fragment grafiki okładkowej, całość tutaj. |
Epoka Antychrysta – satyra społeczna
przebrana za fantastykę naukową autorstwa dziennikarza, tłumacza, eseisty,
byłego redaktora naczelnego gazety Rzeczpospolita oraz obecnego redaktora
naczelnego pisma Do Rzeczy Pawła Lisickiego ukazała się w dwa tysiące
osiemnastym roku nakładem wydawnictwa Fabryka Słów. Fabuła przenosi nas do
XXIII wieku i obraca się wokół pontyfikatu nowego papieża wprowadzającego do
instytucji Kościoła Rzymskokatolickiego szereg radykalnych reform. W toku
fabuły poznajemy życie papieża, który ostatecznie zdecydował się przyjąć imię
Judasz, jego pochodzenie, środowisko, w którym się wychował, drogę do
kapłaństwa oraz brzemienny w wydarzenia pontyfikat.
Publikacja
odbiła się głośnym, choć krótkim echem w mediach zarówno głównego nurtu, jak
i niszy polskiej fantastyki. Witold
Mrozek z Gazety Wyborczej napisał:
„Epokę Antychrysta Pawła Lisickiego
czyta się jak odjechane komentarze prawicowego trolla o upadku Kościoła i
treningu seksualnym dzieci”. Portal, który prawdopodobnie już zawsze znany
będzie głównie z reklamowania parówek, opublikował recenzję autorstwa Bartosza
Świderskiego, który książkę podsumował
w taki sposób: „Oczywiście twórczość artystyczna nigdy nie powinna mieć
ograniczeń. Najwięksi artyści często sięgali po obrazoburstwo., ale tego typu
narzędzi trzeba używać umiejętnie. Pawłowi Lisickiemu się to nie udało, gdyż
wzbudza głównie zażenowanie czytelnika swoim stylem.” Oko.press opublikowało
swoją recenzję – „Lisicki nie rozumie ani lewicy, ani idei równości, boi się
ich, a swoje fobie – podszyte fascynacją – wylał na trzysta stron powieści.”
Monika Białkowska z Przewodnika Katolickiego stwierdziła
natomiast, że „Lisicki przestał być publicystą, z którym się można zgadzać lub
nie. W Epoce Antychrysta pokazał
przerażającą twarz: wulgarną, wyuzdaną, pełną nienawiści – i myśl daleką od
katolickiej. Nic, co napisał wcześniej i co napisze kiedyś, nie może być już
być czytane w oderwaniu od tego kontekstu”. Na tę ostatnią recenzję odpowiedział
redaktor Do Rzeczy, Tomasz Kolanek w ten sposób „Epoka Antychrysta to przede wszystkim przestroga dla nas, co
będzie, jeśli nie zatrzymamy tego szaleństwa i nie wrócimy do tego, co przez
prawie 2000 lat budowało fundament Kościoła Katolickiego.”
Epoka Antychrysta to jednak nie tylko
satyra polityczna – to również, przynajmniej nominalnie, fantastyka naukowa.
Polski fandom fantastyki, co przyjmuję z zerowym zaskoczeniem, podszedł do
powieści Lisickiego w znacznie mniej krytyczny sposób. Kinga Tator ze strony
Konwenty Południowe napisała
o książce tak: „Poleciłabym ją (…) wszystkim tym, którzy nie boją się tematów
tabu. Osobom, które szukają czegoś całkowicie nowego i świeżego oraz komuś, kto
uwielbia klimat dystopii i nie boi się zobaczyć całkiem odmiennego świata, w
którym wszystkie prawa przestały obowiązywać. Serdecznie polecam ją także tym,
którzy po obejrzeniu filmu Kler czują
zawód i chcieliby większej ilości wrażeń”. Adrianna Dworzyńska z Bestiariusza
miała nieco bardziej wyważoną opinię:
„Jest to książka trudna i niepozbawiona wad. Niektórzy znajdą w niej
potwierdzenie swoich obaw, inni zaś zirytują się, obserwując groteskową
hiperbolizację obecnie panujących tendencji na świecie, które, z głoszenia
tolerancji i szacunku do jednostki, niezależnie od poglądów, pochodzenia czy
orientacji, zamieniają się w upodlenie całego świata i upadek chrześcijaństwa
na rzecz ludzkich „widzimisię”, a z kolei każdy przejaw niezgody uznawany jest
za mowę nienawiści (sarkazm pisarza czy obśmianie walki z hejtem?).” przyznając
książce idealnie symetryczną ocenę dwóch i pół gwiazdki na pięć możliwych. Na
tym tle wyłamuje
się Roman Ochocki z Katedry: „Epoka
Antychrysta jest powieścią dla przekonanych i chyba autor nie pretenduje
(na poważnie) do tego, aby kogoś z przeciwnego „obozu” nią przekonać do
czegokolwiek innego poza stwierdzeniem, że religijny fundamentalista to albo
zagrożenie, albo pajac. Jest to bardzo krzywdzące dla tych wszystkich, którzy
swoją wiarę, także w bardzo ścisłym przywiązaniu do jej zasad, wyznają i według
niej żyją. Tak naprawdę Lisicki nie wystawia żadnego świadectwa liberalizmowi
(prostacko go przedstawiając), tylko sobie i jemu podobnym, którzy myślą takimi
obskuranckimi kategoriami.”
Powadzę
bloga już od niemal dekady i dość dobrze znam swoich czytelników. Zdaję więc
sobie sprawę, że wśród osób, które kliknęły w link wiodący do tej blognotki
znajdują się takie, które liczą na coś w rodzaju festiwalu szyderstw
przeplatanych najbardziej mięsistymi cytatami z powieści. Byłoby to wyjątkowo proste,
bo Epoka Antychrysta stworzona
została przez autora z gatunku, który Wojciech Orliński ochrzcił (no pun intended) niegdyś mianem
„brodaczy”. Chodzi o konserwatystów z pokolenia urodzonego i wychowanego w
PRLu, często katolików o przedsoborowej wrażliwości, głęboko nieufnych wobec
przemian technologicznych, społecznych i obyczajowych, wykorzystujących
fantastykę jako platformę do głoszenia swoich poglądów. Łatwo jest robić sobie
jaja z ich twórczości, bo zazwyczaj nie jest ona zbyt wysokich lotów, a
eksplorowane w niej idee są na ogół zbyt egzotyczne, by dało się je traktować
poważnie. Pisałem już tego typu prześmiewcze teksty i wiem, że cieszyłby się
dużą popularnością – pośmialibyśmy się, po czym rozeszlibyśmy się w poczuciu
samozadowolenia.
Osoby,
które liczą na przebojową imprezę w loży szyderców muszę jednak już na samym
wstępie rozczarować, bo tym razem planuję coś zupełnie innego. Nie chcę Lisickiego obrażać ani z niego
drwić. Chcę zrozumieć, co się dzieje w głowie polskiego konserwatysty. Tak,
wiem, nie każdy konserwatysta podziela wszystkie poglądy autora Epoki i wielu z nich może poczuć się
urażonych faktem, że ktoś wrzuca ich do jednego worka z Lisickim. Spieszę więc
doprecyzować, że chodzi mi o ten szczególny, konkretny rodzaj „brodatego”
konserwatysty. Jak powiedziała kiedyś filozofka i wideoeseistka Natalie
„ContraPoints” Wynn (notabene osoba
jakby żywcem wyjęta z kart Epoki
Antychrysta), prawdziwa empatia musi opierać się na prawdziwym zrozumieniu.
Nie wiem, czy po zakończeniu tej recenzji będę chciał z Lisickim w jakimkolwiek
stopniu empatyzować, ale jeśli mam wyciągnąć z lektury jego powieści – a wy z
lektury mojej blognotki – cokolwiek wartościowego, muszę przynajmniej spróbować
potraktować go poważnie.
Są
przecież precedensy, nawet na tym blogu. Lektura niesławnego opowiadania innego
brodacza, Jarosława Grzędowicza, Weekend
w Spestreku (recenzja
tutaj) sprawiła, że szyderczy śmiech ugrzązł mi w gardle, gdy uświadomiłem
sobie, że tego typu twórczość często jest próbą oswojenia strachu przed
nieznanym i niezrozumianym. Jasne, nie sprawia to, że Weekend stał się w moich oczach opowiadaniem lepszym literacko czy
choćby mniej toksycznym w kwestii przekazu, ale przynajmniej potrafię myśleć o
nim na mniej powierzchownym poziomie niż wcześniej i może nawet jestem w stanie
nawiązać jakąś jednostronną emocjonalną nić porozumienia z autorem. Nam na
lewicy często zarzuca się (czasami nie bez powodu) deficyt empatii, a empatia
jest istotnym elementem mojego indywidualnego kręgosłupa moralnego, więc…
zobaczymy, czym to się skończy.
Zacznę
może od tego, że czytanie tej powieści to proces ciężki i mozolny. Z wielu
względów. Całość przypomina kombinację eseju z reportażem skupionym na osobie
nowo wybranego papieża Judasza, jego życiu oraz pontyfikacie. Przynajmniej w
pierwszej części książki, która zajmuje ponad jedną trzecią jej objętości i
stanowi dość trudny test cierpliwości nawet dla najbardziej wyrozumiałych
czytelników. W drugiej w końcu dostajemy nieco bardziej konwencjonalny wątek
skupiający się na transpłciowej kardynałce Bigośnicki będącej prawą ręką nowego
papieża, która dostała raka i przed śmiercią zainicjowała proces obalenia
dogmatu o zmartwychwstaniu chrystusowym. Czego Watykan dokonał fabrykując
doczesne szczątki Jezusa przy ścisłej współpracy z rządem światowym
(pamiętajcie, XXIII wiek) i wielkim biznesem… co jest konceptem niedorzecznym
na tylu poziomach, że nawet nie wiem od czego zacząć rozbierać go na części
pierwsze. W każdym razie to dość dobry przykład wewnętrznej logiki świata
przedstawionego. W trzeciej obserwujemy rezultaty tych działań, w czwartej
dochodzi do biblijnego końca świata. Całość gęsto poprzetykana jest nonsensownymi
wywodami nieudolnie symulującymi lewicową mowę-trawę oraz przebogatymi opisami
przykładów moralnego zepsucia mieszkańców świata przedstawionego.
O
ile kuszące jest sprowadzenie Lisickiego do simpsonowskiego memu o starym człowieku
krzyczącym na chmurę, postanowiłem jednak spróbować określić, co konkretnie
autor stara się krytykować w Epoce
Antychrysta. Nie jest to łatwe, bo przez większość czasu jego satyra
przypomina młócenie pięściami na oślep w całkowicie losowych kierunkach. No
dobrze – niezupełnie losowych, bo wyraźnie próbuje trafić w jakiś określony,
choć trudny do opisania cel. Przesłanie książki można dość łatwo streścić w
następujący sposób: „Sobór Watykański II i idące za nim reformy Kościoła
Rzymskokatolickiego doprowadziły do rozprężenia jego doktryn i zapoczątkowały
drogę wiodącą ku całkowitej erozji tego wyznania, skonsumowania go przez
progresywne, postmodernistyczne, zeświecczone, nihilistyczne i seksualnie
rozpasane profanum będące w istocie
sposobem, w jaki Szatan chce doprowadzić do końca świata.” Końcówka tego zdania
to nie są moje wygłupy – Epoka
Antychrysta naprawdę kończy się literalną apokalipsą sprowadzoną na nasz
świat przez demonicznego papieża-antychrysta. Uwierzcie mi, nawet gdybym bardzo
się starał, nie byłbym w stanie sprowadzić tej książki ad absurdum.
Jak
już pisałem, ciężko jest znaleźć jakieś spójne przesłanie Epoki Antychrysta, bo autor atakuje w tej książce mnóstwo
niepowiązanych ze sobą rzeczy – od filozofii kontynentalnej, poprzez „Kościół
otwarty”, rewolucyjne ruchy społeczne, antifę, progresywny liberalizm,
neoliberalny kapitalizm, feminizm, obowiązek szczepień, edukację seksualną –
traktując to wszystko jako część większego procesu, którego głównym celem zdaje
się być zniszczenie Kościoła Rzymskokatolickiego. Na użytek tej recenzji
postanowiłem nazwać to „krytyką postmodernizmu”, bo to chyba jedyny
termin-parasol na tyle szeroki, by jakoś zmieściły się pod nim wszystkie wymienione
wyżej rzeczy. Prawie wszystkie, bo na przykład feminizm nie jest powszechnie
uznawany za element postmodernizmu, ale w jednym momencie fabuły bohaterowie
negatywni z pogardą wyrażali się o ideach oświeceniowych, a postmodernizm
powstał jako reakcja na kryzys oświeceniowych metanarracji, więc… jakby pasuje?
Choć przyznam, że działam tu trochę po omacku, bo cokolwiek chciał przekazać
autor, pozostaje dla mnie wybitnie nieczytelne.
Postmodernizm
sam w sobie jest terminem stosunkowo nieostrym i przez to (oraz przez pewnego
kanadyjskiego pop-intelektualistę na ogół kojarzonego z homarami oraz
sprzątaniem swojego pokoju) często źle rozumianym. Generalnie rzecz biorąc, w
najprostszym ujęciu postmodernizm jako postawa filozoficzna sprowadza się do
idei, że nie istnieje jedna odpowiedź na Wielkie Pytanie o Życie, Wszechświat i
Całą Resztę – a i Wielkich Pytań jest prawdopodobnie znacznie, znacznie więcej
niż jedno. Dopiero nakładając na siebie wiele różnych perspektyw i sposobów
myślenia jesteśmy w stanie uzyskać nawet jeśli nie odpowiedź, to przynajmniej
jakiś funkcjonalny konsensus. Prawdopodobnie. Czasami.
Albo
inaczej. Postmodernizm można – w tym szczególnym kontekście – sprowadzić do
odejścia od myślenia o świecie w kategoriach wielkich narracji (metanarracji).
Gdy we wczesnej młodości po raz pierwszy usłyszałem o „wielkich narracjach” w
kontekście postmodernizmu skonfundowało mnie to, bo wyobraziłem sobie coś w
stylu rezygnacji z długich form narracyjnych, takich jak obszerne cykle
powieściowe czy liczące wiele sezonów seriale telewizyjne, czyli coś, co
przecież w postmodernizmie cieszy się nieustającą popularnością. Wielkie
narracje oznaczają coś innego – idee tak obszerne, że dominują wizję świata osoby,
która te idee wyznaje. Opowieści o świecie, którym ludzie podporządkowują swoją
moralność, postrzeganie świata i zachowania. Jeśli zapytacie kogoś, jakie ma
poglądy, na ogół w odpowiedzi ta osoba będzie starała się Wam opisać tę albo
inną wielką narrację.
Przykładem
takiej idei może być religia, która określa moralność jej wyznawcy, daje mu
życiowe wskazówki, mówi co jest dobre, a co złe, wymaga poświęceń i prowadzi
przez życie aż do śmierci. Innym przykładem wielkiej narracji może być
marksizm, który na postrzeganie ludzkiego życia nakłada optykę walki klas. Inną
wielką narracją jest faszyzm, wymagający od swoich wyznawców oczyszczenia
swojego społeczeństwa z ludzi uznanych za gorszych, kult siły i powrót do
idealizowanej, niezepsutej jeszcze przeszłości. W żadnym wypadku nie porównuję
tu religii (którejkolwiek), faszyzmu i marksizmu, po prostu staram się podać
najbardziej wyraziste i różnorodne przykłady tego, co oznacza ten termin. To
dlatego „postmodernistyczny neomarksizm”, którym od kilku lat straszeni są
młodzi mężczyźni rozczarowani własnymi ojcami na tyle, by szukać substytutu w
Internecie, ma mniej więcej tyle sensu co „sucha woda” albo „subtelny film
Michaela Baya”. Wyżej wspomniałem również, że feminizmu generalnie nie
utożsamia się z postmodernizmem – bo feminizm jako myśl społeczna również jest
wielką narracją, a przynajmniej wyczerpuje znamiona definicji.
Postmodernizm
rozwinął między innymi w reakcji na fakt, że w Europie pierwszej połowy XX
wieku dominujące wielkie narracje w ten czy inny sposób uległy kompromitacji
albo marginalizacji. Faszyzm przyniósł nam wojnę tak straszną, że wiele
zadanych przez nią ran do dziś się nie zagoiło. Próby wdrożenia idei marksizmu
przyniosły rezultat w postaci nieudanych rewolucji i powstania nowych autorytaryzmów.
