niedziela, 5 czerwca 2016

Not everything changes

fragment grafiki autorstwa MaXKennedy, całość tutaj.

Big Finish to prawdopodobnie jedna z najlepszych rzeczy, jaką mogli dostać fani serialu Doctor Who. Słuchowiska produkowane przez studio Nicholasa Briggsa i spółkę charakteryzują się świetnymi scenariuszami, znakomitą grą aktorską i efektami dźwiękowymi, ale to nie wszystko – widać (choć powinienem raczej napisać: słychać) bardzo wyraźnie, że są one tworzone przez ludzi, którzy kochają Doctora i wkładają w swoją pracę mnóstwo serca. Dlatego ucieszyłem się, gdy BBC w końcu udzieliło studiu licencji na nowe sezony serialu (do niedawna mogli korzystać z postaci i motywów pojawiających się tylko w klasycznych seriach) oraz na spin-offy, ponieważ wiedziałem, że nie mogła ona trafić w lepsze ręce.

Lubiłem serial Torchwood, choć boleśnie zdawałem sobie sprawę ze wszystkich jego wad i niedoróbek. Niski budżet, niespójne scenariusze, kiepskie efekty specjalne i nierówna gra aktorska były tylko częścią problemów. Największą wadą był dla mnie jednak problematyczny sposób, w jaki serial przedstawiał osoby biseksualne. Bo tak – z jednej strony fajnie, że (jak utrzymywał showrunner serialu Russell T Davies) wszyscy pierwszoplanowi bohaterowie są biseksualni, bo to jest coś, czego w telewizji nie widuje się praktycznie nigdy. Z drugiej strony rzeczona biseksualność Owena ograniczyła się do jednej sceny w pierwszym odcinku, która silnie sugerowała, że zgwałcił on heteroseksualną parę za pomocą kosmicznych feromonów. Z kolei „biseksualność” Gwen i Tosh ograniczała się do pojedynczych scen, w których padły one ofiarą – odpowiednio – molestowania seksualnego przez kosmiczną chmurę, która opętała niewinną dziewczynę oraz bardzo niesymetrycznej, toksycznej relacji z kosmitką. Przedstawianie tej konkretnej orientacji seksualnej jako zaburzonej albo uwikłanej w patologiczne stosunki międzyludzkie jest niestety znamienne dla popkultury, co mnie osobiście boli. Większość ludzi nie ma styczności z wyoutowanymi osobami biseksualnymi, więc całą swoją wiedzę o nich czerpie z kultury masowej, z której wyłania się na ogół mało przystający do rzeczywistości obraz. Prawdopodobnie niedługo napiszę o tym całą blognotkę, dlatego zakończę tę dygresję i przejdę do meritum.

Na słuchowiskową serię Torchwood składa się szereg godzinnej długości epizodów pogrupowanych w sezony. Odcinki mają dość zamkniętą strukturę – każdy z nich opowiada autonomiczną fabularnie historię i bez żadnego problemu można wskoczyć do tego pociągu na dowolnej stacji, nie przejmując się chronologią wydarzeń. Pierwsze dwa słuchowiska rozgrywają się w późnych latach dwutysięcznych, gdy istnieje jeszcze drużyna znana z pierwszych sezonów serialowej inkarnacji Torchwood, kolejny przeskakuje do czasów po Miracle Day, następny powraca do wydarzeń sprzed rozpoczęcia się serialu (rozgrywa się kilka tygodni po inwazji Autonów, którą mogliśmy obserwować w tym samym odcinku Doctor Who, w którym debiutował Dziewiąty) i tak dalej. Mimo to istnieje wątek, który spina całą serię fabularną klamrą – jest to tajemnicza rasa (frakcja?) kosmitów nazywających się „The Committee”, która planuje przejąć władzę nad światem. Poza tym bardzo niewiele o niej wiadomo – bohaterowie natrafiają na pewne wskazówki dotyczące prawdziwej natury Komitetu, nigdy nie zyskują pełnego obrazu sytuacji, a jedynie drobne elementy układanki, której obraz wyłania się w miarę poznawania kolejnych faktów. To bardzo fajny sposób na wprowadzenie wątku przewodniego w serii, która nie posiada jednego protagonisty, ani tradycyjnej chronologii.

Strasznie podoba mi się to, że każdy bohater otrzymuje własną historię, w której ma okazję zabłysnąć i wyeksponować własny charakter. W serialu bohaterowie na ogół operowali jako drużyna – tutaj tego nie ma, otrzymujemy natomiast solowe przygody poszczególnych członków ekipy. Co ciekawe, w rolach głównych pojawiają się nie tylko pierwszoplanowi członkowie obsady serialu, ale również postaci drugoplanowe (sierżant Andy), epizodyczne (Suzie Costello), a nawet takie, które nie pojawiły się w serialu (Yvonne – dowódczyni Torchwood, którą mogliśmy poznać w finale drugiego sezonu Doctor Who), ale są ważne dla mitologii tego zakątka uniwersum. I to jest bardzo fajne, bo dzięki temu możemy poznać tę organizację z wielu różnych punktów widzenia – dla Gwen będzie ona przeszłością, od której nie jest w stanie uciec, dla Andy'ego szansą na wyrwanie się z zaklętego kręgu szarej rzeczywistości, dla Yvonne gwarantem bezpieczeństwa planety i tak dalej. Fabuły generalnie utrzymane są w duchu dwóch pierwszych sezonów serialu – kameralne opowieści, w których to ludzkie przeżycia i ambicje są ważniejsze, niż pierwiastek fantastycznonaukowy, służący jedynie jako narzędzie do osiągnięcia bardzo przyziemnych celów. Na ogół historie mają też wyższy poziom, niż chwilami bardzo nierówne scenariusze serialu. Seksualność bohaterów ograno zachowawczo – nie licząc kilku wzmianek tylko Jack dostał jedną bodaj scenę homoseksualnego seksu, a na żadne odważniejsze motywy też nie ma co liczyć. Nie przeszkadza mi to jakoś mocno, bo – jak wspomniałem wyżej – seksualna nienormatywność nie jest czymś, co w serialowym pierwowzorze grało tak, jak grać powinno, więc z dwojga złego wolę, by ten temat był poruszany jak najrzadziej.

Moją osobistą faworytką jest, póki co, Yvonne, która – jak pamiętamy z Doctor Who – została zmieniona w Cybermana, a mimo to udało jej się zachować własną tożsamość. To właśnie nadludzka determinacja została świetnie pokazana w słuchowisku One Rule, którego Yvonne była główną bohaterką. W połączeniu z naprawdę świetnym aktorstwem i sympatycznym scenariuszem dało to rezultat w postaci jednego z moich ulubionych słuchowisk od Big Finish. Świetnie wypadł również Jack, który w jednym odcinku łączy siły z Królową Wiktorią, a chemia między nimi jest po prostu cudowna – liczę na więcej odcinków z epoki, bo w tej konwencji sprawdzają się one po prostu wyśmienicie. Pozytywnie zaskoczył mnie też Andy, który zaskakująco dobrze sprawdził się jako protagonista w swoim – nieco komediowym, ale nie do końca – odcinku. Pozostali bohaterowie również nie odstawali. Jasne, zdarzały się słabsze odcinki (ten z Ianto wynudził mnie śmiertelnie), ale słuchowiskowy Torchwood utrzymuje znacznie wyższy poziom, niż jego serialowy pierwowzór.

Tak więc – polecam. Nie jest to może poziom uwielbianego przeze mnie The Confessions of Dorian Gray, ale słuchowiskowa inkarnacja Torchwood to wciąż kawał naprawdę przyzwoitej rozrywki. W chwili, gdy piszę te słowa Big Finish zajmuje się produkcją drugiego sezonu – kolejne odcinki publikowane są średnio co miesiąc. Gorąco zachęcam do zapoznania się z przynajmniej niektórymi z nich.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...