niedziela, 22 maja 2016

Przebudzenie Mocy

fragment grafiki autorstwa Justina Currie, całość tutaj. 
Nienawidzę tego. Nienawidzę tłumaczenia się z posiadania niepopularnej opinii na jakiś temat w obawie przed histeryczną reakcją większości mającej skrajnie odmienne od mojego zdanie. Jeśli sprawa tyczy się jakiegoś niszowego zjawiska czy utworu, nie jest jeszcze tak źle - publicznie uznając serial animowany Histeria! zrażę do siebie jego fanów… wszystkich czterech. Zupełnie inaczej sprawa wygląda w przypadku dzieł posiadających bezkresne rzesze fanów i fanek. Albo w przypadku mniejszych fandomów, ale za to bardzo (może nawet za bardzo) zaangażowanych. W tego typu sytuacjach zwyczajne nielubienie czegoś uznawanego za arcydzieło - albo przeciwnie, uznawanie za udane czegoś, czego szeroko pojęty fandom nienawidzi. Trochę to rozumiem, bo posiadanie emocjonalnego stosunku do jakiejś sprawy - nieważne czy chodzi tu o legalizację związków jednopłciowych, Final Fantasy VII czy wyższość świąt Bożego Narodzenia nad Wielkanocą - często skutkuje równie emocjonalną, konfrontacyjną postawą w zetknięciu z opinią przeciwną do posiadanej. 

Tak, będę krytykował Star Wars: The Force Awakens i jeśli ktoś ma z tym problem, to proszę, by zachował to dla siebie. Nie chcę przez to powiedzieć, że uciekam przed polemiką - po prostu lojalnie ostrzegam, że jeśli ograniczać się będzie ona do inwektyw pod moim adresem, to jej nie podejmę, a komentarz wyleci z hukiem. Fandom Star Wars słynie z bardzo zajadłych zachowań, a dyskusje z nim nierzadko przebiegają w bardzo brutalny sposób - w przeszłości niejednokrotnie doświadczyłem tego na własnej skórze i po prostu nie mam ochoty na więcej. Spierajcie się z moją percepcją filmu, wysuwajcie własne interpretacje, kontrargumentujcie - to jest fajne, bo ma wartość merytoryczną i poznawczą. Ale jeśli ktoś ma zamiar ograniczyć się do agresywnego fandomowego terytorializmu, to niech się nawet nie wysila, bo z miejsca dostanie bana. Mój stosunek do Star Wars mogę opisać jako doskonałą obojętność. Nie jestem fanem Gwiezdnej Sagi, więc poziom mojego emocjonalnego zaangażowania jest przyzerowy. Ale nie jest też tak, że uznaję Gwiezdne Wojny za nędzną serię - przeciwnie, na ogół znakomicie bawię się oglądając kolejne filmy, po prostu nie mam parcia na zapoznawanie się z rozszerzonym uniwersum czy wertowanie Wookiepedii w każdej wolnej chwili. Nie oglądam seriali animowanych, nie czytam książek, a wydawane przez Egmont komiksy regularnie kupuję w zasadzie tylko dlatego, że są bardzo tanie i bardzo łatwo dostępne, a czyta się je na ogół przyjemnie (choć z głowy wylatują natychmiast po zakończeniu lektury). Do The Force Awakens podchodziłem zatem bez jakichkolwiek oczekiwań poza chęcią obejrzenia przyjemnej space fantasy. 

I się rozczarowałem, bo dostałem bardzo ordynarny autoplagiat klasycznej trylogii Star Wars z podmienionymi bohaterami, wydarzeniami i scenografią (a i to tylko w niektórych przypadkach). Oczywiście, rozumiem co stało za takim, a nie innym zabiegiem - zatarcie złego wrażenia, jakie pozostawiła po sobie stara trylogia (części I-III), która dla wielu fanów okazała się sporym zawodem, między innymi z powodu zbyt dalekiego odejścia od pierwowzoru. J.J. Abrams musiał więc już na samym początku mocno podkreślić, że tworzone przez niego filmu będą powrotem do korzeni, odtwarzając klimat, który sprawił że klasyczna trylogia Star Wars stała się tak popularna. To ma sens. A raczej - miałoby, gdyby nie fakt, że przesadzono w drugą stronę. The Force Awakens wygląda raczej jak remake klasycznej trylogii, niż kolejny rozdział sagi. Podejrzewam, że jedynym powodem dla którego TFA nie został rebootem całej marki jest fakt, iż postacie Lei, Hana i Luka’a są zbyt ikoniczne, by można było przeprowadzić taki proces bez towarzyszącej mu fali krytyki, która negatywnie wpłynęłaby na odbiór nowych filmów. 

Najmocniej uderzyło mnie to już przy napisach początkowych streszczających wydarzenia, jakie rozegrały się pomiędzy Return of the Jedi, a The Force Awakens. Cały progres fabularny zostaje momentalnie wyrzucony na śmietnik, scenarzyści wciskają przycisk „Reset” i ponownie zostajemy wrzuceni w konflikt Imperium z Rebeliantami. Wszystko, co głównym bohaterom klasycznej trylogii udało się osiągnąć okazuje się w dłuższej perspektywie bez znaczenia. Zniesmaczyło mnie to mocno i już na wstępie negatywnie nastawiło do filmu. Oczywiście czytałem recenzje i znałem materiały promocyjne na tyle, by wiedzieć, czego się spodziewać, ale mimo wszytko był to dla mnie dosyć dotkliwy cios. Jasne, trylogia prequeli miała swoje problemy - nieszczęsne midichloriany, problemy z utrzymaniem odpowiedniej kompozycji fabularnej, drewniane aktorstwo - ale przynajmniej próbowała czegoś nowego. Pokazywała rzeczy, których w klasycznej trylogii nie mieliśmy okazji zobaczyć, jak choćby funkcjonowanie zakonu Jedi czy głębsze wejrzenie w politykę i mitologię świata przedstawionego. W TFA praktycznie tego nie ma, jest ciąg następujących po sobie scen akcji lecących punkt po punkcie według scenariusza opracowanego na zasadzie kopiuj-wklej. Oczywiście wedle Świętego Prawa Sequela wszystko musi być większe - lokalny ekwiwalent Gwiazdy Śmierci dostał nawet przestrzenną prezentację pokazującą, ile razy większy jest od swojej poprzedniczki. 

Najbardziej przeszkadza mi fakt, że zawiązywanie się relacji pomiędzy poszczególnymi bohaterami przeprowadzane są tak pospiesznie. Finn i Poe ufają sobie całkowicie i bezwarunkowo dosłownie kilkadziesiąt sekund po pierwszej rozmowie. Rey zaufała Finnowi po niewiele dłuższym czasie. Han zaproponował Rey stanowisko drugiego pilota po… ośmiu minutach znajomości? I tak dalej, i tak dalej aż do finału, w którym Leia przytula Rey widząc ją pierwszy raz na oczy. Wiem, że istnieją mniej lub bardziej przekonujące wytłumaczenia dla każdej z tych relacji, ale przez takie potraktowanie sprawy momentami bardzo ciężko było mi uwierzyć w to ich wzajemne oddanie. Cierpią też na tym sylwetki charakterologiczne postaci. Na szczęście w obsadzie przeważali bardzo utalentowani aktorzy, którzy potrafili mimiką i ekspresją dograć pewne rzeczy niezawarte w scenariuszu (albo zawarte bardzo niebezpośrednio), dzięki czemu wyszło sympatycznie i przekonująco… do momentu, w którym nie zacznie się głębiej wnikać w niuanse. Kolejnym dużym problemem jest fakt, że film pozostawia widzów ze zbyt wieloma pytaniami i zbyt niewielką ilością odpowiedzi. Wiem, że The Force Awakens jest dzieckiem kultury serialu i stanowi nie tyle pełnoprawny film, co wstęp do dłuższej opowieści… ale to trochę nie tędy droga. Nawet filmy Marvela - modelowy przykład kultury serialu obecnej na srebrnym ekranie - zawsze dbają, by być spójnymi, zamkniętymi opowieściami o czytelnym kontekście i satysfakcjonującej konkluzji. Nowy film Star Wars taką opowieścią w żadnym wypadku nie jest, co gorsza - niespecjalnie dobrze wchodzi mu bycie wstępem do takowej. Kim jest i skąd wziął się Snoke? O co chodzi z zakonem Ren? Jaka jest geneza Najwyższego Porządku? Mnóstwo rzeczy jest jedynie lekko zasugerowanych albo otwarcie zatajonych, a finał filmu nie przynosi odpowiedzi na żadną z nich, co skutkuje jedynie konfuzją i brakiem satysfakcji po zakończeniu seansu. Przynajmniej ja nie byłem usatysfakcjonowany. 

Pomówmy o postaci Rey, bo to z kolei ciekawy przypadek. Wiem, że określenie tej bohaterki mianem Mary Sue jest równoznaczne z podpisaniem na siebie wyroku śmierci. Nie uważam by Rey była Mary Sue… mimo wszystko jednak bardzo ryzykownie balansuje na krawędzi bycia przegiętą postacią. To, że potrafi radzić sobie z elektroniką i nieźle idzie jej w walce jest jak najbardziej logiczne, bo biorąc uwagę na jej sposób na życie jest to jak najbardziej usprawiedliwione. Zdziwienie może za to budzić jej natychmiastowe przyswojenie sobie umiejętności obsługi broni palnej - w jednej chwili nie umie obsługiwać blastera, a w drugiej sadzi jeden celny strzał za drugim. Umiejętność walki mieczem świetlnym też jest mocno naciągana, bo z poprzednich filmów doskonale wiemy, że ta broń jest po prostu zbyt niebezpieczna dla niedoświadczonego użytkownika. W A New Hope nim Luke stanął do pierwszej w swoim życiu walki z Vaderem miał za sobą bardzo podstawowy trening, co pokazała nam scena z kulą treningową na pokładzie Sokoła Milenium. Rey takiego treningu nie przeszła, a mimo to jest w stanie nawiązać stosunkowo wyrównaną walkę z Benem. Wiem, że to czepianie się, ale Rey w tym filmie naprawdę robi prawie wszystko - pilotuje Sokoła, walczy mieczem świetlnym, kasuje szturmowców z blastera, obchodzi systemy bezpieczeństwa, używa technik manipulacyjnych kilka minut po tym, jak tylko odkrywa w sobie umiejętność posługiwania się Mocą… trochę martwię się, czy tej bohaterki w kolejnych filmach nie dopadnie syndrom Neo z Matrixa, który pod koniec swojego pierwszego filmu stał się tak absurdalnie potężny, że jedynym sposobem na utrzymanie dramaturgii było eliminowanie go z pola walki. Spodobał mi się natomiast Kylo, bo to postać bardzo fajnie skonstruowana i stanowiąca interesujące odwrócenie schematu - zamiast bohatera pozytywnego kuszonego przez siły zła mamy do czynienia z postacią negatywną zmagającą się z zakusami Jasnej Strony. Absolutnie przepiękna, na poły symboliczna (ta gra światłem!) scena ostatniej rozmowy Bena z Hanem świetnie obrazuje dylemat głównego antagonisty filmu. 

W ogóle wiele można temu filmowi zarzucić, ale nie to, że jest brzydki. Pozytywne wrażenie budzi wykorzystywanie praktycznych efektów specjalnych, dzięki którym The Force Awakens wygląda trochę inaczej, niż większość współczesnych filmów science-fiction. Sceny wygenerowane komputerowo również prezentują się znakomicie. Na poziomie koncepcyjnym film wiernie trzyma się estetyki klasycznej Trylogii. Właściwie jedynym zarzutem, jaki mam do oprawy audiowizualnej filmu jest scena ucieczki z Jakku, a konkretniej sposób, w jaki wyreżyserowany został pościg. Odnoszę wrażenie, że w niektórych momentach montaż jest nieco zbyt rwany, a praca kamery nie do końca pozwala cieszyć się dynamicznym pościgiem za Sokołem Milenium. 

Podsumowując… to był umiarkowanie przyjemny film. Nie mam zamiaru nikomu wmawiać, że The Force Awakens to jakaś porażająca katastrofa, bo tak oczywiście nie jest - z tego co wiem, fani Gwiezdnych Wojen na ogół bawili się na nim bardzo dobrze. Dla mnie osobiście ordynarna wtórność i miałkość relacji między bohaterami zabiła większość przyjemności płynącej z seansu. Osobiście nie znalazłem w tym filmie tego, co przynosi mi przyjemność płynącą z obcowania z kulturą popularną, ale - jak zawsze - macie pełne prawo się ze mną nie zgadzać.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...