fragment grafiki autorstwa Big Finish, całość tutaj. |
Big Finish udało się w końcu pozyskać licencję zrewitalizowanego w 2005 roku serialu Doctor Who. Co to oznacza dla fanów i fanek tej franszyzy? Ano to, że od teraz ekipa produkująca prawdopodobnie najlepsze słuchowiska na świecie będzie mogła wykorzystywać postaci, monstra, wydarzenia, lokacje, nazwy i elementy fabuły nie - jak dotychczas - tylko z klasycznych seriali DW, ale również tych najnowszych. Zaczęło się z hukiem, od zapowiedzi nowej serii UNIT z córką Brygadiera w roli głównej. Potem lawinowo zaczęły napływać informacje o kolejnych słuchowiskowych spin-offach - Torchwood w końcu znalazł miejsce, gdzie jego potencjał może zostać właściwie wykorzystany, River Song dostała własną miniserię, Strax na jakiś czas dołącza do Jago i Litefoota, klasyczni Doctorzy mierzyć się będą z nowymi potworami, zaś War Doctor otrzyma własną serię, w której dostaniemy wgląd w Wojnę Czasu. Z jakiegoś niezrozumiałego dla mnie powodu własne słuchowisko dostanie też… Winston Churchill. Hmm. Wszyscy wymienieni przeze mnie bohaterowie i bohaterki będą przemawiać głosami swoich aktorów z serialu (tak, nawet War Doctor), a to zapewne dopiero początek, bo potencjał do crossoverów pomiędzy nowymi i starymi bohaterami z Whoniverse - a także tymi wymyślonymi przez Big Finish - jest ogromny. Słowem, dzieje się naprawdę wiele naprawdę fajnych rzeczy.
Ale wiecie co? Mimo tych wszystkich łakoci dla uszu, które czekają nas w najbliższej przyszłości, ja i tak cały czas obstaję przy kolejnych przygodach Ósmego Doctora. Jasne, z niecierpliwością czekam na kolejne odcinki Torchwood i wyglądam serii o War Doctorze, ale to Doom Coalition jest słuchowiskiem, z którym chciałem się jak najprędzej zapoznać. To jest właśnie siła Big Finish - wziąć Doctora o mikroskopijnej rozpoznawalności, który w swojej karierze wystąpił w jednym tylko filmie telewizyjnym (dość kontrowersyjnym zresztą) i sprawić, by fandom go pokochał, dopisując mu kolejne przygody, życiowe zawirowania, pełnokrwistych towarzyszy i niesamowicie charyzmatycznych antagonistów, pogłębiając zarówno postać, jak i jej mitologię w niewyobrażalnym stopniu. Dodajmy do tego naprawdę dobrze rozpisane scenariusze i już mamy doskonały zamiennik coraz bardziej mdłej telewizyjnej inkarnacji franszyzy. Niestety, na razie wygląda to tak, że - dopóki ktoś litościwie nie odspawa Moffata od scenopisarskiego stołka - dobrego jakościowo Doctora znajdziemy chyba tylko w słuchowiskach. Piszę „chyba”, bo są jeszcze książki i komiksy, których nie znam, więc nie mogę się wypowiadać o ich jakości, ale jakoś wątpię, by były znacząco lepsze od tego, co tworzy Nicholas Briggs et consortes.
Ale do rzeczy. Doom Coalition odtwarza format poprzedniej serii z Ósmym Doctorem w roli głównej - ponownie mamy do czynienia z czterema powiązanymi ze sobą aktami jednej, złożonej opowieści. Każdy taki akt zawiera w sobie cztery godzinnej długości odcinki. Pierwsza część tetralogii - zatytułowana po prostu Doom Coalition 1 - ukazała się kilka dni temu i w zamierzeniu stanowić miała coś w rodzaju miękkiego restartu przygód Ósmego Doctora, dając nowym słuchaczom szansę zapoczątkowania przygody z Ósmym bez ciążącego na głową widma wieloletniej, poplątanej mitologii. O ile mogę to ocenić, ten zabieg wypadł raczej średnio - już na samym początku dostajemy retrospekcję z gościnnym występem Siódmego Doctora, co może wprowadzić pewien niepotrzebny zamęt. Poza tym przez cały pierwszy odcinek przewijają się nawiązania do mitologii Doctora, które są bardzo fajne dla słuchaczy-weteranów, ale wśród nowicjuszy mogą wzbudzić tylko i wyłącznie konfuzję.
Dużo sobie obiecywałem po The Eleven - nowym antagoniście Doctora, diabolicznym Władcy Czasu cierpiącym na osobliwą odmianę schizofrenii, w której wszystkie jego dotychczasowe regeneracje uzyskały świadomość i toczą między sobą nieprzerwaną walkę o dominację. Pomysł na postać był zatem bardzo fajny. Podobnie jak wykonanie - od razu zaznaczę, że nie mam absolutnie żadnych zastrzeżeń do gry aktorskiej Marka Bonnara, który sprawił, że The Eleven brzmi dokładnie tak, jak powinien brzmieć schizofreniczny, psychopatyczny drań. Wszystko jednak rozbija się o to, w jaki sposób ta postać została wykorzystana - jako kolejna kalka Mastera, która na dodatek nie posiada żadnej interesującej motywacji. The Eleven jest zły, bo… jest zły. To sprawia, że ostatecznie naprawdę fajnie pomyślany, bardzo charyzmatyczny antagonista koniec końców okazuje Szablonowym Złoczyńcą Zagłady. Odnoszę wrażenie, że o wiele lepiej sprawdziłby się jako dzika karta funkcjonująca gdzieś pomiędzy Doctorem, a jakimś innym antagonistą - końcówka Doom Coalition 1 zdaje się dawać nadzieję na takie rozwiązanie.
Dostaliśmy też nową towarzyszkę - Helen Sinclair, lingwistkę pochodzącą z lat sześćdziesiątych, na którą Doctor i Liv (jego aktualna towarzyszka) wpadli w czasie pościgu za The Eleven i na chwilę obecną jestem w stanie napisać o niej tylko tyle, że ma pewien potencjał, bo na przestrzeni trzech odcinków w których występowała nie udało jej się wyjść poza schemat Standardowej Towarzyszki Doctora. Wiem, że do tego potrzeba czasu - z drugiej jednak strony Lucie, Molly i Liv już od same początku miały bardzo wyraziste osobowości oraz własne wątki, które w naturalny sposób ewoluowały w toku fabuły. Helen wydaje się w porównaniu z nimi trochę dodana na doczepkę - naprawdę Doom Coalition nic by nie straciło, gdyby wyciąć ją z fabuły. Jasne, nie każda towarzyszka musi być tak mocno powiązana z osią fabuły, jak Molly, ale trochę głębsza charakteryzacja i ekspozycja charakteru naprawdę by nie zaszkodziły. O Helen póki co wiemy tylko tyle, że drażni ją powszechny w jej czasach seksizm, który uniemożliwia jej rozwój kariery naukowej. Czy jest inteligentna, niezależna i wyemancypowana? No jest. Czy jest kompetentną towarzyszką? No tak. Czy cokolwiek poza tym? No… nie bardzo. Strasznie mi to pachnie towarzyszkami made by Moffat. Oczywiście nie wykluczam, że Helen z czasem rozwinie się w pełnowymiarową postać - w zasadzie jestem pewien, bo od Lucie począwszy Ósmy nie miał towarzyszki, której bym nie polubił - ale na razie jestem do niej, w najlepszym razie, neutralnie nastawiony.
Dla równowagi dodam, że scenariusze są bardzo fajne. Pierwszy odcinek niemal w całości rozgrywa się na Gallifrey i choć nie powracają w nim bohaterki i bohaterowie obsady mojego ulubionego słuchowiska od Big Finish, to i tak miło jest zajrzeć na ojczystą planetę Doctora. Drugi odcinek bardzo pomysłowo ogrywa koncepcję podobną do tej, dzięki której wymyślono Płaczące Anioły, trzeci stanowi przyjemną - choć odrobinę nużącą i przewidywalną - przygodą w czasach Galileusza, natomiast czwarty i zarazem finałowy zabiera nas do wiktoriańskiej fabryki… w kosmosie. W zasadzie każdy epizod jest bardzo dobrze napisany i wyreżyserowany, dzięki czemu Doom Coalition słucha się z olbrzymią przyjemnością, a końcówka robi smaka na więcej. Jasne, zdarzają się dłużyzny - szczególnie w epizodzie z Galileuszem - ale nic kardynalnie słabego, co zaważyłoby na ocenie całości. Po prostu kolejne bardzo dobre słuchowisko od Big Finish.
I tak chyba mógłbym podsumować całość - pierwszy akt Doom Coalition to bardzo przyjemny kawałek fabuły, który opowiada angażującą historię i stawia solidne fundamenty pod dalszy rozwój akcji. Nie jest to poziom mistrzowskiego Dark Eyes 1, ale też trudno wymagać, by każdy odcinek był doskonały, szczególnie przy takiej częstotliwości produkowania kolejnych słuchowisk, jakie obecnie ma Big Finish. Oczywiście, że będą się trafiać lepsze i gorsze historie. Doom Coalition, mimo raczej letniego startu, nadal zapowiada się bardzo obiecująco. Kolejny akt dopiero w marcu, ale nie narzekam, bo po drodze dostaniemy nowe odcinki Torchwood, pierwszą serię z War Doctorem i wiele innych smakowitości. Jest na co czekać.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz