fragment grafiki autorstwa Brandona McAllistera, całość tutaj. |
Power Rangers In Space
pierwotnie miał być zakończeniem trwającej sześć lat sagi o Wojownikach
Mocy. Słabe wyniki oglądalności niespecjalnie udanej serii Power Rangers Turbo spowodowały, iż Saban zdecydował się zakończyć
coraz gorzej sprzedającą się markę i przeznaczył znikomy budżet na finałową
serię In Space. Widać było ogólną
siermiężność wykonania Power Rangers In
Space – nie pomógł fakt, że seria adaptowała sentaia Denji Sentai Megaranger, który nie miał absolutnie nic wspólnego ze
space operą, a jego akcja rozgrywała się w wirtualnej rzeczywistości. Wymagało
to dogrania sporej części materiałów, jakie w innych przypadkach po prostu
wycięto by z japońskiego pierwowzoru, co też nadszarpnęło skromniutki budżet
serii. Tymczasem zdarzyła się rzecz niebywała. Dzięki wciągającej historii – po
raz pierwszy fabuła była tak zwarta i zwięzła, w przeciwieństwie do poprzednich
serii, które celowały w pojedyncze, w miarę zamknięte epizody połączone wątkiem
przewodnim – i mocnym nasyceniu emocjonalnym fabuły oraz ciekawemu designowi i
epickości wydarzeń Power Rangers In Space
okazał się hitem, który odnowił słabnące zainteresowanie marką. Do dziś In Space uważana jest za jedną z
najlepszych serii Power Rangers i
trudno się z tym nie zgodzić, bo historia jest naprawdę bardzo ciekawa, postaci
dają się lubić, a dwuodcinkowy finał zatytułowany Countdown to Destruction oglądało się z ciarkami na plecach.
Oczywiście – to wszystko przy założeniu, że widz odnajduje się w tej
przecudacznej, campowej estetyce i jest w stanie zaakceptować fakt, że serial Power Rangers operuje własną wersją
logiki – pewne rzeczy trzeba w nim przyjąć takimi, jakie są i udawać, że to ma
sens. Czy warto? Według mnie tak.
Power Rangers In Space
był ostatnim serialem z tak zwanej Ery Zordona, obejmującej trzysezonową serię Mighty Morphin Power Rangers, wplecioną w MMPR miniserię Mighty Morphin Alien Rangers, serię Power Rangers Zeo, pełnometrażowy film Turbo: A Power Rangers Movie, serię Power Rangers Turbo kontynuującą wątki z filmu oraz Power Rangers In Space. Każda z tych serii była ze sobą połączona
bohaterami i kilkoma głównymi wątkami, które trwały przez całą Erę Zordona.
Seria Power Rangers Lost Galaxy jest
zatem miękkim restartem serii. Miękkim – ponieważ PRLG rozgrywa się w tym samym świecie, co poprzednie serie,
kontynuuje niektóre motywy w nich zapoczątkowane oraz pojawiają się w niej
niektórzy bohaterowie znani z Ery Zordona. Tym, czym Lost Galaxy odcina się od poprzedniczek, jest fakt, że poznajemy
całkowicie nową drużynę bohaterów. Po raz pierwszy w historii serialu główni
bohaterowie nie są spadkobiercami czy następcami dotychczasowych Wojowników,
tylko są drużyną wybudowaną zupełnie od zera, bez żadnych powiązań z poprzednikami.
Po raz pierwszy akcja w całości rozgrywa się poza Ziemią, po raz pierwszy
Wojownikami są nie nastolatki, tylko dorośli – choć wciąż relatywnie młodzi –
ludzie mający pracę zarobkową i obowiązki. Po raz pierwszy zordy nie są
robotami, tylko wielkimi, żywymi zwierzętami (które mają wszakże możliwość
transformacji w mechaniczne bestie). Po raz pierwszy – i, jak dotąd, chyba jedyny
– widzimy też śmierć stałego członka drużyny poniesioną na polu bitwy.
Power Rangers Lost
Galaxy oparty był na sentaiu Sejiu Sentai Gingaman, który – podobnie
jak poprzedni serial adaptowany – nie zbyt wiele wspólnego z kosmosem, co
ponownie sprowokowało Saban do nakręcenia dużej porcji własnego materiału. W
tym celu wykupiono, między innymi, kostiumy wykorzystane w filmie Starship Troopers z dziewięćdziesiątego
siódmego roku. Tak jest – duża część statystów, a i niejednokrotnie sami główni
bohaterowie biegają w charakterystycznych mundurach ze Starship Troopers. Mnie się to akurat podobało. Żeby usprawiedliwić
jakoś fakt, iż większość walk (podkradzionych z sentaia) rozgrywa się w
środowiskach miejskich i generalnie wyglądających jak ziemskie, akcja serialu toczy
się na gigantycznym statku kosmicznym, w którym odtworzono niemały mikroklimat
w najdrobniejszych szczegółach przypominający Ziemię. Statek ów (właściwie
latająca kolonia), zwany Terra Venture, został wysłany przez Ziemian, by badać
obce Galaktyki, znaleźć nowe, zdatne do kolonizacji, planety i generalnie
kroczyć tam, gdzie nie zaszedł jeszcze żaden człowiek. Całość wygląda dzięki
temu jak skrzyżowanie StarGate: Atlantis ze
Star Trekiem, co absolutnie nie jest
niczym złym. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie – Saban nauczył się tu nadawać
swoim fabułom indywidualnego charakteru tak, by nie były tylko prostą zrzynką z
sentaiów.
Jako się rzekło, drużyna składa się z samych świeżaków,
których poznajemy w rozpoczynającym serię dwuodcinkowym epizodzie zatytułowanym
Quasar Quest. Pierwszym z nich jest
Maya, młoda kobieta z planety Mirioni, na której znajduje się pięć potężnych
mieczy zwanych Quasar Saberami. Miecze te wbite są skałę, co przywodzi na myśl
arturiańskie legendy – ożenienie jej z ideą Power
Rangers to całkiem fajny i pomysłowy zabieg. Na te artefakty ma chrapkę
niejaki Scorpius, kosmiczny watażka.
Scorpius wysłał swoje siły na Mirioni, by zdobyć miecze i przy okazji wyrżnąć w
pień lokalnych mieszkańców. Maya ucieka przez międzygalaktyczny portal, który
zupełnym przypadkiem otworzył się podczas ataku. W ten sposób trafia na ziemski
Księżyc (który w uniwersum Power Rangers ma
zdatną do życia grawitację i atmosferę), gdzie akurat siły obronne Terra
Venture prowadzą ostatnie manewry przed wyruszeniem w podróż. Wśród nich jest
Kendrix (która pracuje w korpusie badawczym TV), Kai – pracownik administracji
okrętu, Mike – ambitny młody człowiek pełniący rolę zastępcy komendanta Terra
Venture oraz jego młodszy brat Leo, który oficjalnie nie załapał się na podróż
w głąb Wszechświata, ale udało mi się wkraść na pokład. Cała czwórka spotyka
Mayę, która prosi ich o pomoc w uratowaniu jej wioski. Wszyscy, z wyjątkiem
Kaia decydują się ruszyć z odsieczą.
Kai jako jedyny wykazał się chwilowym
rozsądkiem i odmówił pakowania się w tak idiotyczną i nieprzemyślaną misję ratunkową.
Chwilowym – bo szybko zaczęły go dręczyć wyrzuty sumienia, które pchnęły go do
kradzieży statku Astro Megaship, z którego wcześniej korzystali Wojownicy z
serii Power Rangers In Space, a który
w owym czasie stał na Ziemi w charakterze eksponatu. Z pomocą Alphy i Damona –
pracownika technicznego dbającego o stan Astro Megashipu – uruchamia statek i
leci z odsieczą przyjaciołom, których porzucił w potrzebie. W międzyczasie
brygada ratunkowa wdaje się w potyczkę z siłami Scorpiusa pod wodzą niejakiego Furio.
W trakcie walki bohaterowie (z wyjątkiem Leo) dobywają Quasar Saberów, dzięki
którym zaczynają odnosić przewagę. Furio strąca Mike’a w przywołaną magicznie
rozpadlinę pełną lawy. Leo rzuca się bratu na ratunek, jednak nie jest w stanie
go wyciągnąć. Przed upadkiem, Mike wręcza mu swój nowo zdobyty miecz i
sprzedaje archetypową gadkę pod tytułem „zawsze byłem z ciebie dumny”. Dzięki
mocy mieczy bohaterowie zmieniają się w Power Rangers i uciekają przed
zmieniającą wszystko w kamień klątwą, którą Furio rzucił na planetę. Za pomocą
Astro Megashipu wracają na Terra Venture, gdzie planują dalszą walkę z
Scorpiusem. Ostatecznie zatem – Damon został Zielonym Wojownikiem, Kentrix –
Różową, Kai – Niebieskim, Maya – Żółtą, zaś Leo – Czerwonym.
Zanim zaczniecie wyliczać dziury fabularne i nielogiczności
powyższego zawiązanie fabularnego, przypomnijcie sobie podstawową zasadę tego
serialu – nigdy, ale to nigdy nie kwestionować logiki Power Rangers. W tym wypadku trzeba się trzymać tej zasady nawet
mocniej niż zwykle, bo pierwsze epizody Power
Rangers Lost Galaxy były robione zupełnie na wariata – scenarzyści nie
mieli czasu dopracować skryptów, z których większość utknęła na etapie szkiców.
Dochodziło do sytuacji, w których emitowano odcinek dosłownie kilka dni po zakończeniu
zdjęć. Za taki stan rzeczy odpowiadał fakt, że Lost Galaxy powstawał niemal równolegle z emisją sentaia, z którego
czerpał materiały, więc na początku było wielkie zamieszanie i łatanie
brakującego materiału czymkolwiek się dało – na przykład wspomniany wyżej Furio
został zaczerpnięty z poprzedniego sentaia (tego, na którym opierał się Power Rangers In Space), Trudno się
zatem dziwić, że początkowe epizody są na ogół idiotyczne i pełnią rolę
zapychaczy, w których przybliżane są nam sylwetki charakterologiczne
poszczególnych członków drużyny. Dowiadujemy się zatem, że Kai jest najbardziej
obowiązkowym i zrównoważonym członkiem zespołu, poza tym zna się na gotowaniu,
Kendrix jest nieco nieśmiała i nie przywiązuje zbyt wielkiej uwagi do swojego
wyglądu, ale jest chyba najbardziej zdeterminowanym członkiem ekipy, Maya to
egzotyczna i uduchowiona piękność rozmawiająca ze zwierzętami i generalnie
obracająca się blisko Natury, zaś Damon to sarkastyczny mistrz ciętej riposty. Leo
natomiast jest impulsywnym i lekkomyślnym młodym człowiekiem, którego zbytnia
pewność siebie niejednokrotnie wpędzała w najprzeróżniejsze kłopoty. To właśnie
wokół tego bohatera obraca się większość wątków serii. Szczęśliwie, nie ma tu
aż tak rażącej dysproporcji, jak w przypadku sezonów typu Przygody Tommy’ego Olivera z gościnnym udziałem Power Rangers, jak
to było do mniej-więcej serii Power
Rangers Turbo. Tym razem interakcje pomiędzy poszczególnymi członkami
drużyny są dynamiczne i ciekawie zarysowane. Kai i Kendrix są dobrymi przyjaciółmi,
co widać po sposobie, w jaki się wobec siebie odnoszą. Pomiędzy Leo i Kendrix
natomiast delikatnie iskrzy, ale koniec końców nie dochodzi do niczego
konkretniejszego – z przyczyn, o których wspomnę nieco później.
Paradoksalnie o wiele ciekawiej wygląda druga strona
barykady. Jak pamiętamy z Power Rangers
In Space, Zordon poświęcił swoje życie, by uwolnić energię, która oczyści
Wszechświat z wszelkiego zła. Skąd więc wzięły się w nim indywidua pokroju
Furio czy Scorpiusa? Tego nigdy nie wyjaśniono wprost, ale oglądając Lost Galaxy przyszła mi do głowy pewna
teoria. Otóż fala energii Zordona zniszczyła (lub oczyściła) wszelkie istoty
będące złymi do szpiku kości, oszczędzając osobniki złe, ale przejawiające
jakieś znamiona dobra. Uderzyło mnie, że przeciwnicy Power Rangers w Lost Galaxy, choć są źli, to trudno ich
nazwać złymi totalnie, ponieważ u większości z nich można odnaleźć pozytywne
cechy, takie jak wierność, oddanie, honor, troskę o najbliższych. Sama
struktura „tych złych” była też o wiele ciekawsza, niż we wcześniejszych sezonach.
Wyglądało to tak, że na szczycie łańcucha pokarmowego tkwił Scorpius, zaś jego
kolejni generałowie (Furio, Treacheron, Deviot) trwali przez jakiś czas akcji
serialu, po czym byli niszczeni przez Power Rangers. Od typowych monsters of the week (których w Lost Galaxy oczywiście nie brakuje - moim ulubionym jest potwór w kształcie Elvisa)
odróżniał ich także fakt, że wnosili coś do serialu, mieli określone osobowości
i wątki związane z Wojownikami. No i jest jeszcze Trakeena – humanoidalna córka
Scorpiusa, która w czasie trwania opowieści przechodzi zaskakującą przemianę.
Ale o tym za chwilę.
Jako się rzekło, pierwsze epizody Power Rangers Lost Galaxy były na ogół koszmarne – i to nawet jak
na niewygórowane (delikatnie mówiąc) standardy tego serialu. Wyglądało to tak,
że poszczególni bohaterowie mieli epizody poświęcone ich postaciom, ukazujące
ich charaktery i relacje w grupie, równolegle walcząc z Furio i nasyłanymi
przez niego na Terra Venture potworami. Ponadto Leo przeżywa śmierć brata i
realizuje osobistą zemstę na Furio. Nie byłoby to takie złe, gdyby scenariusze
tych odcinków były bardziej dopracowane. Warto jednak przeboleć przez ten
trwający circa dziesięć epizodów etap,
po którym Furio ginie i przedstawiony nam zostaje Magna Defender, kolejna
postać z „szarej strefy”, wymykająca się prostemu podziałowi na dobro i zło, do
którego przez długie lata przyzwyczajał nas serial. Magna Defender to wojownik,
który trzy tysiące lat przed właściwą akcją serialu walczył ze Scorpiusem,
wskutek czego zginął jego syn, Zika. Sam Magna Defender został zaś strącony przez
Treacherona do szczeliny w ziemi na planecie Mirioni – tej samej, do której
Furio wrzucił Mike’a w pierwszym odcinku Lost
Galaxy. Magna Defender to postać nietypowa – cały czas odziana w kostium
przypominający uniformy Wojowników, mająca swojego zorda (mechanicznego byka
imieniem Torozord), ale jednak niezaliczanego na poczet Power Rangers. Trochę
przypomina on postacie pokroju Ninjora – sojuszników Power Rangers mających
podobne im moce. Magna Defender opętany jest żądzą zemsty za to, co stało się
jego synowi. To wydarzenie wypaliło, zdaje się, niemal całe dobro z jego serca.
I choć on i Power Rangers mają wspólny cel – zniszczyć Scorpiusa – to jednak
często dochodziło między nimi do starć i konfliktów, ponieważ Magna Defendera
nie obchodziło, kto ucierpi wskutek jego osobistej vendetty i podczas
rozgrywających się na Terra Venture walk często narażał życie cywilów.
Treacheron był znacznie ciekawszą postacią, niż jego
poprzednik. Wyróżniał się przede wszystkim poczuciem honoru – choć brzydzący się
dobrem, był wierny swoim podwładnym i wierności od nich wymagał. Ta część
serialu skupiała się przede wszystkim na wątku Magna Defendera i jego osobistej
zemsty oraz poszukiwaniu przez obie strony konfliktu tak zwanych Świateł Oriona
– kosmicznej energii, która ukryła się gdzieś na Terra Venture, przez co siły
Scorpiusa bez przerwy nękają okręt kolejnymi atakami. Oczywiście Wojownicy
zyskują w końcu Światła Oriona i dostają moc z nimi związaną, ale po drodze
dzieje sporo całkiem ciekawych rzeczy. Równolegle rozwija się też postać
Trakeeny – zepsuta i makiaweliczna córeczka tatusia ostatecznie doprowadza do
oskarżenia Treacherona o zdradę. Ten zaś szybko się uwalnia i z pomocą dwóch
swoich najwierniejszych żołnierzy doprowadza do walki z Leo, który ostatecznie
go zabija. Mniej więcej w tym samym czasie
odkryta jest tajemnica Magna Defendera – otóż uwolnił się on ze szczeliny na
Mirioni dzięki Mike’owi, którego esencję wchłonął w swoje ciało, by dodać sobie
sił. Dobroć duszy Mike’a zaczęła w końcu doprowadzać Magna Defendera do bólu,
ponieważ jego serce było już w dużym stopniu przesiąknięte złem – do tego
stopnia, że Torozord w pewnym momencie przestał słuchać jego poleceń.
Doprowadzony do frustracji mściciel powiedział Leo, że może on odzyskać brata,
jeśli tylko zabije Magna Defendera. Leo odmawia, widząc w nim prawość ukrytą
pod pancerzem żądzy zemsty. Ostatecznie Magna Defender poświęca swoje życie, by
uratować Terra Venture przed spowodowaną przez Scorpiusa niekontrolowaną
erupcją kopuły pod którą znajdowały się tereny górzyste. Uprzednio Magna
Defender uwolnił Mike’a, co z kolei spowodowało bardzo fajny fabularnie zwrot
fabularny. Leo z jednej strony bardzo się cieszy z powrotu starszego brata, z
drugiej – czuje, że powinien mu zwrócić swój Quasar Saber i rolę Czerwonego
Galaxy Rangera, która mu się należy z racji wyciągnięcia miecza ze skały.
Szczególnie, że Mike – odpowiedzialny, rozsądny, inteligentny i rozważny – pod
każdym względem przewyższa Leo. Ostatecznie jednak Mike odmawia przyjęcia
Sabera, widząc jak jego brat zmienił się pod wpływem ciążącej na nim
odpowiedzialności. Co nie znaczy, że Mike został poszkodowany – w tym samym
odcinku duch Magna Defendera namaszcza go na swojego następcę, dając swój
miecz, zorda i prawo do tytułowania się nowym Magna Defenderem, aktywnie
wspierającym Galaxy Rangers. Muszę przyznać, że to był naprawdę fajny wątek –
sam Magna Defender ze swoją tragiczną przeszłością i brakiem skrupułów w
realizowaniu zemsty to postać bardzo niejednoznaczna, a przez to interesująca i
nieco szekspirowska. Poszerzenie drużyny o Mike’a też wyszło świetnie – dzięki
konfuzji Leo dostaliśmy też nieco głębszego ujęcia postaci.
Dalej mamy dwa tak zwane zapychacze – odcinki raczej
autonomiczne, choć oczywiście osadzone w fabule. Pierwszy, Stolen Beauty, jest bardzo zły – jedyną wartą wzmianki rzeczą jest
występ Mięśniaka i profesora Phenomenusa. Zapomniałem wspomnieć o tym wcześniej –
obie te postaci pojawiły się też w pierwszym odcinku, gdzie ujawniono, że wraz
z Czachą zostali zrekrutowani jako kolonizatorzy. Niestety Czacha zaspał, zaś w
ogólnym zamieszaniu przed odlotem Mięśniak i profesor zapomnieli o nim. W tym
odcinku okazuje się, że Mięśniak i Phenomenus początkowo zostali zatrudnieni w
korpusie naukowym, jednak z pewnych względów (których domyślić się nie jest
wcale trudno) szybko stracili tę posadę i ostatecznie wylądowali jako obsługa w
okolicznym barze. Miły prezent dla fanów serii z Ery Zordona, ale szkoda, że
tak rzadko wykorzystywany (obaj ci bohaterowie pojawiają się raz jeszcze dopiero
pod sam koniec Lost Galaxy). Sam odcinek opowiada o Trakeenie,
która – chcąc zaspokoić swą próżność – nakazuje jednemu z potworów swojego ojca
pozbawić urody wszystkie mieszkanki Terra Venture oraz próbuje uwieść i otruć
Mike’a – który z łatwością przejrzał jej plan. Odcinek bzdurny jak diabli, ale szybko
o nim zapominamy, bo już chwilę potem dostajemy prawdopodobnie najlepszy
odcinek w historii całego serialu.
