fragment grafiki promocyjnej, całość tutaj. |
Drugi sezon Legends of Tomorrow trwa w najlepsze – w chwili, w której piszę te słowa ujawniono informację, że dostał on nawet zielone światło dla nakręcenia dodatkowych odcinków – a ja wciąż jeszcze nie napisałem notki o tym serialu. Serialu, którego na zdrowy rozum w ogóle nie powinienem był zaczynać oglądać. Bo to produkcja oparta na kanwie komiksów DC, których nigdy nie czytałem i czytać nie zamierzam (nie z powodu jakichś uprzedzeń – po prostu wyrosłem już z masowego komiksu superbohaterskiego, nawet moja znajomość obecnego status quo niegdyś ukochanego przeze mnie uniwersum Marvela jest obecnie szczątkowa). Bo to spin-off seriali z tak zwanego Arrowverse, które nigdy nie wzbudzało mojego zainteresowania. Bo opinie o tym serialu są raczej negatywne. Prawdopodobnie nie zawracałbym sobie głowy Legends of Tomorrow, gdyby nie zbieg szczęśliwych okoliczności, dzięki którym obejrzałem dwa pierwsze odcinki. I się zakochałem. Legends of Tomorrow to (od czasu, gdy Power Rangers Dino Charge zaliczyło spory spadek jakości w drugim sezonie) najlepszy serial superbohaterski, jaki obecnie oglądam.
Przede wszystkim – w przeciwieństwie do większości konkurencyjnych produkcji to jest serial superbohaterski, a na przykład sensacyjny thriller udający serial superbohaterski, psychologiczny kryminał udający serial superbohaterski czy szpiegowski akcyjniak udający serial superbohaterski. Postaci noszą kolorowe kostiumy, używają pseudonimów i naprawdę korzystają z nadprzyrodzonych mocy. W czasie gdy większość seriali superhero wstydliwie ukrywa swój komiksowy rodowód i stara się tonować wszelkie kampowe elementy konwencji, Legends of Tomorrow bezwstydnie wysuwa je pierwszy plan. I bardzo dobrze, bo właśnie czegoś takiego potrzebujemy. Mam już powoli dość podejścia rodem z niektórych telewizyjnych produkcji MCU, w których sceny stricte komiksowe wydzielane są w ilościach laboratoryjnych – kilkanaście sekund płonącej czaszki Ghost Ridera i już, wracamy do nudziarzy w garniturach snujących się po szaroburych bunkrach. W LoT mam płonącego, latającego gościa, gościa, który się zmniejsza, gościa który zmienia się w stal i to wszystko w każdym odcinku. Jasne, efekty specjalne nie zawsze są dopieszczone, ale to naprawdę nie ma aż tak wielkiego znaczenia przy takim stężeniu atrakcji.
Fabuła jest prosta i opiera się na bardzo atrakcyjnym schemacie – wrzucamy na statek kosmiczny (funkcjonujący również jako wehikuł czasu) grupę indywidualistów o wyrazistych osobowościach i każemy im współpracować. Pojawiają się konflikty, tarcia, ale również pierwsze sojusze i zaczątki prawdziwych przyjaźni, aż w końcu grupa staje się zgraną drużyną osób, które oddałyby za siebie życie. Postaci jest relatywnie dużo, w dodatku skład jest częściowo rotacyjny, co poszerza repertuar istotnych fabularnie postaci – co jednak z najmniejszym stopniu nie przeszkadza należytej ekspozycji każdej z nich. Mamy więc przestępców, osoby z klasy robotniczej, szalonych naukowców, idealistycznych milionerów-wynalazców, wolne duchy… to sprawia, że dynamika między postaciami jest tak interesująca, a każda z nich wnosi do drużyny coś unikalnego i w zasadzie wszystkim kibicuje się z jednakowym zaangażowaniem.
Superbohaterska konwencja w połączeniu z motywem podróży w czasie daje twórcom Legends of Tomorrow unikalną okazję na zabawę w zasadzie każdym popkulturowym tropem, jaki tylko przyjdzie im do głowy – z czego zresztą skwapliwie korzystają. W rezultacie dostajemy oszałamiający koktajl motywów, zabaw gatunkowych i nawałnice nawiązań do ikonicznych dzieł popkultury. Legendy potrafią w jednym odcinku walczyć z kosmicznymi piratami, by w następnym bronić westernowego miasteczka przed najazdem bandytów, chwilę później walczyć z wielkim robotem, uciekać przed dinozaurami, odpierać inwazję zombie w czasach amerykańskiej Wojny Domowej albo nokautować nazistów w Paryżu w trakcie II Wojny Światowej. Dzięki temu serial cały czas jest świeży i nieprzewidywalny, nigdy nie wiadomo, dokąd bohaterowie udadzą się w następnym odcinku. Bardzo przypomina to sytuację z Doctor Who w czasach, gdy ten serial nie grzązł jeszcze w gąszczu długich i absurdalnie poplątanych wątków. Co chwila zmieniają się dekoracje, bohaterowie przebierają się w ciuchy odpowiadające epoce, w której aktualnie działają, zaś akcja pędzi na złamanie karku od samego początku, do samego końca.
Co ciekawe, serial emituje również bardzo silne motywy emancypacyjne – postawy rasistowskie i homofobiczne niemal zawsze są bombardowane przemowami godnymi kapitana Jamesa T. Kirka, niekiedy całe odcinki poświęcone są lekcjom tolerancji w stosunku do innych. Jasne, wartościowy przekaz dostarczany jest z subtelnością kreskówkowego kowadła, ale nawet to w jakiś czarodziejski sposób pasuje do konwencji i zamiast zażenowania budzi zachwyt. Dobry humor mąci niestety fakt, że zdecydowana większość pierwszoplanowej obsady to biali heteroseksualni faceci (nie, żeby eliminowało to homoerotyczne podteksty w relacjach pomiędzy niektórymi z nich, bynajmniej), ale i tak jest pod tym względem naprawdę nieźle.
Wszystko to oczywiście byłoby nie do wytrzymania, gdyby Legends of Tomorrow ogrywany był na poważnie. Na szczęście jest wręcz przeciwnie – bardzo wyraźnie widać, że ten serial w żadnym wypadku nie bierze sam siebie na serio i wkłada w usta bohaterów kwestie wyraźnie podkreślające ten fakt. Postać grana przez Wentwortha Millera wypowiada zdanie „This isn’t my first prison break”, bohaterowie rzucają cytatami z dzieł popkultury, sygnalizują sztampowość rzeczy, które napotykają na swojej drodze… a jednak, mimo to, serial nadal trzyma się ram konwencyjnych, nie przebija czwartej ściany, nie zmienia się w otwartą autoparodię. Co wspaniałe, na ogół nie następuje też whedonizacja tego samoświadomego humoru – brak tu wymuszonych, nieśmiesznych żartów skrojonych jedynie po to, by pasowały do kompaktowej struktury tumblrowego mema (ktoś pamięta jeszcze Fitza ględzącego o małpce w pierwszym sezonie Marvel’s Agents of S.H.I.E.L.D.?), każdy motyw doczekuje się porządnego rozwinięcia i osadzenia w fabularnym kontekście całości, wszystkie nawiązania są na swoim miejscu, a nikt nie poświęca spójności charakterologicznej postaci dla względnie zabawnego one-linera. Jasne, humor nie zawsze jest najwyższych lotów, a klisze, którymi żonglują scenarzyści czasami wymykają im się z rąk – wciąż jednak ogólny poziom zostaje zachowany.
Legends of Tomorrow to cudowne dziecko postironii, której niezwykły, bezpretensjonalny urok można porównać chyba jedynie z tymi lepszymi sezonami Power Rangers. Nie każdemu ten serial przypadnie do gustu, ale dla mnie to mały skarb – nieroszczący sobie żadnych ambicji, nieudający, że jest czymkolwiek więcej, niż solidną rozrywką, nieuciekający od konwencji, z której czerpie motywy przewodnie, niewstydzący się tego, czym jest. Jasne, nie jest to w żadnym wypadku produkcja idealna, ale w swojej klasie to jeden z najlepszych seriali, jakie miałem przyjemność oglądać.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz