fragment grafiki autorstwa Jeremy'ego Treece'a, całość tutaj. |
Jeśli kogoś
przeraził tytuł, natychmiast uspokajam – w jubileuszowym odcinku stworzonym na
pięćdziesięciolecie serialu Doctor Who jestem
po prostu zakochany. Doceniam szacunek, z jakim Moffat podszedł do marki, do
fanów i do samego Doctora. Uwielbiam przekomarzania się Dziesiątego i
Jedenastego i żałuję, że nie było tego więcej. Brylująca na ekranie Billie
Piper jeszcze nigdy nie była tak charyzmatyczna. Zaś finał wykopał mnie w
nerdosferę, z której wychodziłem przez długie, długie minuty. Pierwszą rzeczą,
jaką zrobiłem po obejrzeniu The Day of
the Doctor było obejrzenie tego odcinka po raz drugi. Emocje towarzyszące
seansowi były nie od opisania. Nie pamiętam już, kiedy ostatnie odczuwałem
coś tak mocnego przed ekranem telewizora – czysty zachwyt przemieszany z
ekscytacją. Chyba tylko Forever Red wzbudził
we mnie coś porównywalnego. Co nie znaczy, że w TDotD podobało mi się wszystko. Bynajmniej. Oczywiście, moje
poniższe narzekania są w dużej mierze czysto subiektywne i wynikają raczej z mojego
czepialstwa i chciejstwa, ale jednak podczas seansu dość mocno mnie uwierały i
nie byłbym sobą, gdybym nie starał się ich w jakiś sposób wypunktować. Dlatego
proszę wszystkich czytających o wyrozumiałość i zawczasu przestrzegam ich przed
potężnymi spoilerami. Bez uprzedniego obejrzenia The Day of the Doctor nie ma sensu nawet podchodzić do lektury
niniejszej notki. No, ale to chyba oczywiste.
Po pierwsze –
John Hurt. Nie rozumiem zachwytu nad wykreowaną przez niego inkarnacją Doctora.
Ani przez chwilę nie byłem w stanie w niego uwierzyć. Owszem, technicznie jego
gra była poprawna, ale… no właśnie. Widać było, że on gra Doctora, a nie, że
jest Doctorem. Przez cały czas biła od niego postawa „Nie mam pojęcia, o co tu
chodzi”, jego kreacji brakowało przemyślenia, twórczej interpretacji postaci.
Nie był ani specjalnie groźny, ani specjalnie zagubiony, ani specjalnie
przyparty do muru. Był strasznie nijaki i ta nijakość aż biła po oczach. Miał
świetnie napisaną rolę, z której można było wycisnąć naprawdę dużo i zmarnował
tę szansę. Szczególnie, gdy porówna się
go z odtwarzającym rolę Kustosza Tomem Bakerem, który kradnie dla siebie finał
epizodu, swoją charyzmą przebijając wszystkich pozostałych aktorów razem
wziętych. Widać było, że powrót do serialu – choćby chwilowy – i do roli
(powiedzmy) Doctora był dla niego czymś bardzo ważnym i czysta radość z szansy,
jakiej mu dano po prostu przebijała się przez niego w czasie odcinka. Hurt po
prostu w tym odcinku grał, Baker – był Doctorem.
Po drugie – Sam
Wojenny Doctor. Nie uważam, by dowalenie kolejnej regeneracji do chronologii
Doctora była słuszną decyzją. Raz, że wprowadza zbędny zamęt do i tak już
zagmatwanej historii serialu. Dwa, że – to chyba jedyna rzecz, w której zgadzam się tu z hihntem – Wojennego spokojnie mógł zastąpić Ósmy. Paul McGann w
miniepizodzie znakomicie pokazał, że potrafi wykreować bohatera bardzo
charyzmatycznego, groźnego i zrozpaczonego, którego rozpacz potrafi doprowadzić
do niewyobrażalnego okrucieństwa. Może to tylko moja faza na Ósmego spowodowana
fascynacją jego słuchowiskowymi przygodami, ale obstaję przy tym, że McGann w
roli zaszczutego sytuacją Doctora-Niedoctora byłby znacznie lepszy, niż Hurt. W
końcu w sześciominutowym odcinku McGann, nie dość, że zdołał zatrzeć złe
wrażenie ze „swojego” filmu, to jeszcze mnie oczarował, tymczasem Hurt miał
cały cholernie długi epizod, po którym nie umiałbym wymienić ani jednej cechy
indywidualizującej jego inkarnację. Cholera, nawet Capaldi w swoim
bombastycznym cameo, po którym eksplodował mi mózg w ciągu tych trzech sekund jego
bytności na ekranie i kilku słów, jakie w tym czasie wypowiedział pokazał
więcej charakteru i swojej wizji Doctora.
Po trzecie –
Zygoni. Widzicie, mamy prawdopodobnie najważniejszy odcinek serialu w całej
jego historii i kto jest głównym zagrożeniem? Slitheeni. No, prawie – ale poziom
gumowości, campu i tandety jest jak najbardziej zbliżony. Poważnie, w czasie
długiej, pięćdziesięcioletniej historii serialu na pewno udałoby się wyciągnąć
z lamusa wrogów, którzy wyglądają, no… groźniej. Myślę, że nawet ekipa
produkcyjna zdawało sobie sprawę z absurdalności Zygonów, bo oko kamery jak
tylko mogło, unikało pokazywania ich w całej okazałości. I nic dziwnego. Czerwone,
gumowe maszkary wyglądające jak coś, co zwykło przyklejać się do podeszwy
tenisówki nie budzą żadnej grozy. Dalekowie są na swój sposób straszni. Owszem,
jest to straszność przykrojona do potrzeb serialu domyślnie familijnego , ale
ich jazgotliwy głos, niepowstrzymana potęga i nienawiść potrafią poruszyć.
Podobnie Cybermen, którzy swoim odczłowieczeniem i myśleniem oraz działaniem kolektywnym
są bardzo ciarkogenni. A Zygoni? Szkoda pisać.
Po czwarte –
cały wątek z ratowaniem świata po raz trzy tysiące siedemset sześćdziesiątym
czwarty. Nie chodzi mi o to, że on tam jest, tylko o to, jak został
potraktowany. A został potraktowany pretekstowo i sztampowo, tylko jako
podkładka pod wielkie spotkanie rodzinne trzech Doctorów i ich kooperację. W
dodatku cała ta afera z Zygonami pozostała na dobrą sprawę bez rozwiązania.
Doctorzy zmusili obie rasy do pertraktacji i… nic. Nie dostajemy żadnego
rozwiązania, żadnego zasygnalizowania, jak udało się rozwiązać problem, co postanowili
deliberujący ludzie i Zygoni. Nie było ani jednego krótkiego napomknięcia,
które domknęłoby ten wątek. Ja się czułem trochę oszukany – i to podwójnie. Po
pierwsze, ten cały motyw był bardzo schematyczny w stylu doctorowym i spokojnie
mógł zostać osią jakieś „normalnego” odcinka, który byłby w takim wypadku
udanym średniakiem, ale wątpię, by czymkolwiek więcej. Po drugie, zabrakło mu
wyraźnej puenty.
Po piąte –
Osgood. Ta postać była po prostu niepotrzebna. W ogóle, wrzucanie comic reliefa w odcinku, w którym
spotyka się trzech Doctorów wydaje się, cóż, dziwne i niepotrzebne. Nie chodzi
o to, że Osgood była jakoś specjalnie denerwująca – choć dała kolejny dowód na
to, że w UNIT pracują tylko beznadziejni Whovianie pokroju Malcolma czy Osgood
właśnie. Irytowało mnie jedynie jej odruchowe modlenie się do Doctora w
chwilach zagrożenia, nieśmieszny gag z inhalatorem, łażenie w szaliku Czwartego
(ale to było wymuszone) i… wiecie co? Zmieniam zdanie – ona jest jednak
denerwująca. W dodatku za każdym razem,
gdy pojawia się na ekranie tempo odcinka niepotrzebnie zwalnia. Najbardziej
bolało mnie to w chwili, w której wszyscy Doctorzy zostali zamknięci w Tower.
Zamiast oglądać interakcje pomiędzy całą trójką dostaję cięcie i… Osgood
wałęsająca się po korytarzach. Cudnie.
I to by było
chyba tyle. Napisałem tę notkę z dwóch powodów. Pierwszym z nich była niechęć
do powielania tego, co większość doctorowej blogosfery wypunktuje z największą
pieczołowitością. Drugim była zasada ekonomii – gdybym miał wymienić wszystko,
co mnie w tym odcinku zachwyciło, notka byłaby nieprzyzwoicie wręcz długa. Bo
widzicie, ja jestem tym odcinkiem zachwycony niemal totalnie. W ciągu ostatnich
dwudziestu czterech godzin widziałem go trzykrotnie. Zaraz po wrzuceniu tej
notki na Mistycyzm Popkulturowy odpalę sobie The Day of the Doctor po raz kolejny. Do końca tygodnia obejrzę go
pewnie dziesięć razy, bo po prostu tyle rzeczy jest w nim absolutnie
mistrzowskich, cudownych i zapadających w pamięć, że trudno zliczyć. Plan
wypalił – Moffat stworzył niesamowity rocznicowy odcinek, święto fanek Doctora
zyskało znakomite zwieńczenie, tumblr dostał spazmów, a ja… A ja napisałem
marudną notkę strasznego skwaszeńca, którym przecież jestem. Ale to nic – zaraz
obejrzę sobie ten epizod po raz kolejny. Z niezmiennym zachwytem.
Koniecznie zobacz jeszcze filmik P.Davisona the Five(ish) Doctors naprawdę niezła rzecz no i są doktorzy 5-7
OdpowiedzUsuń