Rescue Mission, bo
taki tytuł nosi ten epizod, to absolutny ewenement. Nie ma w nim ani jednej sekwencji
podkradzionej z sentaia, bohaterowie (a i to daleko nie wszyscy) w kostiumach
pojawiają się tylko na moment, nie ma też scen transformacji czy typowej walki
zordów z powiększonym potworem. A co jest? Jest zaskakująco niepowerrangersowa
fabuła. Terra Venture odbiera sygnał S.O.S. od niezidentyfikowanego statku,
który najwyraźniej został zaatakowany. Kiedy ekipa ratunkowa (w skład której
wchodzą, między innymi, Leo i Mike) dociera na pokład, okazuje się, że wszyscy
są tam od dawna martwi, zaś po opuszczonym, zasnutym gęstymi pajęczynami statku
buszuje przerażająca istota odpowiedzialna za zabicie całej załogi statku.
Brygada ratunkowa szybko się orientuje, że musi ratować samą siebie – co nie
jest łatwe, bo potwór wykazuje się znajomością terenu i nadzwyczajną agresją.
Powiem tak – w czasie oglądania po prostu opadła mi szczęka. To nie jest
znakomity odcinek „jak na standardy Power Rangers”. To jest po prostu znakomity odcinek, który
spokojnie mógłby się pojawić w takim StarGate:
Atlantis czy Babylon 5. Do tej
pory nawet nie zdawałem sobie sprawy z faktu, że Power Rangers ma taki potencjał. Odcinek jest odważny, mroczny, dynamiczny,
scenariusz znakomicie stopniuje napięcie. Całość ma gęsty, odrealniony klimat rodem z pierwszego Aliena. Nie wygłupiam się! Rescue Mission to Alien w świecie Power
Rangers. Każdy, absolutnie każdy powinien to obejrzeć i przekonać się na co
stać ten serial.
Po tym smakołyku dostajemy dalszy rozwój fabuły. Znaleziona
na opuszczonym statku Księga Galaktyczna zawiera legendę o trzech Galaktycznych Bestiach (lokalna nazwa dla
zordów), z którymi Wojownicy nie mieli jeszcze styczności. Okazuje się, że
Deviot, trzeci i ostatni generał Scorpiusa, postanowił przywłaszczyć sobie
zaginione zordy. Choć mu się udało, to nie na długo, bo Power Rangers szybko
dodali dwa do dwóch i oswobodzili Galaktyczne Bestie, z którymi zawarli sojusz.
Tymczasem Scorpius przygotował dla Trakeeny kokon, w którym jego córka dokona
transformacji w swoją dojrzałą, silniejszą i brzydszą formę. Szczególnie ten ostatni
aspekt nie odpowiada Trakeenie, wskutek czego dziewczyna ucieka. Po krótkiej
tułaczce trafia na Onyx, największe kosmiczne zadupie pełne szumowin
najgorszego sortu. Tam spotyka niejakiego Villamaxa, który dostrzega w
Trakeenie potencjał i decyduje się ją wytrenować. Wraz ze swoim komediowym
sidekickiem imieniem Kegler, Villamax uczy Trakeenę technik walk, wytrzymałości
i samozaparcia, dzięki czemu w niedługim czasie staje się ona naprawdę potężną
postacią, już w niczym nieprzypominającą rozkapryszonej księżniczki z
pierwszych epizodów. Ucieczka Trakeeny zasmuciła Scorpiusa, który przez to
lekko opuścił gardę. Wykorzystał to Deviot, który od dawna miał chrapkę na
wejście do kokonu, co dałoby mu potężnego kopa w górę na skali mocy. Postanowił
więc wyeliminować Scorpiusa, oskarżając Power Rangers o porwanie Trakeeny. Rozwścieczony Scorpius postanowił wziąć sprawy we własne odnóża i osobiście ruszył na Terra
Venture, gdzie został pokonany i zniszczony przez Wojowników.
Usatysfakcjonowany Deviot już sposobił się do zainstalowania się w kokonie,
kiedy na wieść o śmierci tatusia, powróciła Trakeena. Zła jak chrzan i w
asyście Keglera oraz Villamaxa zasiadła na zwolnionym przez Scorpiusa tronie i
poprzysięgła zemstę Power Rangers w ogólności i Czerwonemu Wojownikowi w
szczególności – bowiem to Leo zadał śmiertelny cios. Muszę nadmienić, że bardzo
lubię Villamaxa. Przede wszystkim dlatego, że on… nie jest zły. To znaczy
owszem, gra przeciw drużynie aniołów, ale nie z powodu złego usposobienia,
tylko przywiązania do Trakeeny. Stary wyga, który ceni takie wartości jak dane
słowo, honor i wierność spokojnie mógłby być sojusznikiem Power Rangers, gdyby
sprawy potoczyły się nieco inaczej. W jednym z dalszych odcinków Villamax i Deviot za pomocą zakładników zmuszają Leo do uległości – Czerwony Wojownik, poddaje się, a Villamax dotrzymuje słowa i uwalnia jego przyjaciół , choć Deviot
zamierzał skorzystać z okazji i ich wykończyć. To kolejna cegiełka
relatywizująca obie strony barykady. Nie obraziłbym się o spin-off z Villamaxem i
Keglerem w rolach głównych.
Później akcja ponownie zwalnia na rzecz zapychaczy
rozwijających poszczególne postaci. Tym razem wychodzi to znacznie lepiej, niż
w pierwszych epizodach – scenariusze są bardziej dopracowane i całość ogląda
się przyjemniej, nawet jeśli akcja nie posuwa się za bardzo do przodu. Jedynym
wyraźniejszym wątkiem przewijającym się przez ten czas jest zemsta, jaką
Trakeena bezskutecznie usiłuje wywrzeć na Leo oraz próby przejęcia władzy przez
Deviota, który zamierza zabić Trakeenę. Na drodze stoją mu bezwarunkowo wierni
Trakeenie Villamax i Kegler. To całkiem ciekawe, obserwować wewnętrzne rozłamy
i walkę o władzę, dzięki której seria wymyka się polaryzacji i wkracza w „szarą
strefę” konfliktu ambicji i interesów, które mogliśmy obserwować także po
jasnej stronie Mocy (Magna Defender). Odcinki mają też na ogół interesujące
koncepcje na przedstawianie postaci. Widzimy, jak Damon zyskuje uznanie wskutek
ocalenia pani kanclerz z łap Trakeeny, widzimy jak Kai zostaje nagrodzony za swoje oddanie, jak Maya uczy Leo jak rozmawiać z Galaktycznymi Bestiami. Mike natomiast
schodzi na dalszy plan, pomagając Wojownikom – i integrując się z nimi – raczej
okazjonalnie. Fajnie, że scenarzyści eksplorują motywy rodem z sci-fi, dzięki
czemu cała ta startrekowa otoczka serialu nie pełni roli jedynie dekoracyjnej.
Wszystkim, którzy dotrwają do tego momentu i dali się porwać barwnej poetyce
serialu, te epizody powinny sprawić przyjemność. Szczególnie, że ten etap Power Rangers Lost Galaxy kończy się z
hukiem. I to potężnym.
Powszechnie uważa się, że to Power Rangers Lost Galaxy ukonstytuował tradycję team-upów –
odcinków, w których gościnny występ ma
drużyna z poprzedniego sezonu. Niewiele osób pamięta, że coś takiego pojawiło
się również w Power Rangers In Space, gdzie
tamtejsza inkarnacja Wojowników spotkała się z Alien Rangers. Ale do rzeczy.
Cała afera rozpoczyna się w chwili, gdy Deviot pozyskuje karty danych, na
których uwięzieni są Psycho Rangers – zła inkarnacja Power Rangers opętaną
żądzą zniszczenia swoich odpowiedników. Psycho Rangers odegrali jedną z
kluczowych ról w Power Rangers In Space, gdzie
napytali sporo biedy Wojownikom. Ostatecznie jednak udało się ich zniszczyć, a
ich esencje uwięzić w kartach danych – tych samych, które zdobył właśnie
Deviot. Trakeena przywraca do życia Psycho Rangers, wszczepia im urządzenia
wymuszające posłuszeństwo i wysyła na Terra Venture. Tam Psychole porywają
wszystkich Wojowników, z wyjątkiem Mike’a i Leo, któremu pomogła tajemnicza
osoba w ciemnopurpurowym płaszczu. Osobą tą okazuje się Andros, Czerwony Space
Ranger, pieszczotliwie zwany przez fanów serialu Legolasem (nietrudno się
zresztą domyśleć, dlaczego). Andros zabiera z Astro Megashipu swój morpher,
który ukrył na pokładzie po wydarzeniach z In
Space i wespół z Leo i Mike’em rusza do walki z Psycho Rangers. W
międzyczasie pojawiają się również pozostali Space Rangers (podobnie jak sam
Andros wezwani przez Alphę), dochodzi do wielkiego spotkania jedenastki
Wojowników i długiej, efektownej walki z Psycho Rangers, których ostatecznie
udaje się ubić. Tak kończy się pierwszy z trzech team-upowych epizodów
tworzących nieformalną trylogię.
Drugi epizod, The
Power of Pink, jest już znacznie mniej archetypowy. I o wiele ciekawszy. Kosmiczni
Wojownicy postanawiają zwiedzić Terra Venture, zanim powrócą na Ziemię na zasłużoną
emeryturę. W międzyczasie okazuje się, że Różowa Psycho Ranger przetrwałą i, przy pomocy Deviota, otrzymała drugą szansę na zemstę.
Później jednak buntuje się i ucieka ma Terra Venture, kompletnie już opętana
pragnieniem zniszczenia Cassie, Różowej Space Ranger. Udało jej się
zinfiltrować sieć komputerową Terra Venture, odszukać Kendrix i telepatycznie
wyssać jej z głowy nabytą właśnie wiedzę o Savage Sword, potężnym mieczu
szczęśliwym trafem znajdującym się na planecie mijanej właśnie przez Terra
Venture. Różowa Psycho Ranger rusza na tę planetę, a w pościg za nią ruszają
Cassie i Kendrix – Różowe Wojowniczki z obu drużyn. Pozostali stosunkowo szybko
docierają na miejsce i dołączają do walki, ale w całą aferę wmieszali się
również żołnierze Trakeeny, co powstrzymało ich przed dotarciem na miejsce w
odpowiednim czasie i pomoc dziewczynom w pokonaniu różowej psycholki. Różowa
Psycho Ranger zdobyła wampiryczny, pochłaniającym energię miecz, wobec którego
Kendrix i Cassie były właściwie bezradne. Cassie została ranna podczas walki i
straciła swój morpher, który Różowa Psycho wykorzystała, by nasycić Savage
Sword potężną mocą, tworząc tym samym obwód, który zmienił ją w ciągle
zasilanego energią olbrzyma, z którymi starli się pozostali Wojownicy.
Tymczasem miecz, nie dość, że ciągle wysysał moc z morphera Cassie, a pośrednio
i z niej samej, spowodował jeszcze destabilizację struktury planety, co
zagroziło bezpieczeństwu Terra Venture. Kendrix postawiła wszystko na jedną
kartę i weszła w wir chroniący miecz, by wyciągnąć go z morphera. Z dużym
trudem udaje się jej to zrobić, ale wskutek przeciążenia mocy… no cóż. Umiera.
Muszę to powiedzieć – twórcy tego sezonu w tym momencie
nieodwracalnie zniszczyli mit niepokonanych Power Rangers. Jeszcze nigdy w
historii serialu żaden Wojownik nie zginął w czasie wykonywania swoich
obowiązków. Owszem, choćby i w samym Lost Galaxy bohaterowie regularnie byli hospitalizowani wskutek ran
odniesionych w boju, ale po raz pierwszy pokazano nam, że nie zawsze wszystko
kończy się dobrze. Że ludzie czasem umierają, szczególnie jeśli podejmują się
tak niebezpiecznych i ryzykownych działań jak walka z siłami zła. I nic, że
śmierć Kendrix była bardzo disnejowsko-starwarsowa, bo dziewczyna zmienia się w
ducha, a jej esencja zostaje wchłonięta przez jej Quasar Saber, który wylatuje
w kosmos szukać kolejnej osoby godnej jego dzierżenia. Kendrix nie żyje i choć
zostaje wskrzeszona pod sam koniec serialu, to jednak jej zgon w tym epizodzie
wciąż pozostaje jednym z najbardziej wstrząsających wydarzeń w historii
serialu. Powodem, dla którego twórcy zdecydowali się uśmiercić postać Kendrix
była białaczka, którą zdiagnozowano u Valerie Vernon, aktorki odtwarzającej tę postać. Szczęśliwie terapia
powiodła się stuprocentowym sukcesem i Valerie została wyleczona, dzięki czemu
mogła wystąpić pod koniec Lost Galaxy oraz
w przyszłych epizodach gościnnych. Co do samej postaci… lubiłem Kendrix. Choć
wpisywała się w tradycję, wedle której Wojowniczki były wielkookimi
blondynkami, to Kendrix wyróżniała się specyficznym typem urody. Poza tym
nosiła okulary, była inteligentna, towarzyska i odpowiedzialna. Naprawdę serce
mi zamarło, gdy zobaczyłem jej duszę unoszącą się nad pobojowiskiem w finale The Power of Pink.
Trzeci odcinek nie zalicza się wprawdzie do oficjalnego
team-upu, ale ja traktuję go jako jego część, mimo faktu, że nie pojawiaj się w
nim Space Rangers. Pojawia się za to Karone, jedna z głównych bohaterek Power Rangers In Space, która w
poprzedniej serii była jedną z głównych przeciwniczek Wojowników imieniem
Astronema. Pod koniec In Space okazało
się, że jest ona młodszą siostrą Lego… Androsa, która się zeźliła, ale nie do
końca, bo szczęśliwie udało się ją nawrócić w finale In Space. Od tego czasu Karone krąży po Wszechświecie, starając się
zadośćuczynić złu, które wyrządziła jako Astronema. Quasar Saber trafił na
westernową planetę Onyx – tę samą, na której Trakeena poznała Villamaxa.
Odnajduje go tam Karone (Galaxy Rangers, którzy także go szukają, są bez trudu
wodzeni za nos przez Deviota) i, podając się za Astronemę, przechwytuje go, po
czym odnajduje Wojowników z zamiarem zwrócenia zdobyczy prawowitym
właścicielom. W tym samym momencie wszyscy wpadają w pułapkę zastawioną przez
Deviota. Karone daje odebrać sobie Saber i zostaje strącona w przepaść przez
Trakeenę. Od śmierci chroni ja dusza Kendrix, która wyciąga ją z opałów, daje
morpher i namaszcza na swoją następczynię. W ten oto sposób Karone zostaje nową
Różową Galaxy Ranger.
To był świetny team-up. Nie był pozbawiony wad – na przykład
drużyna gości, poza Lego… Androsem i Cassie była ewidentnie zbyt słabo
wyeksponowana, ale to w zasadzie pryszcz. Co ciekawe, spotykają się tu T.J.,
Andros i Leo – trzech Wojowników, którzy później ponownie połączą siły w Forever Red. Walki są świetne, napięcie
miażdży, zaś śmierć Kendrix porusza i budzi ciarki. Przedstawienie nowej
Różowej Wojowniczki również przeprowadzono w znakomity sposób, a i sam wybór
Karone był strzałem w dziesiątkę, bo świetnie pokazuje, że nawet zło może się
nawrócić i stać się wręcz symbolem dobra. Wcześniej planowano, by to Cassie
zastąpiła Kendrix, ale ostatecznie twórcom nie udało się dogadać z odtwarzającą
ją aktorką. Może to i lepiej, bo Karone jest świetna – choć oczywiście, gdybym
miał wybór, to zachowałbym Kendrix, ale koncepcja złoczyńcy tak radykalnie
przechodzącego na jasną stronę mocy jest
zwyczajnie świetna i nie mam problemów z jej zaakceptowaniem. Szczególnie,
że już kolejny odcinek całkiem nieźle porusza te problemy, bowiem sytuacja, w
której wszyscy Wojownicy tracą swoje moce każe Karone zmierzyć się ze swoją
przeszłością i odszukać wojownika, którego dawno temu, jako Astronema, zaklęła
w kamień. To był naprawdę przyjemny odcinek i trochę szkoda, że po nim
dostajemy to, co dostajemy.
A co dostajemy? Po trzydziestu czterech epizodach w końcu
Terra Venture trafia do tytułowej Zagubionej Galaktyki, Trójkąta Bermudzkiego
Wszechświata. Stał za tym Deviot, który wykradł Księgę Galaktyczną i odczytał
zaklęcie otwierające portal do Zagubionej Galaktyki, gdzie trafiają Terra
Venture, Power Rangers, jak i sam Deviot. W tym momencie aż do samego finału
znika Trakeena ze swoją świtą, a rolę naczelnego gnębiciela kosmicznej kolonii
zaczyna pełnić Kapitan Mutiny. Pirat. Zamieszkujący, wraz ze swoją załogą,
wielki zamek. Umieszczony na latającej skale. Przytwierdzonej do grzbietu Godzilli.
Płynącej przez kosmiczną pustkę. Wiecie co? Napiszę to jeszcze raz: Pirat zamieszkujący,
wraz ze swoją załogą, wielki zamek umieszczony na latającej skale przytwierdzonej
do grzbietu Godzilli płynącej przez kosmiczną pustkę. To było… po prostu… wow.
Poziom niedorzeczności i absurdu przebija wszystko, co do tej pory można było
zobaczyć na ekranie. Bizarro fiction, patrz i się ucz! Nie polubiłem Kapitana
Mutiny’ego, a to z tego powodu, że był słabo rozwiniętą i bardzo nudną
postacią, która nie miała wiele do zaoferowania pod względem
charakterologicznym. Cała część serialu poświęcona walce z Mutiny’m i próbom
wydostania się z Zagubionej Galaktyki, była po prostu nudna. Większość wątków
została zamrożona, a serial zaczął się znacznie mocniej opierać na materiałach
wykrojonych z sentaia i przemontowanych na potrzeby fabuły. I, o mój Boże, jak
to bardzo widać. Wcześniej sceny żywcem zaczerpnięte z sentaia ograniczały się tylko
do części walk i starć zordów. Tutaj zaczęły pojawiać się nieco częściej, przez
co w oczy rzuca się rozstrzał jakości pomiędzy japońskim, a amerykańskim materiałem
– szczególnie widać różnice w jakości nagrań. Trochę to gryzło w oczy, ale znów
– nie narzekałbym, gdyby fabuła była w najmniejszym choćby stopniu
interesująca. Dostajemy tu taki recykling, że aż szkoda gadać – jeden epizod
retrospektywny, zmontowany z materiałów z poprzednich odcinków, zaraz po nim odcinek,
w którym bohaterowie walczą ze wskrzeszonymi potworami, które pokonali w
poprzednich odcinkach, jeszcze później kompletnie nieinteresujący wątek potwora
zwanego Hexubą… Generalnie ta część serialu, choć miała pewien potencjał,
została zmarnowana. Terra Venture, choć mocno pokiereszowany, opuszcza jednak Zagubioną
Galaktykę dzięki Mike’owi, który poświęca całą energię Magna Defendera, by
podtrzymać portal będący drogą ucieczki. Kapitan Muntiny wraz ze swoją załogą
również załapał się na wycieczkę przez portal, ale jego ambitne zamiary
zawojowania Wszechświata szybko zostały utemperowane przez Trakeenę, która, zła
jak chrzan, zaatakowała jego niedorzeczny okręt-zamek, obracając go w pył. I
bardzo dobrze. Pastafarianie twierdzą, że człowiek pochodzi od piratów (bo
zarówno ludzie, jak i piraci mają niemal w stu procentach to samo DNA), ale
idea, że moglibyśmy pochodzić od takiego nijakiego indywiduum jak kapitan
Muntiny sprawia, że darwinizm staje się znacznie bardziej kuszącą opcją. I tak oto
zbliżamy się do końca serii, to znaczy trzyczęściowego finału zatytułowanego Journey’s End.
Uszkodzona wskutek działań Muntiny’ego Terra Venture leci
już na samych oparach. Rada społeczności zamieszkującej statek decyduje się
zatem na lądowanie na pobliskiej sielskiej planecie i założenie tam ziemskiej
kolonii – taki był bowiem pierwotny cel Terra Venture. Tymczasem Deviot, udając potwora
marnotrawnego, wraca do Trakeeny i zaczyna tłumaczyć się ze swojej czasowej
pracy dla Muntiny’ego. Trakeena jest jednak nie w ciemię bita i nakazuje
Villamaxowi zabicie zdrajcy. Deviot ucieka i usiłuje wedrzeć się do kokonu,
który Scorpius przygotował dla córki, a który od czasu śmierci Scorpiusa stoi w
bezpiecznym miejscu. Wskutek walki, Trakeena i Deviot wpadają razem do wnętrza
kokonu, który zespala ich w jedną istotę mającą świadomość i tożsamość Trakeeny
oraz podły charakter Deviota. Odmieniona Trakeena nakazuje zaatakować Terra
Venture, która rozbija się na księżycu planety, którą obrała sobie za cel
lądowania. Mieszkańcy podejmują decyzję ewakuacji za pomocą promów
międzygwiezdnych, ale Trakeena chce ich dobić i wysyła do walki wszystkich
swoich żołnierzy uzbrojonych w ładunki samozniszczenia, To nie podoba się honorowemu
Villamaxowi, jednak wojownik nie śmie przeciwstawić się swojej władczyni.
Wysłani przez Trakeenę kamikaze atakują rozbitą na Księżycu
kopułę mieszkalną. Zordy starają się zapobiec wtargnięciu wroga do środka, ale
ze względu na przewagę liczebną sił Trakeeny nie są w stanie zrobić zbyt wiele.
Power Rangers ramię w ramię z żołnierzami kolonii ochraniają cywili w czasie
ewakuacji. Villamax przeżywa chwilę iluminacji po tym, jak instynktownie ratuje
dziecko przed walącym się budynkiem. Dzieje się dużo, dzieje się bardzo i
dzieje się z rozmachem. Ostatecznie skoordynowany atak wroga niszczy dwa
Megazordy Wojowników, jednak atak udaje się powstrzymać. Wahadłowce z cywilami
lecą na planetę. Trakeena nakazuje Villamaxowi je zestrzelić, ten jednak
odmawia, mając w pamięci epizod z małą dziewczynką, którą uratował przed
śmiercią. Rozdarty pomiędzy lojalnością wobec Trakeeny, a poczuciem honoru i
własną prawością charakteru ginie z ręki swojej władczyni, której nic już nie
stoi na przeszkodzie, by zniszczyć wahadłowce. Nic – z wyjątkiem Astro
Megashipu, którym Power Rangers osłaniają ewakuację. Trakeena atakuje Astro
Megaship i ostatecznie łapie go w kleszcze swojego statku bojowego. Wojownicy
decydują się wysadzić Astro Megaship i tym sposobem uszkodzić okręt Trakeeny. Z
ledwością im się to udaje i tak statek, który służył dwóm drużynom Power
Rangers kończy swój żywot w szlachetnym celu ocalenia kolonistów Terra Venture.
Wszyscy bezpiecznie lądują na planecie – z wyjątkiem Leo, którego fala wybuchu
zepchnęła z kursu, przez co rozbił się na księżycu. Podobnie jak Trakeena,
która ostatkiem sił doczołgała się do kokonu, by dopełnić swoją metamorfozę. Przemieniona Trakeena okazuje się przepotężnym monstrum,
które własną energią jest w stanie zasilić szczątki Terra Venture i poderwać je
do lotu oraz ustawić na kursie kolizyjnym z obozem ocalonych kolonistów. Leo
stara się ją powstrzymać, pozostali Wojownicy szybko do niego dołączają. Po
długiej i wyczerpującej walce Leo przeciąża swój moduł bojowy, by zniszczyć Trakeenę.
Za pomocą Galaxy Megazorda udaje się zmienić kurs spadającej Terra Venture i
uratować kolonistów. Chwilę później okazuje się, że planeta, na której
wylądowali Ziemianie to Mirioni – ojczyzna May’i. Bohaterowie z powrotem wbijają
swoje Quasar Sabery w skałę, z której wyciągnęli je na samym początku
opowieści, tracąc moce Power Rangers. Fala energii wzbudzona w ten sposób
uwolniła mieszkańców planety od klątwy i wskrzesiła Kendrix. Tak kończy się
seria Power Rangers Lost Galaxy.
Jaka była ta seria? Przede wszystkim – bardzo nierówna. Na
samym początku mamy kilka naprawdę słabych epizodów, którymi bardzo łatwo można
sobie Lost Galaxy obrzydzić i nie
dotrwać do tego, co najlepsze – czyli tej części serii, która zaczyna się od przedstawienia
Magna Defendera a kończy na śmierci Kendrix. Później mamy nudny wątek
Zagubionej Galaktyki (ewidentnie wrzucony tylko po to, by usprawiedliwić czymś
taki, a nie inny podtytuł serii) i w końcu naprawdę udany, trzymający w
napięciu finał. Polubiłem głównych bohaterów, którzy mieli zróżnicowane
osobowości i niekiedy naprawdę bardzo fajnie oglądało się ich interakcje.
Uwiódł mnie eklektyzm tej serii, która zdaje się czerpać pełnymi garściami z
różnych mniej lub bardziej kultowych space oper. Weźmy na przykład cały wątek
team-upu Galaxy Rangerów ze Space Rangerami – estetycznie bardzo przypominał Star Wars. Odcinek, w którym Karone odzyskuje
Quasar Saber przywodzi natomiast na myśl Firefly,
rozgrywa się bowiem na planecie rodem z Dzikiego Zachodu. Takich smaczków
jest zresztą znacznie więcej – choćby wspomniany wyżej odcinek inspirowany Alienem – i naprawdę sprawiają one
przyjemność widzowi. Rozczarowały mnie dwie rzeczy. Po pierwsze, relatywnie niewielka
ilość walk cywilnych. Owszem, ma to swoje bardzo sensowne uzasadnienie –
Wojownicy nie są już, jak to drzewiej bywało, mistrzami sztuk walk, tylko
zwykłymi ludźmi mającymi, w najlepszym razie, wojskowe wyszkolenie… ale to
bolało. Zresztą, nawet te nieliczne walki Wojowników bez kostiumów były kręcome przy pomocy kaskaderów, co właściwie mija się z celem. Drugą rzeczą
jest właściwie brak Mięśniaka i Phenomenusa na arenie wydarzeń. Obaj pojawiają
się w raptem trzech epizodach i nigdy nie odgrywają żadnej istotnej fabularnie
roli. Nie rozumiem, po co scenarzyści wprowadzili te postaci do serialu, skoro
w ogóle nie dawali im nic do roboty. To samo można powiedzieć o innych
bohaterach wyciągniętych z poprzedniej serii (wyjąwszy Karone). Alpha pojawia
się może co czwarty epizod, o ile nie rzadziej, zaś DECA, sztuczna inteligencja
Astro Megashipu, która w In Space miała
kilka swoich momentów, tutaj objawia się niewiele częściej, niż Mięśniak.
Rozczarowała mnie też ścieżka muzyczna serii. Do tej pory zawsze mieliśmy do
czynienia z cudownym, mocnym i dynamicznym jak diabli rockiem autorstwa Rona
Wassermana, naczelnego kompozytora Ery Zordona – to on stworzył słynny utwór Go, Go Power Rangers!, który zna każda
osoba urodzona na początku lat dziewięćdziesiątych. Tym razem ilustracje
muzyczne są jakieś… nijakie. Proste instrumentalne tematy muzyczne rodem z
Szeregowej Space Opery Numer 673.
Uderzyło mnie to, jak scenarzyści zaczęli szafować
uśmiercaniem postaci. Do czasu sławetnej śmierci Zordona w In Space ani jedna postać z żadnej z obu stron barykady nie
zaliczyła zgonu – wyjąwszy oczywiście doraźnie przywoływane potwory, ale one
tak naprawdę się nie liczą. Nawet ci źli ostatecznie albo umykają jak niepyszni
albo zostają oczyszczeni ze swojego zła. W Lost
Galaxy widzimy śmierć dziecka (Zika, syn Magna Defendera), członka Power
Rangers (Kendrix), sprzymierzeńców (Magna Defender) i właściwie wszystkich
złoczyńców, nawet tych, z którymi sympatyzujemy (Villamax). Co ciekawe, w
serialu ani razu nie padają takie słowa jak dead
czy kill, a stosowane są ich
łagodniejsze synonimy, ale w praktyce niewiele to zmienia, bo fakt jest faktem.
Tymczasem relatywizacja i wprowadzenie odcieni szarości naprawdę
niejednokrotnie pogłębiło niektóre wątki. Jasne, Power Rangers nadal są
harcerzykami, ale ciemna strona Mocy już na przykład wymyka się jednoznacznemu
zakwalifikowaniu jako czyste zło. Oszem, są tam indywidua takie jak Furio czy
Deviot, które nie mają w sobie ani krzty dobra, ale większość złoczyńców – Treacheron,
Scorpius, Villamax, a nawet Trakeena – posiada w mniejszym lub większym stopniu
cechy, za które możemy ich podziwiać, a nawet sympatyzować z nimi. To jest
chyba najmocniejszy punkt serii – nie tyle pokazuje dobrych i złych bohaterów,
co dobre i złe cechy tychże, a przez to unika nudnej polaryzacji na dobro i
zło. No dobra, może nie tyle unika, co odrobinę zaciera granicę, ale dobre i
to.
I teraz najtrudniejsza kwestia – czy polecam tę serię? Jak w
ogóle można komuś polecać Power Rangers?
I, jeśli można, to komu? Ciężka kwestia. Power
Rangers wymaga bowiem otwarcia się na nową, zupełnie inną poetykę, niż ta
reprezentowana przez „dorosłe”, „poważne” seriale – trzeba lubić camp, mieć
zrozumienie dla uproszczeń fabularnych i jakieś tam nostalgiczne zakotwiczenie –
i to chyba wystarcza, by się przy Lost
Galaxy naprawdę dobrze bawić. Ja obejrzałem tę serię nie tylko bez bólu, ale
wręcz z przyjemnością, bo takie zanurzenie się w cudaczności i oryginalności
tego serialu okazało się bardzo odświeżające. Ale nie gwarantuję, że dla
każdego będzie to wyglądać tak, jak dla mnie. Dodam tylko, że choć serial ma już
piętnaście lat na karku, to wciąż wygląda zaskakująco świeżo, szczególnie jeśli
go się porówna z innymi produkcjami z tego okresu.
I teraz pytanie do tych czytelników, którzy dotrwali do
końca tekstu – czy chcielibyście przeczytać podobne analizy kolejnych serii?
Powoli przymierzam się do Power Rangers
Lightspeed Rescue, następcy Lost
Galaxy i nie wiem czy zawracać sobie i Wam głowę kolejną notką.
Szczególnie, że napisanie takowej wiąże się dla mnie ze stosunkowo sporym
nakładem pracy i nie widzę sensu w tworzeniu kolejnych analiz, jeśli zostaną
one zbyte nieśmiertelnym too long, didn’t
read.
Ja bym sobie przeczytała. Za dzieciaka nie dotrwałam nawet do końca ery Zordona (wyrosłam po prostu - przyszedł ten wiek, kiedy perspektywa wyspania się w niedzielę była bardziej pociągająca niż oglądanie czegokolwiek o siódmej rano), to przynajmniej dla celów poznawczych poczytałabym o tym, co było dalej.
OdpowiedzUsuńHm, hm, wychodzi na to, ze lubię nieprzyzwoicie długie nocie o kiczowatych, powtarzalnych i infantylnych serialach dla dzieci i młodzieży, za to kompletnie mi są obojętne modne tytuły dla dorosłych. Drogie Bravo, co jest ze mną nie tak?
Ja też bym z chęcią poczytał kolejne wpisy o Power Rangers. Może nie komentuje, ale na każdy nowy rzucam się z zaciekawieniem i jakbym czuł się o 10-15 lat młodszy. I teksty nie są wcale za długie. Idealne wręcz ;)
OdpowiedzUsuń