Jeden z dziadków postmodernizmu, Jean-François „Cieszę Się, Że To Blognotka, A
Nie Podcast I Nie Muszę Próbować Wymawiać Tego Nazwiska Na Głos” Lyotard, który
zresztą po raz pierwszy użył terminu „wielkie narracje”, był marksistą
dogłębnie rozczarowanym komunizmem w praktyce. Postępująca laicyzacja znacznie
zmniejszyła rolę chrześcijaństwa w codziennym życiu większości europejskich
społeczeństw. Wszystko to otworzyło kontynentalnych dwudziestowiecznych
intelektualistów na ideę (którą dziś nazywamy postmodernizmem), że jedna
opowieść o świecie dająca drogowskazy życiowe na każdą okazję to za mało, a
sytuacja jest znacznie bardziej skomplikowana.
W
takim ujęciu chrześcijaństwo – przynajmniej to w wyobrażeniu Lisickiego – jest
z postmodernizmem niekompatybilne, bo jako ideologia sprowadza się do
konkluzji, że Bóg jest odpowiedzią na wszystkie pytania, a wszelkie próby
poszukiwania odpowiedzi gdzie indziej nie są nawet błądzeniem – są częścią
większego planu zniszczenia Kościoła. W momencie, w którym odrzuca się bardziej
zniuansowane spojrzenie na rzeczywistość, pozostają tylko dwie opcje. Albo coś
jest potwierdzeniem wiary albo jej zaprzeczeniem i przez to próbą jej
pognębienia. Nie ma trzeciej drogi. Zaznaczę może, że doskonale zdaję sobie
sprawę z faktu, iż nie wszyscy katolicy podzielają tak radykalną wizję świata –
staram się analizować tę konkretną wizję, którą autor zarysował na kartach
(czy, w moim przypadku, na ekranie czytnika) tej konkretnej książki.
Wydaje
mi się, że to jest właśnie klucz do zrozumienia Epoki Antychrysta. Lisicki nie próbuje tu przybliżyć współczesności
z jej problemami, ani procesów, które wyśmiewa, karykaturuje i przed którymi
ostrzega. Jeśli nie wpisują się w chrześcijaństwo – jego chrześcijaństwo, jego wielką
narrację – są złe z natury. W powieści pojawia się wiele prognoz tego, czym
rzekomo skutkuje akceptowanie różnych przemian społecznych. Rozluźnienie norm
obyczajowych i swobodniejsze podejście do przygodnego seksu autor uznaje za
pierwszy krok wiodący do subkultury ekshibicjonistów nieustannie kopulujących
na placu Świętego Piotra. Wyświęcanie kobiet na księży i małżeństwa kapłanów –
coś, co wiele odłamów chrześcijaństwa praktykuje od bardzo dawna i świat się od
tego, o ile mi wiadomo, nie zawalił – ukazane jest jako kolejny krok ku
zniszczeniu Kościoła. Edukacja seksualna wiedzie do uczenia dzieci kamasutry,
legalizacja prawa do godnej śmierci – do przymusowej eutanazji staruszków i tak
dalej.
Czasami
odnoszę wrażenie, że w opinii konserwatystów jeśli liberalizm odrzuca niektóre tradycyjne normy społeczne, to
oznacza, że odrzuca je wszystkie z
zasady i bez wyjątku. Co oczywiście
nie może być dalsze od prawdy. Liberalizm nie odrzuca tradycji społecznych
dlatego, że nie są nowoczesne, ale dlatego, że niektóre z tych tradycji
powodują niepotrzebne i łatwe do uniknięcia ludzkie cierpienie. Zresztą, z
czysto postmodernistycznego punktu widzenia, Derrida pisał o dekonstrukcji
binarności, a podział „tradycjonalizm – progresywizm” sama w sobie jest
binarnością, w dodatku bardzo łatwą do dekonstrukcji, jeśli weźmiemy pod uwagę
to, (znów Derrida) że binarności mają tendencję do wzajemnego podtrzymywania się i
wzmacniania oraz to w jaki sposób wiele idei progresywnych jest takimi
wyłącznie z nazwy, bo ich początek sięga wiele setek, o ile nie tysięcy lat wstecz,
poza tym... i w tym momencie zmuszony jestem przerwać swój wywód, albowiem
właśnie uświadomiłem sobie jakim jestem beznadziejnym nudziarzem. Nic dziwnego,
że nikt nie lubi postmodernistów. Wróćmy więc do Lisickiego.
