fragment grafiki autorstwa Claire Hummel, całość tutaj. |
To The Moon mógł
mnie poirytować i rozczarować, ale przynajmniej jedna pozytywna rzecz wynikła z
tego, że zagrałem w tę nie-grę – przypomniałem sobie o książkowej serii Animorphs autorstwa K.A. Applegate, w
której zaczytywałem się w podstawówce. To było jeszcze przed eksplozją
popularności Harry’ego Pottera, na
którą sam się już nie załapałem – od Animorphs
bowiem gładko przeszedłem do Gry Endera. Miłość go Gry pozostała,
zaś miłość do Animorphs… okazała się
znacznie mniej trwała, bo po kilku latach kompletnie zapomniałem o tym cyklu.
Niesłusznie, jak się obecnie okazuje. Otóż odświeżyłem sobie pierwszy tom. Było
to z mojej strony trochę nierozsądne, bo już zbyt wiele razy boleśnie
przekonywałem się, iż wracanie do dzieł darzonych nostalgicznym uczuciem na
ogół kończy się rozczarowaniem. Ale nie w tym przypadku. Seria wymyślona i
napisana przez Applegate pod wieloma względami przebija sagę o chłopcu, który
przeżył i znakomicie broni się nawet teraz.
Zarys fabuły przywodzi na myśl stare, dobre Power Rangers. Młode nastolatki zyskują
dostęp do nadnaturalnych mocy, dzięki którym walczą z kosmicznymi najeźdźcami.
Brzmi naiwnie i, do pewnego stopnia, takim jest. Ale tylko do pewnego. Bo
widzicie, Animorphs to tacy Power Rangers na poważnie. Seria jest
zaskakująco brutalna i mroczna, bohaterowie zdają sobie sprawę z tego, że ich
walka jest właściwie z góry skazana na niepowodzenie. Więc się boją. Czasem
niemal wariują ze strachu, mają urazy i traumy. Oczywiście – to wciąż seria
młodzieżowa, więc wszystko zostało odpowiednio przycięte i ułagodzone, ale i
tak Animorphs ma chwilami naprawdę
ciężki klimat, jakiego nie powstydziłyby się „dorosłe” powieści.
Cała intryga została zaprojektowana całkiem przemyślnie –
dokonująca najazdu na Ziemię rasa Yeerków to klasyczni wręcz porywacze ciał,
których zasoby nie są, póki co, na tyle pokaźne, by ryzykować otwartą
konfrontację. Z tego też względu wojna, jaką Animorphy toczą z Yeerkami jest
głęboko zakonspirowana. Bohaterowie nie mogą zaufać nikomu, ponieważ właściwie
każdy może być Kontrolerem – człowiekiem znajdującym się pod bezpośrednim
wpływem kosmitów. Jedyną nadzieją jest odsiecz, z jaką mają przybyć Andalici –
rasa zmiennokształtnych kosmitów tocząca wojnę z Yeerkami. Jeden z Andalitów
rozbił się na Ziemi akurat w momencie, gdy piątka głównych bohaterów
przechodziła w pobliżu. Dogorywający Andalita przekazał dzieciakom moc
morphowania – zmiany kształtu w każdy organizm ożywiony, o ile wcześniej
„pobiorą” jego wzorzec DNA za pomocą dotyku. Po pewnym okresie wahania
bohaterowie decydują się podjąć walkę i sabotować działania Yeerków do czasu
przybycia kawalerii.
Ja wiem, że to może brzmieć tanio, ale… to się sprawdza. Oczywiście,
że taka konstrukcja fabularna jest w dużej mierze oparta na myśleniu
życzeniowym i trzeba po prostu przełknąć tę konwencję. Ale warto, bo przy
wszystkich swoich uproszczeniach Animorphs
wygrywa świetnie zarysowanymi
sylwetkami charakterologicznymi głównych bohaterów, którzy niby to są archetypowi,
ale pod tymi ich archetypami „schowano” bardzo ciekawe i zaskakująco złożone
portrety psychologiczne. Bohaterowie są zróżnicowani, naturalni, a interakcje
pomiędzy nimi wypadają po prostu znakomicie i nadają całej opowieści głębszego
wymiaru. Szczególnie, że wojna pomiędzy Animorphami, a Yeerkami jest dosyć
brutalna i niekiedy dużych poświęceń – nie wyłączając poświęceń najwyższych.
Można się przyczepić, że nastolatki reagują na wydarzenia w sposób
nienaturalnie dojrzały, ale to przecież część konwencji przygodowych
młodzieżówek, poza tym autorka nigdy nie precyzuje wieku bohaterów, co
pozostawia dość duże pole manewru do zawieszania niewiary.
Polski czytelnik miał okazję zapoznać się z przygodami Animorphs na początku lat zerowych,
kiedy próbę wydania tej serii w naszym kraju podjęło wydawnictwo Egmont.
Opublikowano zaledwie trzynaście tomów, po czym wydawca dał sobie spokój,
najprawdopodobniej z powodu niezadowalających wyników sprzedaży. Ja miałem to
szczęście, że lokalna biblioteka miała na stanie niemal wszystkie z wydanych
przez Egmont pozycje (poza trzynastym tomem), więc mogłem zapoznać się ze sporą
częścią serii. Sporą, ale nie pod względem proporcji, bowiem cała saga Animorphs liczy sobie… pięćdziesiąt
cztery tomy, nie licząc spin-offów i innych dodatków. To mnie lekko zaszokowało.
Pomysł opisania i zrecenzowania każdego z pięćdziesięciu
czterech tomów głównej serii może wydawać się karkołomny – i pewnie taki jest.
Ale cóż poradzić, skoro w tym momencie czytam kolejne tomy jak opętany,
szybując na skrzydłach nostalgii i całkiem niezłej narracji, dlatego
postanowiłem porwać się na to wyzwanie. Przy skromnym założeniu czytania i
opisania jednej pozycji miesięcznie cały cykl może potrwać, bagatelka, pięć lat… No cóż, nikt nie powiedział, że będzie lekko. Poza tym – zabijcie mnie,
ale ta seria jest po prostu świetna i polecam ją absolutnie każdemu fanowi
literatury młodzieżowej. W każdym wieku.
Ot widzisz, o tej serii nie słyszałam - uroki życia na głębokiej prowincji.;) Ale chyba sobie nadrobię, przynajmniej polskojęzyczną część. Trzeba będzie przekopać portal z gryzoniem (jak ja nie cierpię ebooków...). Tak więc ten, nie spoiluj za bardzo (przynajmniej przez pierwsze 13 tomów;)).
OdpowiedzUsuń(Choć wizja randomowej małolaty biegającej po lesie w celu pomacania niedźwiedzia jest przeupojna;))
Spieszę donieść, że na portalu z Gryzoniem nie ma dostępnych skanów wydanych przez Egmont książek. Sam czytam w oryginale, co jest doświadczeniem zaskakująco, hm, naturalnym (a ja naprawdę rzadko kiedy sięgam po prozę po angielsku), bo język jest prosty, ale bynajmniej nie drętwy. Polecam, szczególnie, że autorka kiedyś na reddit.com oświadczyła, że nie ma nic przeciwko sieciowym jumaczom
Usuń@(Choć wizja randomowej małolaty biegającej po lesie w celu pomacania niedźwiedzia jest przeupojna;))
Prawda :)
Dobrze że to nie Guin Saga bo tam japońska autorka do śmierci napisała prawie 140tomów ;-)
UsuńPierwsze słyszę o tej sadze. Sto czterdzieści tomów zdecydowanie robi wrażenie.
Usuń