fragment grafiki autorstwa Aliny Urusov, całość tutaj. |
The Dresden Dolls, bostoński duet muzyczny grający specyficzną tylko dla siebie muzykę (określaną mianem „punkowego kabaretu”) aranżuje swoje kompozycje za pomocą jedynie dwóch instrumentów muzycznych – fortepianu i perkusji. Owszem, w ich piosenkach słychać czasem bas czy skrzypce, jednak występują one sporadycznie i raczej na zasadzie przyprawy, niż dania głównego. Paradoksalnie, to ograniczenie (warto zauważyć, że nienarzucone odgórnie, a wynikające ze specyfiki zespołu) stanowił o oryginalności, niestety nieistniejącego już, zespołu. Wszystkie trzy albumy wydane przez TDD są wypełnione po brzegi oryginalnymi piosenkami i podczas słuchania uczucie wtórności nie towarzyszyło mi ani razu.
Zoe Keating, kanadyjska wiolonczelistka znana ze współpracy z wieloma artystami (m.in. ze średnim w sumie, ale darzonym przeze mnie dużą sympatią zespołem The Rasputina) w swoich autorskich kompozycjach stosuje ciekawą technikę nakładania na siebie wykonywanych przez siebie na wiolonczeli ścieżek muzycznych w celu uzyskania zwartej kompozycji, dzięki czemu utwory z jej albumów brzmią, jakby wykonywała je nie jedna osoba, a szesnaście (stąd tytuł, jednej z jej płyt „One cello x 16”). Na stronie internetowej artystki można posłuchać kilku jej kompozycji, szczególnie polecam ośmiominutowe Exurgency – kiedy wyobrażam sobie ogrom pracy, jaki Keating musiała włożyć w jego stworzenie ogarnia mnie autentyczny podziw. Pozostałe utwory też budzą szacunek, zwłaszcza szerokim spektrum brzmień, jakie można wycisnąć z wiolonczeli. Czasem artystka za jej pomocą niemal symuluje dźwięki innych instrumentów (założę się, że taki zabieg określony jest jakimś specjalistycznym terminem, którego nie znam), przekonując nas, że słyszymy skrzypce, bębny, flet(!), choć oczywiście głębsze wsłuchanie się w utwór demaskuje te machlojki. Nie przestają nas one jednak zachwycać.
Zasada jest prosta: Czasem przed artystą - albo rzemieślnikiem - stają jakieś ograniczenia wynikające bądź to z czynników od niego niezależnych (ograniczone fundusze na projekt, brak czasu, brak środków) bądź to narzuconych przez samego siebie (przyjęta konwencja). Takie przypadki są niekiedy czymś bardzo ciekawym, bo ograniczenia mogą być dla niektórych świetnym stymulantem kreatywności. Tam, gdzie czegoś się nie da – zrobić inaczej. Gdzie coś nie gra – połączyć z czymś innym. Podejrzewam, że zarówno kompozycje The Dresden Dolls jak i Zoe Keating nie robiłyby takiego wrażenia, gdyby nie przyjęte przez twórców ograniczenia.
Nie jest to zresztą tylko i wyłącznie domena muzyki. Być może niektórym z was obił się o uszy tytuł „Ink”. „Ink”, znakomity (opinia mocno subiektywna) film urban fantasy, zrobiony za nędzne 250 tyś. dolarów poraża rozmachem i klimatem wykreowanego świata przedstawionego. Choć nie jest bez wad, cenię go sobie wyżej, niż większość hollywoodzkich pulpecików z przereklamowanym „Avatarem” na czele. W tym przypadku ograniczenia były niezależne od twórców (zwłaszcza sterującego całym projektem Jamina Winansa), niszowość produkcji wymuszała niski budżet. Tym niemniej, film przepełniony jest ciekawymi zabiegami, z których odważne zastosowanie filtrów graficznych wcale nie jest najbardziej interesujące.
A zatem producenci powinni zatrzeć ręce – obciąć filmowcom budżety i sprawdzić jak poradzą sobie przy ograniczonych środkach. Okazałoby się, kto jest artystą, kto wprawnym rzemieślnikiem, a kto wspierającym się na tanich chwytach naciągaczem. Coś takiego oczywiście nie nastąpi, bezprecedensowy sukces „Avatara” dobitnie pokazał, jakiej rozrywki łaknie publiczność, ale dla widzów odrobinę bardziej szanujących swoje szare komórki byłaby to sytuacja po prostu zbawienna.
Misiael dużego plusa teraz załapałeś u mnie tym wpisem.
OdpowiedzUsuńRaz za Ink, który też uważam, za świetny film, a dwa za polecenie Exurgency. Cudo.
A co do treści wpisu, to często jest tak, że twórcy którzy napotykają się na ograniczenia finansowe próbując je obejść mniejszymi kosztami tworzą małe arcydzieło ;]