Żadna
z kreślonych przez niego prognoz nie jest specjalnie mądra, a autor przeważnie
nawet nie próbuje zarysować jakiegoś kontinuum między obecną sytuacją, a jej
przyszłościowym ekstremum. Nie ma żadnych podstaw do przewidywań, że edukacja
dzieci odnośnie ich płciowości skończy się tym, co sobie wydumał (i opisał w
wyjątkowo odrażający sposób) Lisicki. Wystarczy zajrzeć do programów
edukacyjnych tego typu zajęć, by przekonać się, że służą one wyłącznie
zapoznawaniu dzieci z ich własną płciowością w stopniu i w sposób przystosowany
do ich rozwoju emocjonalnego, uczenia procesów, które zachodzą albo w bliskiej
przyszłością będą zachodziły w ich ciałach, przygotowania ich na nie oraz
rozpoznawania, kiedy ktoś przekracza granice ich autonomii. W żadnym kraju, w
którym tego typu zajęcia znajdują się w programie zajęć w szkołach publicznych
(w niektórych są tam obecne już od ponad stu lat) nie doprowadziło to do
mutacji edukacji płciowej w orgie dla nieletnich. Nie ma żadnych podstaw, by
przewidywać, że to się kiedykolwiek stanie.
Podobnie
jak – również wieszczone i obrazowo opisywane w Epoce Antychrysta – zmuszanie heteroseksualistów do
przekonstruowania swojej płciowości wypada niedorzecznie biorąc pod uwagę, że w
wielu krajach, które od dekad cieszą się równością małżeńską dla wszystkich
(pełnoletnich i świadomych swoich czynów) obywateli nie zachodzą tego typu
procesy. Przeciwnie, sam fakt, że środowiska LGBTQ+ skupiają się na takich
postulatach jak prawo do zawierania małżeństw i adopcji dzieci pokazuje, że nie
chcą zastępować heteronormatywności homonormatywnością (jakkolwiek miałoby to
wyglądać), tylko wtopić się w istniejący kształt społeczeństwa na
funkcjonujących już zasadach. I nie jest to refleksja dla konserwatystów (nawet
polskich) nie do osiągnięcia – Piotr Kaszczyszyn, redaktor naczelny Klubu
Jagiellońskiego, napisał niedawno artykuł,
w którym był w stanie poprawnie zinterpretować te aspiracje.
Ale
– jak już pisałem – to nie ma dla Lisickiego żadnego znaczenia. Jeśli
jakikolwiek element rzeczywistości nie służy obronie Kościoła
Rzymskokatolickiego, służy jego zniszczeniu. Nie ma innej opcji. Gdy w swojej
skrzynce z narzędziami ma się tylko młotek, wszystko wokół wygląda jak gwóźdź.
W takim ujęciu nie trzeba podejmować prób logicznego przewidywania następstw
różnych procesów społecznych – jeśli kłócą się z dogmatami, to są złe i na pewno doprowadzą do zła. Nawet jeśli niekoniecznie takiego,
jakie opisał Lisicki, to na pewno do jakiegoś,
więc nie ma potrzeby wchodzenia w szczegóły. Nie trzeba wkładać wysiłku w próby
udowadniania, że te procesy zachodzą czy wiarygodnego przedstawiania skutków i
przyczyn, po prostu tak jest. I tyle
w tym temacie. Jeśli papież Franciszek, „kościół otwarty”, a niewykluczone, że
i pan Kaszczyszyn z Klubu Jagiellońskiego nie służą rozwiązaniu problemu, to
oznacza, że są jego częścią. Jeśli patrzy się na świat jak na
metafizyczne pole walki dobra ze złem, nie ma w nim miejsca na odcienie
szarości.
Najzabawniejszy
jest w tym wszystkim fakt, iż Epoka
Antychrysta jest bardzo otwarcie (subtelność jest Lisickiemu rzeczą
całkowicie obcą – papież Judasz jest następcą kilku z kolei papieży
Franciszków, z których każdy reformował Kościół coraz bardziej) wymierzona w
satyrę na obecnie sprawującego funkcję papieża Jorge’a Maria Bergoglia.
Pontyfikat tego papieża charakteryzuje się co prawda wieloma symbolicznymi
gestami skierowanymi w stronę bardziej liberalnej części wiernych, ale ani
teraz, ani w okresie wydania powieści Lisickiego nie nastąpiła żadna znacząca
reforma Kościoła Rzymskokatolickiego – na pewno nic kalibru choćby
porównywalnego z czymkolwiek z Epoki
Antychrysta. Obecna polityka Watykanu konsekwentnie idzie szlakiem
wyznaczonym przez poprzednich papieży. Tym, co odróżnia obecny pontyfikat jest raczej sprzyjająca mediom forma, nie treść. Tak samo jak
legalizacja małżeństw gejów i lesbijek nie doprowadzi do otwarcia burdeli ze
zwierzętami dla zoofilów (znów – to koncept z samej powieści, nie moja próba
parodiowania treści Epoki Antychrysta),
bo nie zachodzi tu żadne wynikanie, lekka zmiana sposobu komunikacji z mediami
nie skończy się Armagedonem, czy czegokolwiek symbolem ma być apokaliptyczny
finał książki.
Jednym
z powracających motywów w Epoce
Antychrysta jest przekonanie, że rozwodniona duchowo i ideologicznie
współczesność cierpi z powodu braku sensu życia. Jest to rzecz o tyle
interesująca, że… to coś, z czym niekoniecznie się nie zgadzam. Jednym z
największych wyzwań postmodernizmu jest ryzyko, że bez jednej unifikującej
wizji świata ludzie zatracą poczucie jasno określonego celu życiowego. Z
przyjemnością przeczytałbym jakąś przytomną krytykę współczesności
przeprowadzoną pod tym właśnie kątem, nawet – zwłaszcza! – z pozycji
konserwatywnych czy stricte religijnych.
Według Lisickiego następstwem tego stanu rzeczy będzie hedonizm, całkowita
destrukcja norm moralnych i upadek społeczeństwa. W samej treści książki
pozostaje to całkowicie nieuzasadnione. Nie wspominając już o tym, że
współcześnie zachodzi raczej odwrotny proces, związany z tworzeniem nowych
(polityka tożsamościowa, ruchy społeczne odpowiadające problemy współczesności),
powrotem do dawnych (rosnąca popularność ruchów faszystowskich ORAZ ruchów
odwołujących się do tradycji lewicowych wśród młodych ludzi) albo wzmacnianiem
istniejących już struktur społecznych (narodowe szowinizmy USA, Wielkiej
Brytanii i wielu innych państw). Nie upieram się, że to trwały i dominujący
trend, ale jeśli Lisicki – albo ktokolwiek inny – chce mi wmówić, że dążymy do
moralnej i etycznej zagłady tylko z powodu domniemanej liberalizacji Watykanu,
to naprawdę chciałbym przeczytać jakąś spójną, precyzyjną i dobrze uzasadnioną
analizę na ten temat. Autora Epoce
Antychrysta zdaje się to jednak nie interesować – znacznie więcej czasu i
miejsca zajmuje mu bardzo drobiazgowe opisywanie aktów seksualnych i
groteskowości wyglądu przewijających się przez powieść bohaterów i bohaterek.
To
kolejna kwestia. Epoce Antychrysta wypełniona
jest pornograficznymi opisami aktów seksualnych, opisami odpychającej ludzkiej
cielesności czy przedstawianie osób fizycznie nienormatywnych w możliwie
odczłowieczający sposób. Nie dziwi mnie to specjalnie. Część z Was na pewno
kojarzy szokujące zdjęcia z Parad Równości w Polsce i na świecie, które później
okazują się fotomontażami, zdjęciami z zamkniętych imprez albo plaż nudystów.
To dość powszechna taktyka utożsamiania różnych grup społecznych (w tym wypadku
feministek i osób LGBT+) z rzeczami i zachowaniami możliwie najbardziej
odrażającymi na tym intuicyjnym, biologicznym poziomie wyzwalającym odruchowe
poczucie dyskomfortu. W ten sposób łatwiej traktować takie mniejszości nie jako
ludzkie istoty z własną podmiotowością, tylko sprowadzać je do tych konkretnych
aktów i reagować na nich tak, jak na te akty – odrazą. Nie jest to taktyka
nowa, ani nawet właściwa wyłącznie konserwatystom. My na lewicy – co z
stwierdzam z ubolewaniem – również czasami to robimy, choć na ogół w minimalnie
subtelniejszej formie, zarzucając wyborcom konserwatywnych partii prymitywizm,
niskie IQ, zatrzymanie się w rozwoju ewolucyjnym, porównywanie do ludzi
pierwotnych i inne podobne rzeczy.
U
Lisickiego występuje to jednak w takim stężeniu i tak karykaturalnej formie, że
mina, którą próbował tu podłożyć wybuchła mu prosto w twarz. Istnieje pewna
granica poza którą rzeczy odpychające zaczynają być najzwyczajniej w świecie
zabawne. To jak z wieloma filmami gore, gdzie
obrazowanie przemocy jest tak przerysowane, że nie sposób brać ich na poważnie.
To sprawia, że Epoka Antychrysta nie przypomina jadowitej,
krwistej krytyki liberalizmu, lewicowości, ponowoczesnego pędu do
samozniszczenia czy czegokolwiek miałaby być krytyką (bo wciąż nie jestem
pewien) tylko wygłup lewicowego trolla próbującego skarykaturować „brodatą”
fantastykę. Nie będę tu cytował poszczególnych fragmentów (recenzja
oko.press jest nimi gęsto poprzetykana, więc zainteresowane osoby odsyłam
właśnie tam), ale Lisicki od samego początku strzela z grubej amunicji i nigdy
nie pozwala sobie na jakiekolwiek subtelności. Przypomina trochę
rozemocjonowanego gimnazjalistę, który próbuje obrzucić kogoś obelgami, ale z
braku wyczucia jego tyrada budzi raczej zażenowanie niż oburzenie.
Jeśli
rozważacie sięgnięcie po Epokę dla
zdrożnej przyjemności czytania literatury tak złej, że aż na swój sposób
przyjemnej to… Szczerze? Darujcie sobie. To prawda, że jedna bzdura zastępuje
następną na tyle szybko, by powieść nie mordowała całej cierpliwości czytelnika
(w każdym razie nie od razu), ale ten korowód bezeceństw z czasem mocno
powszednieje, w dodatku poprzetykany jest bełkotliwą próbą parodiowania lewicowego
dyskursu przez kogoś, kto taki dyskurs zna tylko z drugiej ręki. To sprawia, że
jeszcze przed końcem pierwszej części książki wszystko zaczyna nużyć i dalsza
lektura idzie bardzo opornie. Nie sztuką jest pisać o filozofii w usypiająco
nudny sposób – czego sam zresztą dowiodłem nie dalej jak kilka akapitów temu –
ale pisać orgiach osób trans i homoseksualnych ekscesach tak, by czytelnik
umierał z nudów? To już coś na swój sposób godnego podziwu.
Chciałbym
zakończyć ten tekst jakąś pozytywną puentą i chyba taką znalazłem. Paweł
Lisicki, najwidoczniej wciąż szybujący na skrzydłach weny, stworzył tematyczny
i konwencyjny follow-up do Epoki Antychrysta – zbiór opowiadań
noszący tytuł Nowa Wspaniała Przyszłość. Nie,
samo w sobie to zdecydowanie nie jest pozytywna puenta – jest nią jednak fakt,
że zamiast Fabryki Słów, która odpowiedzialna była za wydanie Epoki jest Wydawnictwo M, oficyna
znacznie mniejsza i szczycąca się publikacją takich pozycji jak Matrix III Rzeczpospolitej: Pozory wolności;
Ludzie Czerwonego Mroku: Rewolucja Październikowa czy Biblia: Komiks. Jeśli więc nawet Fabryka Słów nie chce już
publikować Lisickiego, to znaczy, że jego twórczość nie trafiła w gusta nawet
tych odbiorców, do których wyraźnie była kierowana. Znajduję to pocieszającym.
Tekst powstał w ramach współpracy z portalem Legimi oraz producentem czytników książek elektronicznych PocketBook
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz