fragment okładki, całość tutaj. |
The Forgotten to
już jedenasty tom serii Animorphs. To
się może wydawać dużo, ale tylko jeśli nie wie się, że cały cykl trwa przeszło
pięćdziesiąt tomów, nie licząc spin-offów, dodatków, kronik, paragrafówek i
innych dzieł rozszerzających uniwersum, którymi nie będę się zajmował w ramach
tego cyklu notek. W każdym razie – narratorem The Forgotten, zgodnie z ustaloną kolejnością, jest Jake, bohater może i nienależący do
ścisłej czołówki moich ulubieńców, ale z książki na książkę coraz bardziej
zdobywający sobie moją sympatię. Bo to generalnie nie jest zła postać – ma
odpowiednią motywację do walki, odpowiednio skomplikowaną osobowość, a także
jest nieformalnym dowódcą drużyny z całym dobrodziejstwem inwentarza, co bardzo
ładnie widać w tym tomie.
Punkt wyjścia fabuły jest co najmniej intrygujący. Jake
zaczyna mieć halucynacje – krótkie przebłyski szokująco realistycznych
wspomnień z wydarzeń, jakich nigdy nie doświadczył. Tymczasem Tobias
zaobserwował dziwne zjawisko w pobliżu okolicznego sklepu spożywczego, gdzie
najprawdopodobniej rozbiło się coś, co przyleciało z kosmosu, zaś Yeerkowie
usilnie starają się to zatuszować. Animorphy postanawiają zatem jak najszybciej
zbadać ten tajemniczy incydent. Traf chce, że planują akcję akurat w momencie,
w którym ojciec Jake’a chce obejrzeć z nim i z Tomem finał mistrzostw boksu na
typowej męskiej posiadówie ojca z synami i przyjaciółmi z pracy, co spotyka się
z dość zgryźliwymi uwagami matki chłopców (When
does this room become the temple of male aggression?). To pozwala nam
zauważyć, że Jake jest członkiem dość konserwatywnej rodziny – z pewnością
bardziej, niż patchworkowa rodzina Rachel
z aktywnie pracującą zawodowo matką i rozwiedzionym ojcem albo partnerska
relacja rodziców Cassie. To akurat
niezły zabieg uwydatniający różnice pomiędzy dzieciakami, które pochodzą z różnych środowisk. Poza tym, rodzina
Jake’a jest mimo wszystko raczej szczęśliwa i spełniona – wyjąwszy oczywiście
kwestię Toma, ale ona pozostaje tajemnicą dla wszystkich jej członków z
wyjątkiem Jake’a. Ostatecznie chłopcu udaje się pogodzić oba wydarzenia i
dociera na miejsce – nieco spóźniony, ale nie tak, by zaprzepaściło to
zaplanowaną akcję. I wtedy… wtedy dzieje się coś ciekawego.
Początkowo wszystko wydaje się toczyć klasycznym torem –
bohaterowie zmieniają się w muchy i rozpoczynają infiltrację. W końcu dowiadują
się, że incydent ze sklepem spożywczym jest tak naprawdę testowaniem nowej
wersji yeerkowego niszczyciela, który uległ częściowemu uszkodzeniu, jednak w
danym momencie naprawy są już na ukończeniu. Animorphy wpadają na wariacki,
ryzykowny, ale bardzo dobry pomysł – postanawiają ukraść Yeerkom ten statek.
Będąc w jego posiadaniu, mogliby z łatwością ujawnić wielką inwazję, jaką
kosmici prowadzą na Ziemi i zmobilizować ludzkość do obrony – niemal bez
ryzyka, że Yeerkom udałoby się to zatuszować. Interesujące jest zachowanie
Jake’a w obliczu wdrażania pospiesznie obmyślonego planu – jest niepewny. Zdaje
sobie sprawę, że podejmuje decyzje, od których zależy życie i śmierć jego
przyjaciół. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Jake został przywódcą
Animorphów nie w wyniku walki o władzę czy nawet wyborów. Po prostu pozostali
podążyli za jego naturalną charyzmą przywódczą (z istnienia której doskonale
zdają sobie sprawę) i ufają mu z własnej, nieprzymuszonej woli. Jake zdaje
sobie z tego sprawę i odpowiedzialność za swoich przyjaciół – swoich żołnierzy
– bardzo mu ciąży.
W każdym razie, dzieciakom szybko, choć z pewnymi
trudnościami, udaje się przechwycić krążownik. I teraz zaczyna się najlepsze –
coś, co pokazuje, że Animorphs nie są
tylko amerykańską wersją Ten Obcy z
kosmitami. Bohaterowie biorą kurs na Waszyngton, zaczynają testować zamontowaną
na statku broń (Marco przecudnie
parodiuje Jeana-Luca Picarda), zaraz potem orientują się, że nie działa im
maskowanie, przez co – jestem w tym momencie śmiertelnie poważny – ściągają na
siebie uwagę dwóch wojskowych F-16, które ruszają za nimi w pościg. Żeby zgubić
ten irytujący ogon Animorphy wrzucają turbodoładowanie i wylatują w
stratosferę, oglądają sobie Morze Czerwone (bo się okazało, że podczas ucieczki
odrobinkę zboczyli z kursu) z wysokości czterdziestu kilometrów, zaraz potem
ściągają na siebie uwagę krążącego na orbicie zamaskowanego niszczyciela Yeerków,
wdają się z nim w kosmiczną strzelaninę, wskutek czego oba statki kosmiczne
zostają uszkodzone i rozbijają się amazońskiej dżungli Ameryki Południowej. I
to wszystko na przestrzeni zaledwie kilkunastu akapitów. Jejku. To znaczy…
rany. Nie, poważnie, to zrobiło na mnie gigantyczne wrażenie już za pierwszym
razem, kiedy we wczesnych latach zerowych czytałem ten tom w egmontowskim
wydaniu. Po tylu odcinkach „infiltracyjnych” w tym tomie dostajemy takie
epickie akcje.
Jakby powyższego było mało, dziwna karuzela dnia i nocy,
jaką zaobserwowali bohaterowie prowokuje Axa
do wysnucia wniosku, że podczas strzelaniny z Yeerkami doszło do fizycznego
fenomenu zwanego Rozdarciem Sario – procesu, do jakiego dochodzi niekiedy pod
wpływem interferencji olbrzymich sił fizycznych. Krótko mówiąc, oznacza to iż
bohaterowie stworzyli dziurę w czasoprzestrzeni, która przerzuciła ich do
niesprecyzowanego momentu w przeszłości lub przyszłości. Cały tom jest opisem
tego, jak bohaterowie próbują przeżyć w obcym, skrajnie niebezpiecznym
środowisku, w którym wszystko, co żywe, chce ich zabić, w dodatku mając na
ogonie Yeerków. I to… się sprawdza. Niespodziewanie mamy odskocznię od
tradycyjnych przygód infiltracyjno-partyzanckich i dostajemy dużo dynamicznej,
soczystej akcji. To jest super – jako taki przerywnik pomiędzy kolejnymi,
bardziej konwencjonalnymi fabułami. Widzimy, jak zachowują się dzieciaki w
sytuacji, która jest dla nich nowa i niespodziewana – a to było przecież siłą
pierwszych tomów. widzimy, jak błędne, pospieszne decyzje skutkują narażaniem
poszczególnych członków grupy na niebezpieczeństwo. Widzimy gniew Tobiasa na Jake’a za to, że naraził on Axa
na niebezpieczeństwo, kazać mu zostać z tyłu, by doprowadzić do nieodwracalnego
uszkodzenia ich pojazdu – i choć ta decyzja była słuszna, emocje i troska o
przyjaciół bierze górę, co odbija się na relacjach w drużynie. A właśnie chemia
pomiędzy poszczególnymi Animorphami jest dla mnie najmocniejszym elementem
cyklu. Tu mamy tego sporo. I to w wersji hard.
Poza tym, sytuacja wymusza na bohaterach bezpośrednie starcia, co ponownie
wprowadza do serii trochę krwi i przemocy – stosunkowo dużo, jeśli weźmie się
pod uwagę grupę docelową Animorphs. Na przykład scena, w której nieprzytomna
Rachel, wciąż w postaci niedźwiedzia grizzly, jest żywcem pożerana przez
kolonię mrówek. W takich momentach zastanawiam się, czy autorka więcej traum
chciała przysporzyć swoim bohaterom, czy swoim czytelnikom…
Cała powieść jest zatem próbą wydostania się z Rozdarcia
Sario, które odpowiedzialne było za halucynacje, jakie nawiedzały Jake’a na
początku tomu – bohaterowie przenieśli się bowiem nieco w przeszłość, toteż przez
pewien okres czasu istnieli w dwóch miejscach równocześnie, co doprowadziło do
kontaktu mentalnego i wymiany wrażeń zmysłowych obu Jake’ów… Nieco to
pogmatwane, ale przyznam, że całkiem pomysłowe. Niektóre pomysły Applegate na
kreację świata przedstawionego są zaskakująco udane, wziąwszy pod uwagę, że
autorka ewidentnie nie „uczuje” czystego science-fiction. To z kolei sprawia,
że elementy fantastycznonaukowe w Animorphs
bywają dziwaczne, ale bywają też oryginalne. W ogóle, cała ta powieść jest
bardzo fajna i oryginalna – zmiana dekoracji i timey-wimey pozwoliły autorce na
sporo swobody w wykreowaniu ciekawej opowieści, która dodatkowo jest
urozmaicona wieloma fabularnymi smaczkami. Na przykład gdy bohaterowie zostają
wytropieni przez miejscowe plemię, które z uwagi na ich umiejętność przemiany w
zwierzęta, bierze ich za byty nadprzyrodzone. To był świetny pomysł, w dodatku
ciekawie zrealizowany.
Powiem tak – to był znakomity tom. Czytało się go szybko,
fabuła naszpikowana była kolejnymi zwrotami akcji, przez cały czas coś się
działo. Zmiana scenerii dała pole do popisu i wyszalenia się autorce, a i
czytelnik nieco odpoczął od zwyczajowych fabuł. Pokazano nam w końcu Jake’a
jako dowódcę, który bierze na siebie odpowiedzialność za swoje decyzje i musi się
liczyć z ich konsekwencjami. Doszło w końcu do jakichś animozji na tkance grupy
– strasznie mi tego brakowało, że konflikty interesów czy opinii są w drużynie Animorhpów tak rzadkie i praktycznie zawsze kończą
się polubownie. Tutaj nie mamy co prawda jakichś rozłamów czy spięć, ale widać,
że niektóre decyzje nie podobają się niektórym bohaterom. Jakby tego
wszystkiego było mało, udało się w tę fabułę upchnąć kilka żartów na moment
rozluźniających gęsty klimat. Jedyną wadą tego The Forgotten jest fakt, iż wszystkie wydarzenia w nim zawarte
zostały pod koniec powieści odkręcone (timey-wimey – nie pytajcie), przez co
dla wszystkich, z wyjątkiem Jake’a nie miały miejsca. Trochę mnie to
rozczarowało, ale spodziewałem się takiego obrotu spraw. No dobrze, jest
jeszcze jedna wada, powiązana z tą pierwszą – zakończenie. W którym dochodzi do
starcia Vissera Trzy z Animorphami, przy czym ten pierwszy zmienia się w stwora
rodem z najbardziej hardkorowego japońskiego hentaja. Ale nie to jest najgorsze
– najgorszy jest fakt, że całość zostaje tak jakby urwana w trakcie trwania
opowieści. Nie czuło się, że toczące się na kartach książki wydarzenia prowadzą
do danej konkluzji. Owszem, na swój sposób to był zaskakujący zabieg, ale... ja
się poczułem trochę oszukany. Co nie zmienia faktu, że wrażenia po tym tomie
mam jak najbardziej pozytywne.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz