fragment grafiki autorstwa Dave'a McKeana, całość tutaj. |
Termin „dekonstrukcja” z entuzjazmem używany jest przez każdego domorosłego krytyka i komentatora kultury popularnej, który chce brzmieć mądrze – i, częściej niż nie, używany jest bez głębszego zrozumienia, co się za nim kryje i co on właściwie oznacza. Nie, nie piszę tu o żadnej konkretnej osobie czy sytuacji, nie próbujcie zgadywać „Ciekawe, na kogo Misty się dzisiaj wkurzył i z jakiego powodu?” bo to obserwacja ogólnej natury. Jeśli mam być szczery, sam, we wcale niedalekiej przeszłości, szafowałem tym terminem dość bezrozumnie, bo brzmi poważnie i intelektualistycznie i nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, co się za nim kryje, ale nikt się nie przyzna i wszyscy mają jakiś luźny, nieskonkretyzowany zbiór skojarzeń, który sobie pod niego podczepiają. Kilka dni temu zapytałem na fanpage’u Mistycyzmu Popkulturowego, w jaki sposób ludzie rozumieją ten termin. Lektura odpowiedzi skłoniła mnie do napisania tej blognotki.
Termin „dekonstrukcja” stworzył i spopularyzował francuski filozof Jacques Derrida i to pierwszy problem, który stoi na naszej drodze. Osobiście uważam, że (przynajmniej na samym początku) Derridę najlepiej poznawać pośrednio, przez wykłady, opracowania, dzieła zależne i krytykę, niż bezpośrednio, czytając to, co autor stworzył samodzielnie – z tego samego powodu, dla którego pomidorówkę najlepiej jeść łyżką, z miski, z serwetką pod brodą, cały czas dmuchając, zamiast wsadzić głowę do gara pełnego wrzącej zupy. Wydaje mi się, że to głównie za sprawą tego intelektualisty panuje dość powszechne przekonanie, że filozofia jest niemożliwym do spenetrowania bełkotem zmanierowanych, oderwanych od rzeczywistości starców o dziwnych nazwiskach. Jako kluczowa postać postmodernizmu – myśli filozoficznej, która cała opiera się na bardzo zniuansowanych, często niemożliwych do prostego opisu ideach – Derrida startował z niekorzystnej dla siebie pozycji. Nie pomógł sobie również specyficznym stylem pisania, opartym na tworzeniu gier słownych i neologizmów opisujących nowe intelektualne perspektywy poruszanych przez siebie zagadnień. W mojej blognotce o hauntologii wspomniałem o tym, że termin ten – również wymyślony przez Derridę – jest zmyślną grą słów, dzięki której w języku francuskim słowo „hauntologia” brzmi dokładnie tak samo jak „ontologia”, a przedrostek „h” jest niemy i da się go dostrzec jedynie na piśmie. W ten sposób sama forma słowa demonstruje treść idei, jaka się za nim kryje.
Żeby zrozumieć dekonstrukcję, musimy najpierw zrozumieć poststrukturalizm. Żeby zrozumieć poststrukturalizm – musimy najpierw zrozumieć strukturalizm. Ten ostatni jest bardzo istotnym dla rozwoju XX-wiecznej filozofii europejskiej terminem, który ma swój początek w badaniach lingwistycznych. Ferdinand de Saussure, twórca podwalin strukturalizmu, zauważył, że charakter języka jest czysto arbitralny. Różne obiekty, zjawiska i procesy mają swoje językowe oznaczenia (nazwy) nie z jakiegoś logicznego, konkretnego powodu – i nie ma żadnego powodu, dla którego nie mogłyby nazywać się inaczej. „Czy róża pachniała by tak samo wspaniale, gdyby się nazywała ostem lub kapustą?”, zastanawia się główna bohaterka powieści Ania z Zielonego Wzgórza. Odpowiedź brzmi „tak”, ponieważ nazwa róży nie ma żadnego związku z tym, jak ta roślina funkcjonuje w przyrodzie i jaką woń wydziela. Róża ma zresztą wiele nazw, w wielu językach – i w każdym pachnie tak samo. To z kolei oznacza, iż różne rzeczy otrzymują swoje nazwy w opozycji do innych słów – i w ten sposób tworzą się struktury językowe.
Postaram się to wytłumaczyć trochę lepiej. Wyobraźcie sobie, że znaleźliście się na obcej planecie i jej tubylec próbuje nauczyć Was lokalnego narzecza. Nie znacie żadnego podobnego języka, nie macie żadnych kulturowych punktów wspólnych, na których moglibyście wybudować porozumienia. Tubylec unosi w górę palec wskazujący i mówi „Uuna”. Co oznacza „uuna”? Niebo? Chmurę? Konkretny rodzaj chmury? A może jego własny palec? Lub jeszcze coś innego? Nie macie żadnego pojęcia, dopóki kosmita nie skieruje palca w dół i nie powie „kuuna”, budując opozycję między tymi dwoma słowami. Rozumiecie już, że chodzi mu o kierunki góra-dół, albo jakieś zbliżone rozróżnienie pokroju „niebo-ziemia”. Kolejne słowa – i kolejne różnice między nimi, a uuna i kuuna oraz między nimi nawzajem – uczą Was struktury tego języka. I w ten sposób, nie mając żadnego początkowego punktu odniesienia na poziomie leksykalnym, całkowicie od zera, krok po kroku poznajecie nowy język – nową strukturę lingwistyczną.
To stosunkowo prosta, ale szalenie wpływowa idea – w pierwszej połowie XX wieku miała olbrzymi wpływ nie tylko na rozwój lingwistyki, ale też psychologii, nauk społecznych, filozofii i teorii literatury. W tej ostatniej – bo ta nas w tym momencie najbardziej interesuje – strukturalizm zmutował w semiotyczną krytykę literacką, w której literaturę analizowano w ściśle formalny sposób, jako złożony system wątków i motywów. Coś podobnego – trochę – robi strona internetowa TvTropes, która określa i porządkuje popkulturowe toposy w taki sposób, że za pomocą linków do określonych haseł można bez większego problemu opisać fabułę właściwie dowolnego tekstu kultury. Strukturalizm był popularny dość długo między innymi dlatego, że metodologicznie zbliżał humanistykę do „poważnych” nauk ścisłych, proponował precyzyjne rozwiązania złożonych problemów i nadzieję na odnalezienie twardego, niepodważalnego sensu w zwichrowanym świecie literatury. Krytykom literackim ta perspektywa otworzyła możliwość pisania o „obiektywnie” dobrej i „obiektywnie” złej literaturze. Jeśli dane dzieło mieści się w ramach ustalonych konwencji gatunkowych, ustalonej formie tekstu – jest „obiektywnie” dobre. Im lepiej wpasowuje się w te ramy, tym jest lepsze, im słabiej – gorsze.
Poststrukturalizm był odpowiedzią na ten sposób rozumienia literatury. Co ważne, nie należy rozumieć go jako zaprzeczenie strukturalizmu – antystrukturalizm – tylko raczej wskazanie limitów, jakie niesie ze sobą takie podejście do analizy i próby ich przekroczenia. Postrukturaliści zwrócili uwagę na fakt, że każdy system jest zarazem częścią innego, większego systemu, ten z kolei jest częścią kolejnego sytemu i tak dalej – a wszystko miesza się ze wszystkim w sposób, który w praktyce uniemożliwia skonstruowanie idealnego porządku, bo każdy będzie wykluczał jakieś konteksty i prezentował niepełny obraz sytuacji. Poststrukturalizm był dość istotnym elementem rozwoju postmodernizmu, choć – technicznie rzecz biorąc – te terminy nie są tożsame, bo ten pierwszy stosowany jest głównie w kontekście teorii kultury, a ten drugi jest znacznie szerszym i bardziej pojemnym pojęciem. Nie wszyscy postmoderniści są poststrukturalistami i na odwrót – nie wszyscy poststrukturaliści uznawani są za postmodernistów.
Strukturaliści, jak już napisałem kilka akapitów wyżej, uznali opozycje jako Świętego Graala swojego sposobu myślenia – obiektywny punkt wyjścia, na którym można zbudować twardą, logiczną strukturę. Dekonstrukcja w ujęciu Derridy jest procesem, który pokazuje, że ten fundament wcale nie jest tak solidny, jak wydaje się strukturalistom – że opozycje i binarności same w sobie są równie arbitralne jak wszystko inne, a traktowanie ich jako niepodważalnego dogmatu redukuje nasze zrozumienie. Opozycja chodzenie-bieganie jest na przykład arbitralna, bo nie istnieje wyraźna granica między truchtem i bardzo szybkim marszem. Słowo „binarność” może narzucać również skojarzenia z binarnością płciową: mężczyzna-kobieta. Jak wiemy, istnieją osoby niebinarne (pozdrawiam, bo wiem, że takie osoby czytają mojego bloga), istnieją osoby, które urodziły się z męskimi oraz żeńskimi narządami płciowymi. Istnieją osoby przy urodzeniu przypisane do swojej płci biologicznej, które z czasem okazały się przedstawicielami i przedstawicielkami innej płci. Albo żadnej. Albo obu. Jeśli mam dwoje biologicznych rodziców, jedno z nich jest mężczyzną, a drugie kobietą, to dziedzicząc geny po obojgu… w jakimś specyficznym, genetycznym sensie jestem w połowie kobietą? To ostatnie zdanie jest oczywiście (umyślnym) sprowadzeniem tego dylematu do absurdu, ale też dość dobrze obrazuje proces dekonstrukcji w rozumieniu Derridy – jako rozmontowanie opozycji poprzez wskazanie, ile wariacji i niuansów mieści się w każdej binarności. Filozof zwrócił również uwagę na to, że binarności mają tendencję do układania się w hierarchie – nie oceniamy ich jako symetrycznych, przeciwstawnych sobie opozycji, ale nakładamy na nie wartościujące osądy, uuna jest lepsze albo bardziej pożądane, niż kuuna.
Długo szukałem dobrego przykładu tekstu literackiego dokonującego procesu dekonstrukcji. W końcu podszedłem do półki i na chybił-trafił wciągnąłem z niej pierwszą pozycję, jaka wpadła mi w ręce. Okazało się, że nie mogłem trafić lepiej, bo tą pozycją był komiks Sandman: Pora Mgieł autorstwa Neila Gaimana. Gaiman powszechnie uznawany jest za twórcę postmodernistycznego, choć sam w przeszłości odżegnywał się od takiej kategoryzacji. Nie ma w tym niczego dziwnego, wielu postmodernistów ucieka przed tą szufladką (między innymi dlatego, że postmodernizm z definicji polega na rozkręcaniu szufladek, nie tworzeniu nowych). Fabuła komiksu opowiada o wyprawie głównego bohatera, Morfeusza, do judeochrześcijańskiego Piekła i konfrontacji z Lucyferem. Ku zaskoczeniu protagonisty, Diabeł nie jest zainteresowany konfliktem (przedmiotem którego miała być śmiertelna ukochana Morfeusza, którą ów skazał na pośmiertne męki za odrzucenie go), zamiast tego abdykuje ze swojej roli – oczyszcza Piekło ze wszystkich jego mieszkańców, zamyka za sobą drzwi, a klucz wręcza Morfeuszowi. Niedługo później do królestwa Sandmana zwalają się tabuny przedstawicieli różnych panteonów, pożądając klucza do Piekła. Ostatecznie Morfeusz zwraca klucz dwóch aniołom, Dumie i Remielowi, którzy zastępują emerytowanego Lucyfera w roli nadzorców Piekła.
Pora Mgieł jest dekonstrukcyjna w tym sensie, że obnaża złudną opozycję Nieba i Piekła. Na samym początku dowiadujemy się, że Lucyfer – choć w żadnym razie nie jest postacią pozytywną – nie ma żadnego interesu w wodzeniu na grzeszników pokuszenie. Oni sami trafiają do Piekła w przekonaniu, że na to właśnie zasługują. Sam Lucyfer jest bierną, nie aktywną częścią procesu. Do wyrwania się z tego zaklętego kręgu przekonało go właśnie powtórne przybycie Morfeusza. O klucz do Piekła ścigali się przedstawiciele innych panteonów, pokazując, że judeochrześcijańska struktura istnieje – jak wskazywali poststrukturaliści – w większej strukturze wszystkich mitologii religijnych. Sama struktura mitologii religijnych też istnieje w jeszcze większej strukturze antropomorficznych personifikacji, takich jak sam główny bohater komiksu, jego rodzeństwo czy takie uosobione koncepty, takie jak Prządek i Chaos, które również zgłosiły się po klucz do Piekła. Wszystko to wpływa na siebie nawzajem i wchodzi ze sobą w interakcje w sposób, który czyni opozycję Nieba i Piekła coraz bardziej abstrakcyjnymi. Ostatecznie obie strony binarności zostały zdestabilizowane. Piekło znalazło się pod bezpośrednią kontrolą sił niebiskich, Lucyfer trafił na Ziemię, gdzie rozpoczął inny rodzaj egzystencji, z dala od binarności, która do tej pory go określała. Przynajmniej do czasu, gdy dostał własną (całkiem dobrą) solową serię komiksów, gdzie ta binarność została przekonstruowana i powtórnie ustanowiona – ale to już inna opowieść, snuta przez innego twórcę.
Dekonstrukcja w krytyce literackiej polega na – w ekstremalnym uproszczeniu – wskazaniu w tekście elementów, które są ze sobą niepowiązane albo wręcz przeczą sobie wzajemnie, a przez to uniemożliwiają stworzenie spójnej i niepodważalnej „kanonicznej”, „najlepszej” interpretacji. Derrida nazywał takie elementy „aporiami”. Z moich doświadczeń wynika, że w krytyce tekstów kultury „dekonstrukcja” rozumiana jest jako „rozbieranie tekstu na części pierwsze”, co… nie wydaje mi się szczególnie pożyteczną definicją, zważywszy na fakt, że każda metoda analizy i interpretacji tekstu kultury wymaga metaforycznego „rozebrania go na części pierwsze”. Z pewnością nie oznacza również „niszczenia” tekstu w takim sensie, w jakim na przykład Ben Shapiro NISZCZY argumenty przeciwnika za pomocą FAKTÓW i LOGIKI czy kanał CinemaSins wymieniający „grzechy” omawianych filmów. J. Hillis Miller, jeden z ważniejszych krytyków literackich czerpiących inspiracje z Derridy, określił dekonstrukcję w następujący sposób: „Dekonstrukcja nie jest demontażem struktury tekstu, ale udowodnieniem, że już od samego początku była zdemontowana. Jego pozornie solidny fundament nie jest twardą skałą, lecz rzadkim powietrzem”.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz