sobota, 11 stycznia 2014

Animorphs. 11 - The Forgotten

fragment okładki, całość tutaj.

The Forgotten to już jedenasty tom serii Animorphs. To się może wydawać dużo, ale tylko jeśli nie wie się, że cały cykl trwa przeszło pięćdziesiąt tomów, nie licząc spin-offów, dodatków, kronik, paragrafówek i innych dzieł rozszerzających uniwersum, którymi nie będę się zajmował w ramach tego cyklu notek. W każdym razie – narratorem The Forgotten, zgodnie z ustaloną kolejnością, jest Jake, bohater może i nienależący do ścisłej czołówki moich ulubieńców, ale z książki na książkę coraz bardziej zdobywający sobie moją sympatię. Bo to generalnie nie jest zła postać – ma odpowiednią motywację do walki, odpowiednio skomplikowaną osobowość, a także jest nieformalnym dowódcą drużyny z całym dobrodziejstwem inwentarza, co bardzo ładnie widać w tym tomie.

Punkt wyjścia fabuły jest co najmniej intrygujący. Jake zaczyna mieć halucynacje – krótkie przebłyski szokująco realistycznych wspomnień z wydarzeń, jakich nigdy nie doświadczył. Tymczasem Tobias zaobserwował dziwne zjawisko w pobliżu okolicznego sklepu spożywczego, gdzie najprawdopodobniej rozbiło się coś, co przyleciało z kosmosu, zaś Yeerkowie usilnie starają się to zatuszować. Animorphy postanawiają zatem jak najszybciej zbadać ten tajemniczy incydent. Traf chce, że planują akcję akurat w momencie, w którym ojciec Jake’a chce obejrzeć z nim i z Tomem finał mistrzostw boksu na typowej męskiej posiadówie ojca z synami i przyjaciółmi z pracy, co spotyka się z dość zgryźliwymi uwagami matki chłopców (When does this room become the temple of male aggression?). To pozwala nam zauważyć, że Jake jest członkiem dość konserwatywnej rodziny – z pewnością bardziej, niż patchworkowa rodzina Rachel z aktywnie pracującą zawodowo matką i rozwiedzionym ojcem albo partnerska relacja rodziców Cassie. To akurat niezły zabieg uwydatniający różnice pomiędzy dzieciakami, które pochodzą z różnych środowisk. Poza tym, rodzina Jake’a jest mimo wszystko raczej szczęśliwa i spełniona – wyjąwszy oczywiście kwestię Toma, ale ona pozostaje tajemnicą dla wszystkich jej członków z wyjątkiem Jake’a. Ostatecznie chłopcu udaje się pogodzić oba wydarzenia i dociera na miejsce – nieco spóźniony, ale nie tak, by zaprzepaściło to zaplanowaną akcję. I wtedy… wtedy dzieje się coś ciekawego.

Początkowo wszystko wydaje się toczyć klasycznym torem – bohaterowie zmieniają się w muchy i rozpoczynają infiltrację. W końcu dowiadują się, że incydent ze sklepem spożywczym jest tak naprawdę testowaniem nowej wersji yeerkowego niszczyciela, który uległ częściowemu uszkodzeniu, jednak w danym momencie naprawy są już na ukończeniu. Animorphy wpadają na wariacki, ryzykowny, ale bardzo dobry pomysł – postanawiają ukraść Yeerkom ten statek. Będąc w jego posiadaniu, mogliby z łatwością ujawnić wielką inwazję, jaką kosmici prowadzą na Ziemi i zmobilizować ludzkość do obrony – niemal bez ryzyka, że Yeerkom udałoby się to zatuszować. Interesujące jest zachowanie Jake’a w obliczu wdrażania pospiesznie obmyślonego planu – jest niepewny. Zdaje sobie sprawę, że podejmuje decyzje, od których zależy życie i śmierć jego przyjaciół. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Jake został przywódcą Animorphów nie w wyniku walki o władzę czy nawet wyborów. Po prostu pozostali podążyli za jego naturalną charyzmą przywódczą (z istnienia której doskonale zdają sobie sprawę) i ufają mu z własnej, nieprzymuszonej woli. Jake zdaje sobie z tego sprawę i odpowiedzialność za swoich przyjaciół – swoich żołnierzy – bardzo mu ciąży.

W każdym razie, dzieciakom szybko, choć z pewnymi trudnościami, udaje się przechwycić krążownik. I teraz zaczyna się najlepsze – coś, co pokazuje, że Animorphs nie są tylko amerykańską wersją Ten Obcy z kosmitami. Bohaterowie biorą kurs na Waszyngton, zaczynają testować zamontowaną na statku broń (Marco przecudnie parodiuje Jeana-Luca Picarda), zaraz potem orientują się, że nie działa im maskowanie, przez co – jestem w tym momencie śmiertelnie poważny – ściągają na siebie uwagę dwóch wojskowych F-16, które ruszają za nimi w pościg. Żeby zgubić ten irytujący ogon Animorphy wrzucają turbodoładowanie i wylatują w stratosferę, oglądają sobie Morze Czerwone (bo się okazało, że podczas ucieczki odrobinkę zboczyli z kursu) z wysokości czterdziestu kilometrów, zaraz potem ściągają na siebie uwagę krążącego na orbicie zamaskowanego niszczyciela Yeerków, wdają się z nim w kosmiczną strzelaninę, wskutek czego oba statki kosmiczne zostają uszkodzone i rozbijają się amazońskiej dżungli Ameryki Południowej. I to wszystko na przestrzeni zaledwie kilkunastu akapitów. Jejku. To znaczy… rany. Nie, poważnie, to zrobiło na mnie gigantyczne wrażenie już za pierwszym razem, kiedy we wczesnych latach zerowych czytałem ten tom w egmontowskim wydaniu. Po tylu odcinkach „infiltracyjnych” w tym tomie dostajemy takie epickie akcje.

Jakby powyższego było mało, dziwna karuzela dnia i nocy, jaką zaobserwowali bohaterowie prowokuje Axa do wysnucia wniosku, że podczas strzelaniny z Yeerkami doszło do fizycznego fenomenu zwanego Rozdarciem Sario – procesu, do jakiego dochodzi niekiedy pod wpływem interferencji olbrzymich sił fizycznych. Krótko mówiąc, oznacza to iż bohaterowie stworzyli dziurę w czasoprzestrzeni, która przerzuciła ich do niesprecyzowanego momentu w przeszłości lub przyszłości. Cały tom jest opisem tego, jak bohaterowie próbują przeżyć w obcym, skrajnie niebezpiecznym środowisku, w którym wszystko, co żywe, chce ich zabić, w dodatku mając na ogonie Yeerków. I to… się sprawdza. Niespodziewanie mamy odskocznię od tradycyjnych przygód infiltracyjno-partyzanckich i dostajemy dużo dynamicznej, soczystej akcji. To jest super – jako taki przerywnik pomiędzy kolejnymi, bardziej konwencjonalnymi fabułami. Widzimy, jak zachowują się dzieciaki w sytuacji, która jest dla nich nowa i niespodziewana – a to było przecież siłą pierwszych tomów. widzimy, jak błędne, pospieszne decyzje skutkują narażaniem poszczególnych członków grupy na niebezpieczeństwo. Widzimy gniew Tobiasa na Jake’a za to, że naraził on Axa na niebezpieczeństwo, kazać mu zostać z tyłu, by doprowadzić do nieodwracalnego uszkodzenia ich pojazdu – i choć ta decyzja była słuszna, emocje i troska o przyjaciół bierze górę, co odbija się na relacjach w drużynie. A właśnie chemia pomiędzy poszczególnymi Animorphami jest dla mnie najmocniejszym elementem cyklu. Tu mamy tego sporo. I to w wersji hard. Poza tym, sytuacja wymusza na bohaterach bezpośrednie starcia, co ponownie wprowadza do serii trochę krwi i przemocy – stosunkowo dużo, jeśli weźmie się pod uwagę grupę docelową Animorphs.  Na przykład scena, w której nieprzytomna Rachel, wciąż w postaci niedźwiedzia grizzly, jest żywcem pożerana przez kolonię mrówek. W takich momentach zastanawiam się, czy autorka więcej traum chciała przysporzyć swoim bohaterom, czy swoim czytelnikom…

Cała powieść jest zatem próbą wydostania się z Rozdarcia Sario, które odpowiedzialne było za halucynacje, jakie nawiedzały Jake’a na początku tomu – bohaterowie przenieśli się bowiem nieco w przeszłość, toteż przez pewien okres czasu istnieli w dwóch miejscach równocześnie, co doprowadziło do kontaktu mentalnego i wymiany wrażeń zmysłowych obu Jake’ów… Nieco to pogmatwane, ale przyznam, że całkiem pomysłowe. Niektóre pomysły Applegate na kreację świata przedstawionego są zaskakująco udane, wziąwszy pod uwagę, że autorka ewidentnie nie „uczuje” czystego science-fiction. To z kolei sprawia, że elementy fantastycznonaukowe w Animorphs bywają dziwaczne, ale bywają też oryginalne. W ogóle, cała ta powieść jest bardzo fajna i oryginalna – zmiana dekoracji i timey-wimey pozwoliły autorce na sporo swobody w wykreowaniu ciekawej opowieści, która dodatkowo jest urozmaicona wieloma fabularnymi smaczkami. Na przykład gdy bohaterowie zostają wytropieni przez miejscowe plemię, które z uwagi na ich umiejętność przemiany w zwierzęta, bierze ich za byty nadprzyrodzone. To był świetny pomysł, w dodatku ciekawie zrealizowany.

Powiem tak – to był znakomity tom. Czytało się go szybko, fabuła naszpikowana była kolejnymi zwrotami akcji, przez cały czas coś się działo. Zmiana scenerii dała pole do popisu i wyszalenia się autorce, a i czytelnik nieco odpoczął od zwyczajowych fabuł. Pokazano nam w końcu Jake’a jako dowódcę, który bierze na siebie odpowiedzialność za swoje decyzje i musi się liczyć z ich konsekwencjami. Doszło w końcu do jakichś animozji na tkance grupy – strasznie mi tego brakowało, że konflikty interesów czy opinii są w drużynie Animorhpów tak rzadkie i praktycznie zawsze kończą się polubownie. Tutaj nie mamy co prawda jakichś rozłamów czy spięć, ale widać, że niektóre decyzje nie podobają się niektórym bohaterom. Jakby tego wszystkiego było mało, udało się w tę fabułę upchnąć kilka żartów na moment rozluźniających gęsty klimat. Jedyną wadą tego The Forgotten jest fakt, iż wszystkie wydarzenia w nim zawarte zostały pod koniec powieści odkręcone (timey-wimey – nie pytajcie), przez co dla wszystkich, z wyjątkiem Jake’a nie miały miejsca. Trochę mnie to rozczarowało, ale spodziewałem się takiego obrotu spraw. No dobrze, jest jeszcze jedna wada, powiązana z tą pierwszą – zakończenie. W którym dochodzi do starcia Vissera Trzy z Animorphami, przy czym ten pierwszy zmienia się w stwora rodem z najbardziej hardkorowego japońskiego hentaja. Ale nie to jest najgorsze – najgorszy jest fakt, że całość zostaje tak jakby urwana w trakcie trwania opowieści. Nie czuło się, że toczące się na kartach książki wydarzenia prowadzą do danej konkluzji. Owszem, na swój sposób to był zaskakujący zabieg, ale... ja się poczułem trochę oszukany. Co nie zmienia faktu, że wrażenia po tym tomie mam jak najbardziej pozytywne. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...