fragment grafiki autorstwa Alexa Garnera, całość tutaj. |
…wynika z moich specyficznych oczekiwań wobec kolejnej gry z tej serii. Wszystko przez jedynkę, która jest dla mnie idealną grą mainstreamową z poważniejszymi zapatrywaniami na ambitniejsze treści. Ale zacznijmy od początku. Od razu mówię, że niniejsza notka należy do gatunku „bezpiecznych” – nawet mimo nieznajomości którejś z opisywanych tu gier spokojnie można czytać bez strachu przed spoilerami, które potencjalnie mógłby zepsuć komuś zabawę z późniejszej rozgrywki.
Pierwszy Bioshock był, nomen omen, szokiem. Gra, która jest bardzo precyzyjną, bardzo przemyślaną i bardzo jadowitą satyrą polityczną? Wchodząca w intertekstualny dialog z kontrowersyjnym, acz zaskakująco popularnym nurtem politycznym? Dekonstruująca twórczość Ayn Rand? I robiąca to z prawdziwą gracją, spójnością fabularną i konceptualną? W niesamowitej dieselpunkowej estetyce? Wow! Bioshock to jedna z moich ulubionych gier komputerowych. Nawet jeśli, jak chce Cedro, popkultura jest jedną wielką trywializacją – to Bioshock w odpowiednim świetle i z lekkim przymrużeniem oka spokojnie może uchodzić za całkiem udane dzieło kultury wysokiej. Może trochę przesadzam, ale w obliczu tej gry trudno mi jest powstrzymać entuzjazm. Z tego też względu z zapartym tchem oczekiwałem na Bioshock Infinite.
Każda kolejna informacja odnośnie tej gry budziła żywsze bicie mojego serca. Gra nie jest powiązana fabularnie z poprzedniczką – świetnie, twórcy nie idą na łatwiznę. Umieszczona jest w estetyce Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej początków XX wieku – znakomicie, ponownie nietuzinkowy setting. Premiera odwlekana z miesiąca na miesiąc – w porządku, mogę poczekać, jeśli w zamian za to dostanę dopieszczony produkt. Generalnie wszelkie wieści o grze brałem za dobrą monetę, każdy trailer witałem z otwartymi ramionami i nawet plotki o „cenzurze” gry uznałem koniec końców za coś pozytywnego. Nadszedł w końcu czas, w którym mogłem zapoznać się z grą. Przeszedłem ją właściwie na jednym ciągu, od początku do końca z przerwami na takie popierdółki, jak jedzenie, spanie i defekacja (choć z tym ostatnim zdarzało mi się pertraktować). Kiedy w końcu skończyłem grę… poczułem konfuzję. Z jednej strony – zakończenie jest przepyszne. Pomysłowe, inteligentne, przemyślane, z krótką wizytą w Rapture (!), niosące ze sobą duży ładunek emocjonalny. Z drugiej strony – cała reszta jest… dyskusyjna.
Zacznijmy od tego, że w toku rozgrywki strasznie się irytowałem mniej zaangażowanym podejściem do poruszanej na przestrzeni gry problematyki. O ile w pierwszej części wszystko obracało się wokół filozofii obiektywizmu i cała struktura fabularna podporządkowana była krytyce tego nurtu myślowego, o tyle w Bioshock Infinite problematyka (w domyśle – krytyka fundamentalizmu religijnego i skrajnego nacjonalizmu, w tym przypadku specyficznej mieszanki tych dylematów charakterystycznej dla amerykańskiego etosu) sprowadzała się w gruncie rzeczy do estetyki i mechanicznych pomników Ojców Założycieli strzelających do naszego bohatera z broni rakietowej. Strasznie mi to przeszkadzało, bo w konsekwencji spłyciło to grę, sprowadzając ją do poziomu arcade’owej strzelanki dla młodzieży gimnazjalnej pokroju Bulletstorma. No dobrze, trochę przesadzam, ale do mniej-więcej połowy gry byłem święcie przekonany, iż niniejsza notka nie zostawi na Bioshock Infinite suchej nitki.
Na przykład kwestia wrogów. W Bioshocku wrogowie byli zdegenerowanymi hedonistami, którzy zatracili własne człowieczeństwo, sprowadzając swoją egzystencję od jednego imperatywu – zapewnienia sobie jak największych ilości ADAMa, silnego narkotyku umożliwiającego im korzystanie z nadnaturalnych mocy. To było akurat celnym zabiegiem, który pokazywał jak destruktywny jest model społeczeństwa, który całkowicie ignoruje kwestię kontroli społecznej. W podniebnej Columbii prażymy do… zwykłych ludzi. Owszem, w większości przypadku to oni prażą do nas, stawiając głównego bohatera pod ścianą i zmuszając do samoobrony, ale nie zmienia to faktu, iż na przestrzeni gry nasz heros zabija przedstawicieli lokalnych służb porządkowych. Ludzi, którzy sami z siebie nie są źli, po prostu ktoś – teokratyczny dyktator w tym przypadku – kazał im unicestwić naszego bohatera. A ja nie chcę strzelać do ludzi, których jedyną winą jest życie w zindoktrynowanym społeczeństwie. To wbrew moim przekonaniom, nawet, jeśli odbywa się to na gruncie gry komputerowej. W dodatku śmierć jest tu przedstawiona wręcz kreskówkowo – wroga można podpalić, porazić prądem, odstrzelić głowę i tak dalej. W jedynce było podobnie, ale tam coś takiego mieściło się w surrealistycznej konwencji podwodnego świata szaleńców uwięzionych w pułapce własnych żądz i pragnień. Tutaj jest to głupie.
Koniec końców jednak nie dość, że przeszedłem Bioshocka Infinite, to jeszcze oceniam ją mimo wszystko pozytywnie. Wszystko właśnie dzięki zakończeniu, które, jako się rzekło, było przepyszne. Gra zakończyła się salwą ze strzelb Czechowa, lapidarne napomknięcia okazały się być istotnymi składowymi fabuły, zaś wszystkie elementy układanki wskoczyły na swoje miejsce i zaprezentowały nam złożoną, ale przemyślaną i bardzo zaskakującą konkluzję gry. Doceniłem to zakończenie i pod jego wpływem zmuszony byłem przeformułować swoją opinię o grze, bo pokazało mi ono, jak błędne założenie początkowe przyjąłem i jak bardzo przejechałem się przez to na Bioshock Infinite.
Bioshock Infinite to po prostu ambitne sci-fi. Popkulturowo uproszczone, ale inteligentne, ciekawe stylistycznie i konceptualnie. Tym niemniej, rażąco nieoryginalne (bo mamy tu praktycznie ten sam mechanizm fabularny, co w pewnym nieprodukowanym już serialu science-fiction) i pod żadnym względem niemające artystycznych aspiracji. Zamiast dekonstrukcji społeczno-politycznych mamy tu rozwinięcie wewnętrznego uniwersum (multiwersum?) serii i znakomicie skrojoną fabułę. Innymi słowy – o ile w pierwszym Bioshocku to gra pełniła rolę służebną wobec poruszanej problematyki, o tyle w Bioshock Infinite problematyka została zepchnięta na dużo dalszy plan i stanowi tylko element dekoracyjny, ubarwiający grę. Nie mówię, że to źle – po prostu oczekiwałem czegoś innego. Infinite to wciąż naprawdę fenomenalna strzelanka z wyjątkowo udaną fabułą i wgniatającym w fotel zakończeniem. Ale to do „jedynki” będę wracał częściej – bo Bioshock nie tylko wygląda, ale też pokazuje coś daleko bardziej wartościowego.
To by ładnie pasowało do tekstu Aleksa na JS...
OdpowiedzUsuńJa się generalnie w tym przypadku zgadzam i z Aleksandrem i z Olafem.
Usuń