piątek, 19 czerwca 2020

RECENZJA: Ucieczka z kraju kobiet

fragment grafiki okładkowej

Ucieczka z kraju kobiet – fantastycznonaukowa powieść autorstwa Dominika Wanga wydana w dwa tysiące dziewiętnastym roku przez Wydawnictwo AlterNatywne – reprezentuje pewien szczególny gatunek literacki, który fascynował mnie od bardzo dawna i nigdy nie przestał aż do chwili obecnej. Chodzi mi o określony typ reakcjonistycznej dystopii prezentującej liberalne (bo na ogół nawet nie lewicowe) idee jako fundament opresyjnego systemu społecznego, w którym ludzie męczą się pod grubą podeszwą buciora politycznej poprawności, moralnej degeneracji oraz faktycznego zła kryjącego się pod płaszczykiem deklaracji równościowych i emancypacyjnych. Tego typu literaturę tworzą zwykle starsi (choć w żadnym razie nie jest to regułą) mężczyźni o konserwatywnej wrażliwości politycznej. Często są to dziennikarze prawicowych gazet i magazynów, dla których twórczość literacka stanowi przedłużenie ich działalności publicystycznej i przestrzeń do ekspresji własnych opinii w konwencji, w której nie grożą im procesy o zniesławienie. 

Większość tej radosnej twórczości jest niedorzecznie wręcz zabawna. Głównie dlatego, że próba ubierania – współcześnie rozumianego – liberalizmu w konteksty opresyjnego systemu brutalnie wymuszającego posłuszeństwo na nieprawomyślnych wymaga iście abstrakcyjnych stójek myślowych. Dysonans malowanych przez (ochrzczonych przez Wojciecha Orlińskiego mianem brodaczy) autorów takiej fantastyki wizji i faktycznego stanu rzeczy jest tak potężny, że nie da się brać tego na poważnie. Szczególnie, że większość brodaczy nie ma żadnego umiaru w kreśleniu swoich mrocznych wizji, co mocno potęguje komizm ich prozy. 

Śmiało stawałem w szranki z Operacją Chusta Tomasza Terlikowskiego, Requiem dla Europy Pawła Kempczyńskiego czy Epoką Antychrysta Pawła Lisickiego. Widziałem rzeczy, którym wy ludzie nie dalibyście wiary. Białych heteroseksualnych mężczyzn zamykanych w obozach koncentracyjnych. Feministki biczujące krnąbrnych facetów za nieposłuszeństwo. Czytałem fantazje kastracyjne naszpikowane najdrobniejszymi detalami. Wszystkie te chwile zostaną stracone w czasie jak łzy w deszczu. Do niedawna wydawało mi się, że poznałem już crème de la crème tego typu literatury. 

Och, jakże się myliłem. Ucieczka z kraju kobiet jest prawdopodobnie ultymatywną przedstawicielką tego osobliwego podgatunku fantastyki. O ile przywołane przeze mnie wyżej tytuły posiadają jakieś naskórkowe ambicje bycia czymś więcej niż tylko paranoicznym strumieniem świadomości przerażonego współczesnością autora, o tyle powieść Wanga takich pretensji nie posiada za grosz. Ucieczka z kraju kobiet jest tym, co dzieje się gdy brodacz otrzymuje całkowicie wolną rękę w kwestii ekspresji artystycznej, a na jego drodze nie stają takie pierdoły jak profesjonalny redaktor, komercyjne wydawnictwo czy poczucie obciachu. W toku lektury towarzyszył mi ten rodzaj cierpienia, który powoduje macanie językiem krosty na podniebieniu. Człowiek wie, że zaboli i będzie tego żałował, ale po prostu nie jest w stanie się powstrzymać, bo to silniejsze od niego. 

Fabuła Ucieczki rozgrywa się w Warszawie bliżej nieokreślonej przyszłości, w której do absolutnej władzy nad światem doszły kobiety. Mężczyźni zepchnięci zostali do roli niewolników trzymanych w nieludzkich warunkach w celach prokreacyjnych, egzotycznych ciekawostek oraz niewolniczej siły roboczej. Przed tym terrorem bronią się jedynie na wpół mityczne Wyspy Szczęśliwe, położony w niezidentyfikowanym miejscu kuli ziemskiej niewielki archipelag. Panuje na nich libertariańsko pojmowana wolność i prawdziwa równość między płciami. Grupka dziewcząt, przy współudziale życzliwych konfidentek, postanawia uwolnić kilka męskich egzemplarzy z ogrodu zoologicznego i uciec z nimi do tego raju. I to robią. Koniec. To jest dosłownie cała fabuła tej liczącej nieco ponad dwieście stron powieści. 

No dobrze, nie cała – spora część środkowej części poświęcona jest osobie niejakiej Franceski Karbon, transpłciowej funkcjonariuszki opresyjnego systemu, która ściga główne bohaterki aż do samego końca, gdzie zostaje przez nie odkryta, przeciągnięta na ich stronę i… eee… nagle uznaje, że jednak jest cis mężczyzną choć wcześniej konsekwentnie w dialogach i wewnętrznych monologach zawsze myślała o sobie jak o kobiecie i generalnie nie pojawiły się żadne wątpliwości co do jej płci. 

Zdecydowana większość faktycznej treści książki poświęcona jest opisom świata przedstawionego. Budowa spójnego uniwersum o zrozumiałej historii, funkcjonowaniu społecznym i gospodarczym, indywidualnym rysie kulturowym i czytelnym ukazaniu mechanizmów, które sprawiają, że ludzie męczą się w tym systemie to podstawa dobrej dystopii. Podstawa, w której Ucieczka spektakularnie zawodzi. Całość jest bowiem zlepkiem wielu popularnych w środowiskach konserwatywnych mitów oraz stereotypów na temat obyczajowego liberalizmu oraz feminizmu. Mamy zatem przepisywanie historii na herstorię, prześladowanie białych heteroseksualnych mężczyzn, cenzurę niewłaściwego języka i tak dalej, i tak dalej… 

Zacznijmy od herstorii, bo to wątek na tyle dla autora istotny, że został wspomniany na blurbie z tyłu okładki. Większość z Was przyszła tu dla beki, ale ja mam zamiar wykorzystać tę okazję, by przemycić nieco faktycznej wiedzy. Herstoria to pojęcie z zakresu feminizmu drugiej fali wymyślone i spopularyzowane w latach siedemdziesiątych przez amerykańską poetkę i aktywistkę Robin Morgan. Współcześnie ma ono kilka różnych, częściowo pokrywających się znaczeń. Pierwotnie oznaczało inną perspektywę badawczą historii – skupioną na pracy i dokonaniach kobiet, ich roli w wydarzeniach. Te aspekty badań historycznych były wcześniej bagatelizowane, a przecież kobiety istniały zawsze i zawsze miały wkład w rozwój cywilizacji oraz wydarzenia o historycznym znaczeniu. Do bardzo niedawna akademicka praca historyczna była niemal wyłącznie domeną mężczyzn, którzy z oczywistych powodów patrzyli na historię z męskiej perspektywy. Doprowadziło to do wielu białych plam spowodowanych niekoniecznie tym, że brakuje nam jakichś historycznych zapisów, ale tym, że nikomu nie przyszło do głowy, że „kobiece” sprawy na przestrzeni dziejów mogą być istotne. 

Skoro już o tym mowa, sama definicja „wydarzenia o znaczeniu historycznym” może się mocno zmienić, jeśli zaczniemy myśleć o historii herstorycznie. Budowanie społeczności, praca koordynacyjna, dbanie o zachowywanie tradycji na przestrzeni dziejów bardzo często było domeną kobiet. Te zjawiska – rozłożone w czasie i mniej spektakularne niż wojny czy powstania – były kluczowe w kształtowaniu się dziejów. Herstoria może nam zatem dostarczyć pełniejszego obrazu tego, co było przed nami oraz pozwolić zrozumieć zjawiska, których w przeciwnym wypadku nie bylibyśmy w stanie nawet zarejestrować. Praca kobiet na przestrzeni dziejów często była bagatelizowana albo ignorowana i nie jest to jakieś kontrowersyjne spostrzeżenie. Nawet Robert E. Howard, autor opowiadań i powieści o Conanie Barbarzyńcy, był w stanie dokonać tej refleksji. Przyznam, że na swój sposób bawi mnie to, jak amerykański rasista żyjący sto lat temu posiadał mądrzejszą, bardziej progresywną opinię o feminizmie niż wielu współczesnych polskich pisarzy fantastyki. 

Czym jest bowiem herstoria w powieści Wanga? Orwellowskim przepisywaniem historii celem wymazania z niej mężczyzn, przepoczwarzenia historycznych figur w kobiety oraz całkowitej negacji jakichkolwiek osiągnięć mężczyzn na jakimkolwiek polu. Autor nie przedstawia wiarygodnego (ani w ogóle jakiegokolwiek) procesu, który doprowadził do tej sytuacji. Wiadomo jedynie, że trwa ona od co najmniej trzystu lat, bo mniej więc wtedy zrestartowano kalendarz. Powieść nie dostarcza prawie żadnych opisów postępowania tego procesu, nie mamy pojęcia jak społeczeństwo funkcjonuje na poziomie ekonomicznym, w jaki sposób rozwiązano logistykę związaną z prokreacją, podziałem ról społecznych… 

Co ciekawe, otrzymujemy sporo informacji odnośnie tego, jak wygląda rzeczywistość świata przedstawionego, ale te informacje nie składają się na obraz tego, w jaki sposób ona działa. Wiemy, że mężczyzn trzyma się w klatkach w zoo, ale właściwie czemu? Nie są wymierającym, rzadkim albo trudno dostępnym gatunkiem, to po prostu obywatele drugiej kategorii. W kwestii prokreacji dowiadujemy się, że dla wysoko postawionych funkcjonariuszek istnieją ekskluzywne burdele z mężczyznami, gdzie nielegalnie, za dużą sumę pieniędzy otrzymać można spermę celem zajścia w ciążę, ale narrator nie wspomina jaka jest legalna alternatywa. A jakaś być musi, skoro nowe pokolenia regularnie pojawiają się na tym świecie. Tego typu dziur i nieścisłości jest w Ucieczce zatrzęsienie. W pewnym momencie przestałem zwracać uwagę na to, jak ostentacyjnie nie klei się przedstawiona w Ucieczce rzeczywistość. To po prostu kolejny strumień świadomości pisarza, którego obchodzi wyłącznie krytyka nielubianych zjawisk społecznych i jeśli ta krytyka nie składa się w spójny obraz – tym gorzej dla obrazu. 

Najdziwniejszy jest w tym wszystkim język, którym napisana została Ucieczka z kraju kobiet. Co zaskakujące, pod tym względem nie jest to najgorsza książka z nurtu prawicowej fantastyki, jaką czytałem, jest po prostu… dziwna. Narrator już od pierwszych akapitów uderza w pozytywistyczne tony, malownicze opisy przyrody i otoczenia, kwieciste porównania i długie dygresje. Daje to niezamierzony efekt komiczny, gdy tego typu stylu używa do opowiedzenia historii o brutalnej opresji przez autorytarny system społeczny. Dialogi są okropne, ale na szczęście nie ma ich zbyt wiele. Autor regularnie wplata w nie losowe wyrażenia z łaciny, włoskiego, francuskiego i innych języków obcych. Równie często wrzuca aforyzmy i fragmenty wierszy. Rzadko kiedy ma to jakikolwiek sens i tylko wzmacnia wrażenie, że czytelnik ma do czynienia z literacką wersją płonącego śmietnika. 

Późniejsze sceny są po prostu… surrealistyczne. W drodze na Wyspy Szczęśliwe (grubo ponad jedna trzecia książki, gdy bohaterowie siedzą na barce i nic się nie dzieje) postacie jakby degenerują się do mentalnego stanu dziecka. Zaczynają skakać, bawić się w chowanego i dokazywać sobie w sposób budzący skojarzenia z przedszkolnym placem zabaw. A bohaterami – o ile można tak nazwać postacie bez osobowości, indywidualnych wątków i charakterów – Ucieczki są prawie dorosłe młode kobiety oraz mężczyźni w niesprecyzowanym, ale prawdopodobnie podobnym wieku. 

O dziwo powieść prawie w ogóle nie posiada opisów seksualnych zbliżeń. Piszę „o dziwo” bo to w nurcie prawicowej fantastyki bardzo powszechny motyw. Autorzy lubują się w malowniczych opisach ekscesów seksualnych dokonywanych przez feministki na biednych, zdominowanych mężczyznach, a często i na sobie nawzajem. Zdaje się, że to Krzysztof Varga zauważył, iż prawicowi pisarze właściwie nigdy nie opisują waniliowych miłosnych uniesień poślubionych sobie małżonków starających się o dziecko w akcie uświęconej sakramentem prokreacji, jak pan Bóg przykazał. Nie – to zawsze jest jakaś upiorna wersja sado-maso z lewicowymi feministkami w rolach głównych czy inne fetyszystyczne, często przemocowe akty seksualne, ociekające szczegółami i rozpisane na dziesiątki akapitów. 

Wang z tego rezygnuje i prawdopodobnie była to najlepsza decyzja, jaką podjął w toku pisania Ucieczki. Jedyna otwarcie nacechowana seksualnie scena zawarta w książce przedstawia grupkę rozochoconych dziewcząt obnażających się w ogrodzie zoologicznym przed trzymanym w akwarium mężczyzną, doprowadzając go tym samym do wytrysku, którym zanieczyścił szybę oddzielającą go od reszty świata. Pozostałe sceny erotyczne najczęściej są pomijane albo tylko sugerowane. Co jest dziwne, bo tematycznie powieść – chyba – stara się kreślić kontrast między opresyjnym autorytarnym liberalizmem (wiem jak to brzmi, ale autor sobie wymyślił opresyjny liberalizm i bynajmniej nie jest to jedyny, ani nawet największy, paradoks świata przedstawionego) oraz równościowym libertarianizmem. W tym pierwszym seks jest najczęściej przemocowy, pozostawiony w domniemaniu, ale istnieje. W tym drugim istnieje wyłącznie platoniczna miłość, choć w epilogu rozgrywającemu się wiele lat później pojawiają się dzieci, więc jakaś forma prokreacji też musi istnieć. 

Morały tej książki są dziwaczne. Pozytywny obraz społeczeństwa Wysp Szczęśliwych wygląda w taki sposób, że prawo nie istnieje i każda osoba może zamieszkać sobie na tej wysepce, na której podoba im się najbardziej. Generalnie panuje tam wolna amerykanka. Dwoje bohaterów przed zejściem z pokładu dostaje pistolet, by bronić swojej libertariańskiej wolności przed innymi mieszkańcami. Niedługo później uciekają z wyspy, na której sąsiedzi chcieli ich otruć. W treści jest to przedstawione nawet nie jako próba zniuansowania sytuacji i pokazania, że absolutna wolność może mieć absolutną cenę, ale jako naturalny – być może nawet pożądany – rezultat wolnego społeczeństwa. 

I naprawdę nie jestem w stanie stwierdzić czy autor jest twardogłowym konserwatywnym libertarianinem i naprawdę w to wierzy, czy może miał na myśli coś zupełnie innego, ale nie był w stanie przekazać tego za pomocą prozy. Właściwie cała książka wygląda w taki sposób. Nawet z Lisickiego udało mi się wycisnąć jakiś zestaw mniej więcej spójnych tez, z którym byłem w stanie wejść w merytoryczną polemikę. Ucieczka z kraju kobiet tak bardzo nie jest w stanie przekazać niczego zrozumiałego, że nie wiedziałbym nawet od czego zacząć. 

Weźmy choćby kwestię Franceski Karbon. Nie mam najmniejszego pojęcia czy autor w ogóle wie o istnieniu osób trans i wątek jej odrzucenia kobiecości świadomie ma podłoże transfobiczne? Czy to jakaś zbyt mocno wbudowana w tekst metafora kobiecości dominującej nad mężczyznami tak mocno, że literalnie każe im żyć życiem kobiet? Czy Francesca jest w ogóle trans kobietą? Książka dostarcza nam sporych fragmentów, w których ta bohaterka prowadzi monologi wewnętrzne i obserwujemy świat jej oczami. Zawsze konsekwentnie myśli o sobie jak o kobiecie. Z drugiej strony niewykluczone, że autor wprowadził ten zabieg wyłącznie po to, by ujawnienie męskości Franceski było bardziej szokującym, niespodziewanym zwrotem akcji. Każda z tych opcji jest bezdennie głupia i obraźliwa. Mój problem polega na tym, że nie potrafię stwierdzić, która z nich jest częścią budowanej przez Wanga narracji, co sprawia, że nie mam pojęcia, z którym rodzajem głupoty powinienem w tym przypadku polemizować. 

Ucieczkę z kraju kobiet kupiłem z drugiej ręki, na Allegro. Dzięki temu jej autor nie otrzymał ode mnie ani złotówki. Wyrzuty sumienia dręczyły mnie jednak mimo wszystko, wpłaciłem zatem równowartość okładkowej ceny na rzecz organizacji Centrum Praw Kobiet. Oczywiście nikomu nie polecam zakupu, ale jeśli już musicie – proszę, rozważcie równoczesne finansowe wsparcie wybranej przez Was organizacji działającej na rzecz kobiet. Właściwie to rozważcie nawet jeśli nie chcecie kupić tej książki. Zdaję sobie sprawę, że wiele osób nawet po tej recenzji ma ochotę na sprawdzenie, jak zła może być prawicowa literatura fantastyczna. Rozumiem ten sentyment, gdybym sam mu zresztą nie uległ, nie byłoby tej blognotki. Tym niemniej, naprawdę nie warto, bo poza wszystkimi wymienionymi wyżej rzeczami powieść Dominika Wanga jest najzwyczajniej w świecie nudna. 

To kolejna rzecz, która łączy „brodatą” fantastykę. Jej autorzy tak bardzo chcą skrytykować nielubiane procesy i zachowania społeczne, że całkowicie zapominają przy tym, iż piszą literaturę, która powinna czytelników zaangażować na jakimś poziomie – emocjonalnym, intelektualnym, artystycznym. Czytanie brodatej fantastyki dla zdrożnej przyjemności obcowania ze złą literaturą może wydawać się kuszące, jeśli znamy tę literaturę wyłącznie z co bardziej mięsistych kawałków wrzucanych na media społecznościowe przez śmieszków mojego pokroju. W istocie najczęściej jest to jednak droga przez mękę, bo autorzy szybko wytracają impet i w okolicach drugiego aktu uświadamiają sobie, że wystrzelali już najgrubszą amunicję, a zostało im jeszcze jakieś siedemdziesiąt procent książki do napisania. Zwykle kończy się to paskudnym ugrzęźnięciem fabuły na jakichś wertepach, a zakończenie zamiast być logiczną konkluzją całości przypomina raczej ukręcenie łba wiodącej donikąd historii. Nie inaczej jest w przypadku Ucieczki. 

Naprawdę nie mam pojęcia, jak powinienem skonkludować tę blognotkę. To jest dokładnie tego typu książka, jakiej się spodziewałem. Ten typ złej literatury rodzącej się z ignorancji, zacietrzewienia i braku samokrytycyzmu, którego lektura przynosi czytelnikowi zdrożną masochistyczną rozkosz. Bardzo zła książka. Nie polecam nikomu. Jeśli jednak mimo wszystko upieracie się, by ją kupić, to mam do Was jedną prośbę – zaraz po opłaceniu przesyłki wpłaćcie drobną sumę pieniędzy na Centrum Praw Kobiet. Jeśli nie z dobroci serca, to przynajmniej z mściwej satysfakcji względem autora.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...