fragment grafiki autorstwa Chrisa Hoffmana, całość tutaj. |
Temat niniejszych rozważań jest bezsprzecznie najbardziej kontrowersyjny w historii tego bloga, bardziej nawet, niż słynna notka o dmuchaniu małolat z zamierzchłych czasów, gdy jeszcze „Mistycyzm Popkulturowy” nosił inną nazwę i zajmował się innymi rzeczami. Zdaję sobie sprawę, że „The Wall” jest pozycją kultową dla całego pokolenia, a na ten blog zaglądają osoby, dla których rockowa opera Pink Floydów jest świętością, niczym – nie przymierzając – dla mnie „Gra Endera”. Ja to wszystko doskonale rozumiem, sam też do tego arcydzieła czuję jedynie najczystszy szacunek. Dlatego proszę o łaskawe potraktowanie i nieprzysyłanie mi tykających paczek.
Generalnie na MP staram się raczej pisać o zjawiskach, niż konkretnych utworach. No, chyba, że konkretny utwór sam w sobie jest zjawiskiem , jak to było w przypadku Scotta Pilgrima czy Civil War. Dziś chciałbym zestawić ze sobą dwie opery rockowe, które dużo dzieli, ale łączy chyba jeszcze więcej. Obie są arcydziełami muzyki rockowej, obie opowiadają o człowieku i jego walce z własnym jestestwem. Jedną z nich jest, oczywiście, „The Wall” Pink Floydów, drugą natomiast – „Human Equation” Arjena Lucassena. O tym pierwszym będzie nieco mniej, bo nie znać „The Wall” to trochę jak nie znać elementarza albo tabliczki mnożenia, natomiast „Human Eqation” jest prawdopodobnie najbardziej niedocenionym albumem w historii muzyki.
Wszyscy znamy (jeśli nie znamy, to się nie przyznajemy) historię rockmana Pinka, który snując opowieść o swoim życiu buduje niejako koncepcję muru oddzielającego nas od innych ludzi, a tworzonego przez z wolna narastające szaleństwo, ludzką obojętność… Symbol muru i cegieł z jakich jest on zbudowany przewija się przez cały album i stanowi jego osnowę dając możliwość rozmaitych interpretacji. Wszystko to podlane autentycznie doskonałą w każdym calu muzyką i przejmującym wokalem Watersa sprawiło, że „The Wall” na długie lata stało się najlepszą operą rockową. Nikomu nie udało się choćby zbliżyć do poziomu kultowego Pink Floyd. Do czasu.
Do czasu aż Arjen Lucassen podejmie w ramach projektu Ayreon tematykę ludzkiej empatii, egzystencji i uczuciowości. Oto bezimienny bohater ulega wypadkowi samochodowemu, który podejrzanie wygląda na próbę samobójczą. Uchodząc z życiem, pogrąża się w śpiączce, podczas której zmuszony jest stanąć do walki z własnymi lękami, wspomnieniami i uczuciami – które, dodajmy, otrzymały własne osobowości. Strach, Rozsądek, Miłość, Namiętność, Duma, Udręka i Gniew przekrzykują się wzajemnie w umyśle cierpiącego na amnezję bohatera, który powoli przypomina sobie swoje życie, sytuację w jakiej się znalazł i powody dla których zdecydował się na desperacki krok. W walce o przetrwanie pomagają mu czuwający przy szpitalnym łóżku Żona i Najlepszy Przyjaciel. Przez dwadzieścia dni śpiączki bohater przypomina sobie całe swoje życie – przemoc fizyczną i psychiczną, jakiej doświadczył w szkole i od stale wyzywającego go od nieudaczników i ofiar losu Ojca, pierwsze spotkanie z Żoną… Życie głównego bohatera obfituje w wiele złych i dobrych chwil, mnie osobiście najbardziej ujęło wspomnienie, w którym klęka on przed ukochaną, by się jej oświadczyć, ta zaś, nie orientując się o co chodzi, także klęka myśląc, że bohaterowi upadły klucze. Takich rzeczy jest więcej, dzięki czemu autentycznie przejmujemy się losem postaci i z zapartym tchem czekamy na rozwój wydarzeń. Bohater jest nam bardzo bliski, w przeciwieństwie do wyobcowanego i antypatycznego w sumie Pinka z „The Wall”.
„Human Equation” jest dziełem nieporównywalnie bardziej rozbudowanym, niż „The Wall” zarówno pod względem formy jak i treści. Lucassen rozpisał – jak to ładnie określił jeden z redaktorów Esensji – libretto na jedenaście postaci, a w każdą wciela się inny wykonawca, co przydaje produkcji unikalnego charakteru. Bohaterowie rozmawiają ze sobą, kłócą się i dyskutują, co jakiś czas wypływa nowy fakt z życia pogrążonego w śpiączce bohatera. Historia obfituje w przejmujące momenty – rozpaczliwa odpowiedź głównego bohatera na pytanie Udręki „Myślisz, że umrzesz?” (Day Four: Mystery), namowy Miłości i Namiętności, by poprosił on do tańca dziewczynę, która później stanie się jego Żoną (Day Eleven: Love) czy cyniczna tyrada Ojca (Day Sixteen: Loser) pozostają w pamięci słuchacza na długo. Muzycznie też jest niesamowicie – partie typowo rockowe przeplatają się z niemal klasycznymi brzmieniami instrumentów smyczkowych. Elementy folku oraz delikatne elektroniczne wstawki sprawiają, że „Human Equation” słucha się w skupieniu i napięciu.
Jest coś jeszcze, co sprawia, że osobiście wyżej cenię „Human Equation” od „The Wall”. Tym czymś jest opowieść. Jako osoba nastawiona przede wszystkim na parafabularność tego typu produkcji. U Lucassena opowieść jest bardziej zwarta, przemyślana, nawet jeśli lekko traci na tym wymowa całości. Ma też „Human Equation” coś, czego „The Wall” bardzo brakuje. Tym czymś jest zakończenie. Jak pamiętamy, arcydzieło Watersa jest zapętlone – końcówka ostatniej piosenki łączy się z początkiem pierwszej. „Ludzkie równanie” posiada natomiast prawdziwy epilog. I to jaki! Nie zdradzę fabularnego twistu, na jakim stykamy się pod koniec tej rockowej opery, ale trzeba napisać, że coś takiego – nie uniknę tu kolokwializmu – zwala z nóg.
Tak, osobiście uważam „Human Equation” na rzecz lepszą, niż „The Wall”. Niewiele, minimalnie, ale jednak doskonalszą, bardziej dopracowaną, stworzoną w większym rozmachem, niesamowitą werwą i polotem. I kompletnie niedocenioną przez nikogo poza garstką koneserów. Owszem, jeśli patrzeć przez pryzmat odkrywczości, to prekursorski „The Wall” nie daje „Ludzkiemu równaniu” najmniejszych szans, poza tym jednak dzieło Lucassena jest godnym następcą wizji Watersa.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz