środa, 24 czerwca 2020

Domena publiczna



Niniejszy tekst jest lekko przeredagowanym transkryptem scenariusza videoeseju mojego autorstwa. Filmik można obejrzeć w tym miejscu. Zachęcam do subskrypcji mojego kanału na YouTube.


Rozdział I

- Na Croma! – zaklął Conan osłaniając oczy muskularnym ramieniem i z trudem brnąc przez śnieżne zaspy. Burza ani myślała ustać. Wiatr uderzał w ciało barbarzyńcy, smagając jego tors i ramiona przeklętym zimnem północy. Drobne, ostre jak igły płatki śniegu kaleczyły każdy odkryty skrawek jego ciała.
Cymmeryjczyk po raz kolejny przeklął swą impulsywną, nierozważną naturę. Napotkani po drodze kupcy zmierzający ku południowym królestwom ostrzegali go, by nie schodził ze ścieżki. „Nie masz w pustkowiach Hyperborei niczego prócz lodowej śmierci” rzekł mu ogorzały, jednooki kupiec, posturą niemal dorównujący Conanowi. Powiedziawszy to, powiódł swą karawanę ku ciepłym, żyznym ziemiom Nemedii i Brythunii, by sprzedać ich mieszkańcom skóry lodowych słoni i zakrzywione kły polarnych tygrysów.
Conan za nic miał jednak kupieckie przestrogi. Przetrwał już w swoim życiu niejedną burzę śnieżną, a skute lodem hyperborejskie równiny przyciągały go siłą, której nie byłby w stanie wyjaśnić nawet samemu sobie. Przypominały mu jego własną ojczyznę – Cymmeria znajdowała się na podobnie surowych ziemiach i, jak Hyperborea, rodziła ludzi ulepionych z twardszej gliny.
Szybko jednak przyszło mu pożałować swej buty. Po dwóch dniach błądzenia w śniegu i kurzawie był już niemal na granicy ludzkiej wytrzymałości. Człek cywilizowany dawno byłby wyzionął ducha, ale barbarzyńska krew nadal żywo grała w żyłach Conana, który ani myślał oddać się w objęcia zimnej śmierci.
Barbarzyńca uniósł głowę i rozejrzał się. Zdawało mu się, że w ryczącej wiatrem bieli dojrzał jakiś kształt – cytadelę, zamek lub inną podobną domenę. Nie mając wiele do stracenia, Conan zebrał wszystkie pozostałe mu siły i z trudem zaczął podążać w tamtym kierunku.


Domena publiczna to termin określający wszystkie teksty kultury, z których każde z nas może korzystać swobodnie na właściwie każdy sposób jaki przyjdzie nam do głowy, bez potrzeby pytania kogokolwiek o pozwolenie. Zaliczają się do nich na przykład legendy, mitologie, tradycyjne pieśni i utwory muzyczne oraz przysłowia. Są to teksty kultury, do których żadna prywatna osoba nie może rościć sobie majątkowych praw autorskich. 

Wydawnictwo Marvel tworząc swoją wersję mitologicznej postaci Thora korzystało właśnie z dobrodziejstw domeny publicznej. Podobnie jak Disney, tworząc adaptacje opowieści o kopciuszku czy śpiącej królewnie. Generalnie wszystko, co powstało zanim upowszechniły się prawa autorskie oraz prawa własności intelektualnej, czyli około osiemnastego, dziewiętnastego wieku, jest dziś w domenie publicznej. 

Sama idea jest jednak znacznie starsza i sięga czasów starożytnego Rzymu. Rzymskie prawo wyszczególniało grupę rzeczy, które z tych czy innych powodów nie mogły być własnością prywatną. Prawo rozróżniało kilka typów tego rodzaju rzeczy. Res nullis oznaczało na przykład obiekty, które nie należą do nikogo, ponieważ nikt jeszcze ich sobie nie wziął. Jak choćby dzikie zwierzę, które dopóki biega sobie po lesie jest niczyją własnością, ale po jego upolowaniu, automatycznie należy do tej osoby, która to zrobiła. Res publica oznacza własność państwa, a zatem wszystkich jego obywateli. Res communis oznacza natomiast, że starożytni Rzymianie byli towarzyszami, twierdzącymi, że do pewnych rzeczy – takich między innymi jak słońce, powietrze czy ryby morskie – mamy prawo z racji przynależności do gatunku ludzkiego. 

Ta starożytna idea, mówiąca że nie wszystko możemy albo powinniśmy mieć na własność, przetrwała do dziś. Jej rezultatem jest choćby uznanie Antarktydy jako kontynentu należącego do wszystkich narodów świata. Innym przykładem jest ustanowienie prawa kosmicznego, które gwarantuje wszystkim narodom dostęp do przestrzeni kosmicznej bez obaw, że któreś z mocarstw albo korporacji wbije flagę w jakieś ciało niebieskie i zadeklaruje, „Ten kawałek kosmicznej próżni należy do mnie!”. Przynajmniej na chwilę, bo nie wątpię, że prędzej czy później sprawa zrobi się znacznie bardziej skomplikowana. Ale wróćmy na Ziemię. 

Każde z Was może wydać drukiem własną wersję kopciuszka czy śpiącej królewny, każde z was może napisać nową wersję tej opowieści, zaadaptować ją jako komiks, film lub słuchowisko i zarabiać na takiej twórczości bez żadnych problemów ze strony osób, które są właścicielami praw do tych dzieł. Bo wszyscy jesteśmy ich właścicielami w takim samym stopniu. 

No dobrze, ale co z dziełami, które powstały później? Tu sprawa jest już nieco bardziej skomplikowana. Każde państwo ma swoje własne regulacje wewnętrzne, Większość świata przyjęła zasadę, że dorobek twórczy przechodzi do domeny publicznej jakiś czas po śmierci jego autora. W krajach Unii Europejskiej „jakiś czas” oznacza siedemdziesiąt lat, ale w wielu innych państwach jest to sześćdziesiąt, pięćdziesiąt albo nawet dziewięćdziesiąt pięć, jak na Jamajce. Po tym czasie, o ile nie pojawią się jakieś komplikacje, na początku kolejnego roku dzieło przechodzi do domeny publicznej i jest dostępne dla nas wszystkich. 

Teoretycznie. W praktyce bowiem… no cóż, w praktyce sprawy nigdy nie wyglądają tak prosto.


Rozdział II

Wycieńczony Conan dotarł w końcu do tajemniczej budowli. Jak słusznie podejrzewał, była to warownia. Barbarzyńca zadumał się, czego też miała strzec tak daleko od jakichkolwiek oznak cywilizacji. Wyciągnął miecz i ostrożnie wkroczył na opustoszały dziedziniec.
Rozejrzał się niepewnie, nie wiedząc, co powinien czynić. Za grubymi murami wiatr i śnieżna kurzawa nie dokuczały już tak bardzo, ale zimno nadal było nieomal obezwładniające. Conan ruszył w stronę największej budowli, by schronić się przed mrozem i poszukać czegoś do jedzenia. Nie obiecywał sobie zbyt wiele, bo warownia zdawała się być opuszczona już od bardzo dawna i jakakolwiek strawa ostała się za jej murami, z pewnością nie nadawała się już do zjedzenia.
Krążąc po pustych, zimnych korytarzach, Conan natrafił na leżące na podłodze pnącza. Zdziwiło go to, bo takie rośliny zwykł widywać na gorącym południu, w gęstych dżunglach albo zachodnich piktyjskich dziczach. Gdy ujął w dłoń jedno z pnączy, zorientował się, że w barwie i dotyku przypominają raczej ludzką skórę, z nieustannie pulsującymi żyłami i splotami mięśni oraz ścięgien. Z obrzydzeniem odrzucił od siebie dziwaczną narośl, zastanawiając się, do jakiegoż to przeklętego miejsca przyszło mu zbłądzić tym razem.
 Wyostrzone zmysły barbarzyńcy wyczuły ciepło. Gdzieś w pobliżu gorzał ogień. Nie mieszkając, Conan ruszył schodami w dół, w kierunku lochów. Zaklął, gdy jedno z cielistych pnączy oplątało mu nogę i spróbowało obalić go na ziemię. Cymmeryjczyk zamachnął się mieczem i przeciął pnącze. Z kikuta trysnęła ciepła, lepka ciecz, której zapach Conan rozpoznał od razu – sam bowiem wielokrotnie przelewał tę ciecz na niezliczonych polach walki.
Krew.
Barbarzyńca zadrżał. Niestraszne mu były zagrożenia przyrodzonej natury, ale magia zawsze napawała go głębokim niepokojem. Po chwili wahania Conan podjął wędrówkę w dół, tym razem bacznie uważając, by nie nastąpić na któreś z coraz gęściej pokrywających schody pnączy.
W końcu dotarł do ciemnego korytarza. Przed sobą miał dwa długie rzędy cel. Niektóre były puste, w niektórych kulili się osadzeni. Do każdej z cel wiodło jedno z obmierzłych pnączy.
Conan zbliżył się do najbliższej. Dostrzegł tam wychudzonego ciemnowłosego mężczyznę odzianego jedynie w przepaskę biodrową. Barbarzyńca rozpoznał w nim podobnego sobie człowieka niezepsutego cywilizacją – mimo wychudzenia, pod jego skórą nadal rysowały się mięśnie, a postawa nieznajomego wiele miała z dzikości, którą widywał u swoich pobratymców.
- Ty – więzień podniósł się do pozycji wyprostowanej i zbliżył do krat. – Czy oczy mnie nie zwodzą? Wolny człowiek krążący po Cytadeli Gryzonia?
- Cytadeli Gryzonia? – powtórzył barbarzyńca zdziwionym tonem. – O czym ty mówisz, człecze?
Conan spojrzał w oczy swego rozmówcy. Nie dostrzegł w nim ani krzty szaleństwa, jedynie konfuzję i skrajne wyczerpanie. Spod gęstych, ciemnych włosów, u samego karku sterczało więźniowi pnącze, wpite głęboko w jego własne ciało i nieustannie pulsujące.
- Uciekaj – wyszeptał jeniec drżącym głosem. – Uciekaj, póki możesz, nieznajomy. Nie ma większego przekleństwa niż dać się uwięzić Gryzoniowi.
- Chwila – warknął Cymmeryjczyk. – Nie zwykłem umykać przed zagrożeniem, nieważne jak wielkim. Rzeknij mi najpierw, jak masz na imię.
Więzień cofnął się.
- Moje imię – powiedział cicho – to pierwsze, co odebrał mi Gryzoń. Walczyłem mężnie, nieznajomy, a wiedz, że nawykłem do walki. Wychowałem się w dżungli, pośród małp. Przygarnęły mnie po śmierci moich rodziców, brytyjskich arystokratów zdradzonych przez załogę swego statku i wyrzuconych w afrykańskiej dziczy. Po latach wróciłem do swojej ojczyzny, walcząc o odebrane mi dziedzictwo. Walczyłem z niegodziwymi ludźmi i fenomenami natury, jakie nigdy ci się nie śniły. Moje imię powtarzano w całej Anglii i Afryce. Ale dziś… dziś nikomu już nie wolno wymówić mojego imienia. Jestem niewolnikiem Gryzonia. 



Conan Barbarzyńca, Tarzan, Sherlock Holmes, Wielcy Przedwieczni z mitologii Cthulhu oraz Kapitan Nemo to jedne z najpopularniejszych i najbardziej rozpoznawalnych ikon kultury popularnej, które przeszły już do domeny publicznej. Nie wszystkim się to spodobało. Jak każdy monopol, tak i monopol własności intelektualnej jest bardzo na rękę osobom, które go posiadają. Dotychczasowi spadkobiercy Roberta E. Howarda – autora cyklu o Conanie – oraz Edgara Rice’a Burroughsa, twórcy postaci Tarzana, musieli uporać się z faktem, że szeroka struga pieniędzy płynących z użyczania praw do wykorzystywania tych postaci w pewnym momencie nagle się skończy. Nie wspominając już o Disneyu – wyobrażacie sobie sytuację, w której Myszka Miki przechodzi do domeny publicznej? 

Walt Disney zmarł w tysiąc dziewięćset sześćdziesiątym szóstym roku, więc to jeszcze przez pewien czas nie powinno stanowić problemu, ale niektóre kraje – w tym USA – mają równoległy system przechodzenia dzieł do domeny publicznej oparty nie na tym, ile czasu minęło od śmierci autora, ale na tym, ile czasu minęło od publikacji dzieła. Jest on stosowany najczęściej wtedy, gdy nie da się wskazać jednego konkretnego autora czy nawet spójnej grupy twórców albo gdy dzieło jest anonimowe albo gdy powstało na zlecenie i jego twórca od początku nie ma do nich praw majątkowych. I większość rzeczy stworzonych przez koncern Disneya łapie się do tej właśnie kategorii – przechodzą one do domeny publicznej określony czas po tym, gdy pierwszy raz ujrzały światło dzienne. 

Przez całą drugą połowę XX wieku Disney – przy aktywnym współudziale wielu innych osób i korporacji, jak właściciele praw do Conana czy Tarzana – lobbował za wydłużaniem tego okresu przejścia dzieł do domeny publicznej. Ostatni tego typu akt wydano w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym roku. Wydłużono wtedy ten okres o dwadzieścia lat i w tym momencie wynosi on… dziewięćdziesiąt pięć lat od momentu publikacji albo siedemdziesiąt lat od momentu śmierci autora, w zależności od tego, do której kategorii łapie się dana własność intelektualna. W praktyce oznaczało to, że na terenie Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej przez dwie dekady i jeden rok do domeny publicznej nie trafiło żadne nowe dzieło. Dopiero w dwa tysiące dziewiętnastym roku ten otwór się odetkał. Przyznam, że ciekawi mnie, jak dalej potoczy się ta sytuacja. W dwa tysiące dwudziestym czwartym roku do domeny publicznej w USA trafi Steamboat Willie, animacja Disneya, w której pojawia się ikoniczna wersja Myszki Miki. Na chwilę obecną, zgodnie ze stanem mojej wiedzy na ten temat, nie toczą się w USA żadne ruchy mające na celu kolejną zmianę prawa, choć oczywiście wiele może się jeszcze zdarzyć po drodze. 

Dynamiczna ekspansja kultury Internetu opartej na przetwarzaniu popkultury – tworzeniu memów, fanfików, amatorskich filmów czy rimejków – sprawia, że przepchnięcie kolejnej legislacji jest zarówno trudniejsze jak i mniej opłacalne niż dwadzieścia lat temu. Na obszernej puli legalnej kultury korzystają takie korporacje jak Google i Facebook, których dwadzieścia lat temu nie było na tym polu bitwy. 

Za dziesięć lat z niewielkim hakiem do domeny publicznej zaczną trafiać takie postacie jak Batman, Superman oraz bohaterowie ze świata Zwariowanych Melodii. Z roku na rok będzie to coraz większym problemem dla producentów kultury masowej, ponieważ nagle okaże się, że każde studio będzie mogło legalnie zrobić wysokobudżetowy film o Spider-Manie albo Supermanie albo, prędzej czy później, Transformerach, Jamesie Bondzie i czymkolwiek, co tylko przyjdzie Wam do głowy. I jeśli myślicie, że do tego czasu te postacie przestaną być medialnie atrakcyjne, to… no cóż, zapraszam do mojego materiału o hauntologii. Batman powstał dziewięćdziesiąt lat temu, a nadal jest jedną z najbardziej rozpoznawalnych i dochodowych ikon popkultury. 

Nie dziwi mnie jednak, że korporacje medialne pokroju Disneya odpuszczają tę walkę. Bo widzicie… Disney oraz spadkobiercy twórców, których dzieła przechodzą do domeny publicznej mają inny sposób na to, by mieć ciastko i by ciastka nie zjadł nikt inny.


Rozdział III

Conan podążał wzdłuż pnączy. Jeniec, któremu skradziono imię i wolność, powiedział mu, że znajdzie Gryzonia na drugim ich końcu. Monstrum, niczym pasożytniczy pająk z gęstwin Piktyjskich dżungli, żywił się sokami witalnymi swoich ofiar. Cymmeryjczyk zatrząsnął się z obrzydzenia na samą myśl o tym, że jedno z tych ścięgien mogłoby wpić się w jego własny kark. Zdwoił więc uwagę i przyspieszył kroku.
Po krótkiej wędrówce przez mroczne korytarze cytadeli trafił w końcu do obszernej sali tronowej. Wszystkie pnącza zbiegały się w jednym jej punkcie tworząc coś na podobieństwo obmierzłego pęcherza. Na jego szczycie mościła się najprzedziwniejsza istota, jaką Conan widział w całym swoim życiu. Wydawała się nie mieć głębi, jedynie wysokość i szerokość, jak żywy malunek, który jakąś czarodziejską siłą ożył i zszedł z obrazu albo arrasu. Barbarzyńcy oczy łzawiły od samego patrzenia.
Istota miała okrągłą głowę i dwoje równie okrągłych uszu. Nie budziła grozy, ale barbarzyńca nie dał się zwieść jej powierzchowności. Wiedział bowiem, jak zdradliwe potrafią być pozory. Szczególnie gdy w grę wchodziła magia.
Gryzoń powoli obrócił głowę w kierunku barbarzyńcy.
- A więc przybyłeś – powiedział spokojnie stwór. Jego wysoki, przenikliwy głos wzbudził ciarki na mocarnym ciele Cymmeryjczyka. – Niełatwo było cię odnaleźć, Conanie.
- Widzę, że moja sława sięga nawet czeluści piekielnych – odparł hardo Cymmeryjczyk. – Rzeknij mi, demonie, które z zasieczonych przeze mnie plugastw wyszeptało ci do ucha moje imię? Synowie Ymira? Zothar Sag? Pełzający cień z Zaginionego Miasta? Wszystkich ich jeden los spotkał, jak spotka i ciebie, potworze.
Gryzoń pochylił głowę:
- Ty naprawdę nie rozumiesz, co się wokół ciebie dzieje, prawda?
- Rozumiem dość, by rozpłatać cię na dwoje! – odgryzł się Cymmeryjczyk.
W odpowiedzi monstrum jedynie uśmiechnęło się drapieżnie.
Conan poczuł jak na jego kostce zaciskają się obmierzłe pnącza. Wrzasnął z obrzydzeniem i zamachnął się mieczem, ale pnączy z każdą chwilą przybywało. Grube, mięsiste sploty powoli zaciskały się na mocarnym ciele barbarzyńcy i mimo prób oswobodzenia zmusiły go do klęknięcia.
Gryzoń tymczasem, nie spiesząc się, zszedł ze swego plugawego tronu i zaczął człapać w stronę barbarzyńcy.
- Znak mojej własności widnieje na rycerzach z gwiazd – powiedział demon. – Na herosach w barwnych szatach. Na bogach i demonach wielu światów. Dziś ten znak znajdzie się także i na tobie, Barbarzyńco. Dziś dołączysz do kolekcji Gryzonia!
Monstrum zaniosło się śmiechem i na moment straciło koncentrację.
Ten moment wybrał Conan, by zebrać w sobie wszystkie pozostałe mu siły i włożyć je w jeden desperacki wymach mieczem.
Udało mu się. Ostrze wykute z cymmeryjskiej stali rozorało plątaninę pnączy. Conan dopadł do mięsistego tronu i wbił weń miecz!
- Nie! – krzyknął Gryzoń. Barbarzyńca odwrócił się, by zakończyć nędzny żywot plugawego stwora. Zaniechał jednak. Opuścił miecz i rzucił się pędem w stronę wyjścia.


Jeśli kiedykolwiek w życiu… eee… mieliście działające gałki oczne… na pewno widzieliście ten symbol. ™ Oznacza on, że opisane nim słowo, hasło albo konkretny symbol jest zastrzeżonym znakiem towarowym. Przypuśćmy, że założyłyście firmę i chcecie nadać jej jakąś unikalną nazwę. Boicie się jednak, że gdy Wasza firma odniesie sukces ktoś skopiuje tę nazwę i zacznie wydawać podróbki waszych towarów, korzystając z dobrej renomy, jaką ma ta nazwa. Rozwiązaniem jest zastrzeżenie jej i dzięki temu zapewnienie sobie wyłącznego prawa do jej używania. 

To prawo wymyślono właśnie w celu ochrony znaków towarowych i by zapewnić firmom albo indywidualnym przedsiębiorcom możliwość obrony swojej pracy. Jednak współcześnie korporacje używają go w nieco innym, bardziej podstępnym celu. Podejrzewam, że niektórzy i niektóre z Was domyślają się już – w jakim… 

Robert E. Howard zmarł samobójczą śmiercią w tysiąc dziewięćset trzydziestym szóstym roku. W dwa tysiące szóstym cały jego przedśmiertnie opublikowany dorobek literacki znalazł się w domenie publicznej. W żadnym wypadku nie oznacza to jednak, że wymyślone przez niego postacie stały się, jakby to powiedzieli starożytni Rzymianie, res communis. 

Widzicie, zarówno imię „Conan” jak i sama postać barbarzyńcy są zastrzeżonymi znakami towarowymi. W USA. Oraz w Unii Europejskiej. I wielu innych krajach na świecie. Ich właścicielem – na chwilę, w której nagrywam ten materiał – jest Cabinet Entertainment, który niedawno wykupił wcześniejszego właściciela, Conan Properties International. Oba te przedsiębiorstwa zdają się być skupione wyłącznie na handlowaniu prawami do swoich znaków towarowych i pozywaniu osób lub firm, które korzystają z dorobku twórczego Howarda bez ich błogosławieństwa. 

Czasami prowadzi to do zabawnych sytuacji. Jak na przykład gdy Conan O’Brein – amerykański komik i osobowość medialna – nazwał swój talk show swoim własnym imieniem i miał przez to problemy z Conan Properties International. Albo gdy amerykańskie wydanie mangi Detektyw Conan musiało mieć zmieniony tytuł – z dokładnie tego samego powodu. Ani manga ani talk show nie miały oczywiście niczego wspólnego z prozą Howarda, ale właściciele praw do znaku towarowego Conana muszą mieć agresywny stosunek do swojej własności niezależnie od tego jaki to ma sens, jeśli mają być brani poważnie. To sprawia, że jeśli chcesz stworzyć adaptację albo kontynuację serii opowiadań o Conanie, musisz zapłacić za ten przywilej właścicielom znaku towarowego, nawet jeśli oryginalne opowiadania są już w domenie publicznej. A oni mogą odmówić ci tej sprzedaży. Z dowolnego powodu. Albo i bez powodu. Większość liczących się wydawców – jak Marvel, obecny wydawca komiksów z Conanem w roli głównej – woli zapłacić, bo wie że ewentualny proces sądowy będzie kosztował ich więcej, nawet w przypadku wygranej. 

Dwa lata temu hiszpański artysta Ricardo Jove Sanchez został ukarany grzywną w wysokości dwudziestu jeden tysięcy dolarów za tworzenie i sprzedaż figurek Conana i kilku innych postaci z kart książek Roberta Howarda. Nie mówimy tu o przedsiębiorstwie, które mogło pozwolić sobie na wykupienie biletu do Nowego Jorku, gdzie rozgrywał się proces by wysłać tam swojego przedstawiciela albo wynajęciu prawnika, który reprezentowałby go w trakcie postępowań sądowych. Mówimy to o jednym człowieku, który tworzył figurki bazujące na postaciach znajdujących się w domenie publicznej. 

Takich firm jak Cabinet Entertainment jest zresztą więcej. Edgar Rice Burroughs Inc. firma mająca prawa do takich znaków towarowych jak Tarzan czy John Carter, postępuje w podobny sposób. Gdybym miał się zakładać, powiedziałbym, że Tolkien Estate, organizacja zarządzająca dziedzictwem Tolkiena, również nie odpuści, gdy Hobbit i Władca Pierścieni trafią do domeny publicznej. Co więcej, pojawiają się przypadki udanych prób zastrzeżenia terminów i określeń, które od zawsze egzystują w domenie publicznej. (chrząknięcie z pokazaniem loga Cyberpunku) co w przyszłości może przysporzyć problemów twórcom, którzy będą chcieli użyć tych słów użyć celem promowania swojej własnej twórczości. 

Ale wiecie, co jest w tym wszystkim najgorsze? Trejdmarki można odnawiać w nieskończoność. Co oznacza, że o ile w teorii wszystkie dzieła trafią kiedyś do domeny publicznej, o tyle w praktyce te najbardziej wartościowe będą w rękach korporacji do końca świata. Albo do końca kapitalizmu. Sami oceńcie, co nastąpi wcześniej. 

Domena publiczna jest istotnym elementem naszej kultury z wielu powodów. Dziś, bardziej niż kiedykolwiek wcześniej, tworzenie sztuki opiera się o autoreferencje – nawiązywanie do zbliżonych dzieł sztuki, adaptowanie ich, wchodzenie w tematyczny dialog i tak dalej. Im trudniej dokonywać takich nawiązań, tym potencjalnie uboższa będzie nasza kultura. 

Z drugiej strony mamy korporacje, które zyskują w ten sposób wieczysty i nieograniczony monopol na dzieła z domeny publicznej. Gdyby straciły ten monopol, gdyby każdy mógł zrobić film o Conanie albo Tarzanie, musiałby konkurować o odbiorców za pomocą jakości produkcji, kreatywności i tak dalej. Widzimy to zresztą na przykładzie tych rzeczy z domeny publicznej, których wielkie korporacje nie oznaczyły swoim moczem. Jeszcze. Najlepszym przykładem jest tu Sherlock Holmes. 

Postać słynnego detektywa trafiła do powszechnego użytku wraz z początkiem XXI wieku. Od tego momentu powstało całe mnóstwo adaptacji, ekranizacji, pastiszów oraz utworów mniej lub bardziej inspirowanych. Mamy dziś dwie telewizyjne wersje Sherlocka Holmesa we współczesnym świecie – jedną brytyjską i jedną amerykańską. Albo filmy Guya Ritchiego. Albo tę dziwną kreskówkę z Sherlockiem w przyszłości i androidem Watsonem. Albo tonę komiksów i słuchowisk i opowiadań napisanych przez kontynuatorów. 

To jest domena publiczna w działaniu – korzystamy na tym wszyscy i nie traci nikt. Jeśli jestem fanem tej postaci i nie podoba mi się jedna jej wersja, sięgam po którąkolwiek z innych. Jeśli nie podoba mi się jedna wersja, powiedzmy, współczesnych Gwiezdnych Wojen to mogę… eee… przeczytać fanfika, w którym Kylo Ren i Chewbacca robią ze sobą rzeczy, o których zasady społeczności YouTuba zabraniają mi opowiedzieć. Oczywiście, Gwiezdne Wojny nie są i jeszcze długo nie będą w domenie publicznej, ale prędzej czy później do niej trafią. Przynajmniej w teorii. O tym jak to wygląda – i, prawdopodobnie, będzie wyglądać – w praktyce, już mówiłem. 

Optymistycznie zakładając, że nasza cywilizacja zachowa mniej więcej taki kształt jak obecnie – co samo w sobie stanowi dość ryzykowną prognozą – to ten problem będzie z czasem narastał. Takie ikony kultury jak Sherlock Holmes, Hrabia Drakula, Dorian Gray czy Trzej Muszkieterowie załapały się jeszcze na wolność w domenie publicznej. Powstały na tyle wcześnie, by załapać się do okresu, w którym wielkie korporacje i wymyśliły jeszcze sposobu na ominięcie zasady domeny publicznej. Komuś może się wydawać, że to relatywnie mało znaczący problem, szczególnie jeśli porówna się go pandemią czy nadciągającą katastrofą klimatyczną. I ten ktoś będzie miał rację. Dla mnie jest to jednak szalenie interesujący temat. 

W jaki sposób będzie rozwijała się ludzka kreatywność w sytuacji, gdy każda interesująca opowieść, każdy unikalny koncept czy oryginalna narracja zostanie raz na zawsze zmonopolizowana? Czy zmusi to nowe pokolenie artystów do tworzenia prawdziwie unikalnych rzeczy? A może, jak przepowiadał Mark Fisher, zapętli to naszą kulturę do momentu, w którym sytuacja nie zmieni się w radykalny sposób? Nie wiem. Wiem natomiast, że z ciekawością będę przyglądał się rozwojowi tej sytuacji.

Rozdział IV

Dysząc i miotając siarczyste przekleństwa, Conan wybiegł z Cytadeli. Na zewnątrz świtało już – musiało minąć wiele godzin, odkąd przekroczył próg domeny Gryzonia. W uszach nadal dzwoniło mu od przenikliwego wrzasku, jakim pożegnało go monstrum.
Rozejrzał się i na linii horyzontu dojrzał kilka sylwetek – ciemnie kropki na tle jaśniejącego słońca. Nie ociągając się, ruszył w ich kierunku.
 W miarę jak zbliżał się do grupki nieznajomych, bystre oczy barbarzyńcy wyłapywały kolejne szczegóły. Rozpoznał jednego z oczekujących. Był to ów wychowany przez małpy szlachcic, któremu pomógł uwolnić się od pnącza.
- Conanie! – powitał znajomy. – Jak to dobrze, że udało ci się uciec.
- Z faktu, iż Cytadela nadal stoi, wnoszę jednak, że jej niefortunny gospodarz nadal żyje – powiedział jeden z towarzyszących mu mężczyzn. Ubrany był w płaszcz i czapkę o kroju, jakiego Conan nie widział jeszcze nigdy. – Znajduję to wysoce niefortunnym.
- Daj spokój, Sherlocku – powiedział były więzień Gryzonia. Wyciągnął prawicę do Cymmeryjczyka. – Uratowałeś mi życie, przyjacielu. Teraz, gdy to monstrum nie ma już nade mną władzy, mogę przedstawić ci się moim prawdziwym imieniem. Zwą mnie Tarzan. 
Wciąż nieufny, Cymmeryjczyk uścisnął mu dłoń.
- Chodźmy – powiedział trzeci, milczący dotąd mężczyzna. Miał nienaturalnie bladą cerę i długi czarny płaszcz z czerwoną podszewką. Gdy mówił, Conan zauważył, że jego kły są nienaturalnie długie. – Kapitan Nemo twierdzi, że niedługo Cytadela przemieści się ponownie. Musimy uciekać, póki mamy ku temu okazję.
- Chodź z nami, Conanie – Tarzan westchnął ciężko i pokręcił głową. – Źle się stało, że nie uśmierciłeś Gryzonia.
- Chciałem – wymamrotał barbarzyńca. – Przez chwilę miałem go na mojej łasce.
- Co cię powstrzymało? – zapytał Sherlock.
Cymmeryjczyk obejrzał się na Cytadelę.
- Dojrzałem to diabelskie pnącze przytwierdzone do jego karku – rzekł cicho. – Gryzoń jest takim samym niewolnikiem jak pozostali. Nie on włada Cytadelą, ale Cytadela nim.
Nie mówiąc już nic więcej, ruszyli przed siebie.

Koniec

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...