonu – wyjąwszy oczywiście doraźnie przywoływane potwory, ale one tak naprawdę się nie liczą. Nawet ci źli ostatecznie albo umykają jak niepyszni albo zostają oczyszczeni ze swojego zła. W Lost Galaxy widzimy śmierć dziecka (Zika, syn Magna Defendera), członka Power Rangers (Kendrix), sprzymierzeńców (Magna Defender) i właściwie wszystkich złoczyńców, nawet tych, z którymi sympatyzujemy (Villamax). Co ciekawe, w serialu ani razu nie padają takie słowa jak dead czy kill, a stosowane są ich łagodniejsze synonimy, ale w praktyce niewiele to zmienia, bo fakt jest faktem. Tymczasem relatywizacja i wprowadzenie odcieni szarości naprawdę niejednokrotnie pogłębiło niektóre wątki. Jasne, Power Rangers nadal są harcerzykami, ale ciemna strona Mocy już na przykład wymyka się jednoznacznemu zakwalifikowaniu jako czyste zło. Oszem, są tam indywidua takie jak Furio czy Deviot, które nie mają w sobie ani krzty dobra, ale większość złoczyńców – Treacheron, Scorpius, Villamax, a nawet Trakeena – posiada w mniejszym lub większym stopniu cechy, za które możemy ich podziwiać, a nawet sympatyzować z nimi. To jest chyba najmocniejszy punkt serii – nie tyle pokazuje dobrych i złych bohaterów, co dobre i złe cechy tychże, a przez to unika nudnej polaryzacji na dobro i zło. No dobra, może nie tyle unika, co odrobinę zaciera granicę, ale dobre i to.

I teraz najtrudniejsza kwestia – czy polecam tę serię? Jak w ogóle można komuś polecać Power Rangers? I, jeśli można, to komu? Ciężka kwestia. Power Rangers wymaga bowiem otwarcia się na nową, zupełnie inną poetykę, niż ta reprezentowana przez „dorosłe”, „poważne” seriale – trzeba lubić camp, mieć zrozumienie dla uproszczeń fabularnych i jakieś tam nostalgiczne zakotwiczenie – i to chyba wystarcza, by się przy Lost Galaxy naprawdę dobrze bawić. Ja obejrzałem tę serię nie tylko bez bólu, ale wręcz z przyjemnością, bo takie zanurzenie się w cudaczności i oryginalności tego serialu okazało się bardzo odświeżające. Ale nie gwarantuję, że dla każdego będzie to wyglądać tak, jak dla mnie. Dodam tylko, że choć serial ma już piętnaście lat na karku, to wciąż wygląda zaskakująco świeżo, szczególnie jeśli go się porówna z innymi produkcjami z tego okresu.

I teraz pytanie do tych czytelników, którzy dotrwali do końca tekstu – czy chcielibyście przeczytać podobne analizy kolejnych serii? Powoli przymierzam się do Power Rangers Lightspeed Rescue, następcy Lost Galaxy i nie wiem czy zawracać sobie i Wam głowę kolejną notką. Szczególnie, że napisanie takowej wiąże się dla mnie ze stosunkowo sporym nakładem pracy i nie widzę sensu w tworzeniu kolejnych analiz, jeśli zostaną one zbyte nieśmiertelnym too long, didn’t read.

2 komentarze :

  1. Ja bym sobie przeczytała. Za dzieciaka nie dotrwałam nawet do końca ery Zordona (wyrosłam po prostu - przyszedł ten wiek, kiedy perspektywa wyspania się w niedzielę była bardziej pociągająca niż oglądanie czegokolwiek o siódmej rano), to przynajmniej dla celów poznawczych poczytałabym o tym, co było dalej.

    Hm, hm, wychodzi na to, ze lubię nieprzyzwoicie długie nocie o kiczowatych, powtarzalnych i infantylnych serialach dla dzieci i młodzieży, za to kompletnie mi są obojętne modne tytuły dla dorosłych. Drogie Bravo, co jest ze mną nie tak?

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja też bym z chęcią poczytał kolejne wpisy o Power Rangers. Może nie komentuje, ale na każdy nowy rzucam się z zaciekawieniem i jakbym czuł się o 10-15 lat młodszy. I teksty nie są wcale za długie. Idealne wręcz ;)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...