fragment loga serialu, całość tutaj. |
Oglądam co najwyżej jedno anime rocznie i naprawdę niewiele rzeczy jest w stanie zmusić mnie do podkręcenia tej częstotliwości. Naprawdę, żeby wyobrazić sobie sytuację, w której sięgam po jakieś anime, trzeba wykazać się sporą dawką myślenia życzeniowego. Wyobraźmy sobie na przykład taką sytuację - powiedzmy, czysto teoretycznie, że mój sprzęt uległ pewnemu uszkodzeniu, które (choć odwracalne i raczej irytujące, niż groźne) spowodowało nieodwracalną utratę części danych. Powiemy, że wśród wspomnianych danych znajdowały się przygotowane zawczasu notki, których nie zdążyłem jeszcze zdigitalizować, co spowodowałoby potencjalną przerwę w nadawaniu bloga. I powiedzmy, że - aby zapobiec takiej sytuacji - obejrzałbym jakieś niedługie anime, najlepiej powstałe na bazie lubianej przeze mnie marki gier video z zamiarem napisania krótkiej, niewymagającej dogłębnego researchu notki, którą mógłbym zamieścić na blogu, by wypełnić czymś powstałą wskutek awarii dziurę w harmonogramie. Oczywiście, taka sytuacja jest zgoła mało prawdopodobna, bo wymagałaby zbiegu kilku wyjątkowo niefortunnych okoliczności, które w realnym świecie mają bardzo nikły stopień prawdopodo… no dobra, nie klucząc już dłużej - tak się właśnie stało. Jestem wkurzony jak wszyscy diabli, bo poza czterema słusznych rozmiarów notkami straciłem również inne, równie cenne rzeczy, które są obecnie nie do odtworzenia. Ale dość już o tym, bo nie mam zamiaru psuć sobie krwi dłużej, niż to konieczne.
Do rzeczy zatem - obejrzałem Final Fantasy: Legend of Crystals, czteroodcinkowe anime nawiązujące fabularnie do mojej ulubionej gry z serii. Akcja miniserialu rozgrywa się dwa wieki po wydarzeniach przedstawionych w Final Fantasy V i przedstawia historię potomków głównych bohaterów gry, którzy ponownie muszą ocalić kryształy podtrzymujące egzystencję ich świata - tym razem przed tajemniczym złem pochodzącym z Kosmosu. Choć akcja rozgrywa się dwieście lat w przyszłości świata FFV, to pojawiają się w niej postaci z gry - przede wszystkim Mid, wnuk Cida, sam Cid (tak jakby…), w retrospekcjach natomiast widzimy oryginalnych Wojowników Światła. Kilka razy wspomniany zostaje ExDeath, niestety ani na moment nie pojawia się on na ekranie we własnej osobie. Co gorsza, kompletnie pominięto postać Gilgamesha, choć przecież jego losy w grze kompletnie usprawiedliwiłyby powrót tego piekielnie charyzmatycznego i sympatycznego bohatera. Rany, robić serial na licencji Final Fantasy V i nie wykorzystać w nim Gilgamesha, to tak, jakby zrobić serial na licencji Marvela i nie wykorzystać żadnej ikonicznej postaci z komiksów, tylko stworzyć od podstaw kompletnie nową i nudną obsadę nołnejmów.
Pierwszym… może nie tak do końca rozczarowaniem, ale na pewno niemałym zdziwieniem… było dla mnie zetknięcie się ze światem przedstawionym w anime. Uniwersum z gry Final Fantasy V było mocno inspirowane europejskim średniowieczem (poza jedynką, to chyba gra najmocniej nawiązująca do tej estetyki w całej serii) z kilkoma silnymi wskazówkami, co do pseudoegipskiego rodowodu zamieszkującej świat cywilizacji. Świat w Final Fantasy: Legend of Crystals - a przynajmniej te jego fragmenty, które nam przedstawiono - to mieszanka mocno podkręconego dieselpunku z motywami kojarzonymi z tradycją chińską. O ile dieselpunk mi nie przeszkadza, bo spokojnie może być przyjęty w ramach technologicznego progresu świata przedstawionego, o tyle estetyka Dalekiego Wschodu mnie zaskoczyła, bo w samej grze takich motywów nie było niemal wcale i nigdzie nie wyjaśniono, skąd wzięły się one w przyszłości. Kilka znanych z Final Fantasy V lokacji pojawiło się w anime, ale i one zostały przeprojektowane - choćby zamek królowej Lenny wygląda teraz jak Tadż Mahal, w czasie gdy w FFV był on klasyczną europejską warownią. I znów, można to tłumaczyć przeskokiem czasowym - zamek mógł zostać przecież w międzyczasie zburzony i odbudowany w innym stylu - ale przyznam, że nie rozumiem tej decyzji. Anime, z racji formatu, zostało skierowane przede wszystkim do fanów gry i drylowanie produktu z jego ikonicznych elementów wydaje mi się naprawdę mało sensowne.
Sama opowieść jest maksymalnie stockowa - grupa bohaterów wiedziona różnymi pobudkami zawiązuje sojusz i łączy siły celem odzyskania Kryształów z rąk Ra Devila, cyborga (?) pełniącego rolę etatowego złoczyńcy tej opowieści. Z racji niewielkiej ilości odcinków intryga została bardzo skondensowana - wiele wątków zostało zaledwie zarysowanych czy nawet jedynie zasygnalizowanych, przez co historia cierpi na mnóstwo dziur logicznych i niedopowiedzeń. Weźmy choćby - uwaga, spoilery - Czarny Księżyc, na którym nasi bohaterowie staczają finałową walkę ze złem. Widzimy na nim fragmenty zrujnowanych autostrad, co sugeruje, że ciało niebieskie było onegdaj zamieszkane przez dość rozwiniętą rasę. O której w anime nie ma ani słowa. Podobnie jak nie wiemy, skąd w podziemiach Świątyni Wiatru wziął się Wind Drake (ani nawet, czy to ten sam gad, który wcześniej występował w grze), o co chodzi z tym morskim stworem, który pojawił się w dwóch odcinkach, ale nie pełnił absolutnie żadnej roli w fabule i wiele innych rzeczy. To sprawia, że serial wygląda tak, jakby był zaplanowany na znacznie więcej odcinków, ale potem przycięto go do formatu OVA, amputując większość rzeczy z tła fabularnego. W rezultacie dostaliśmy strasznie generyczną opowieść o walce Dobra ze Złem. Twórcy próbowali ją nieco zindywidualizować, dodając wątki komediowe, czyli coś, co bardzo spodobało mi się w growym pierwowzorze miniserialu. O ile jednak humor w Final Fantasy V był całkiem błyskotliwy, metatekstowy, a momentami przyjemnie absurdalny, o tyle w Legend of Crystals wszelkie gagi oparto na dość żenującym fanserwisie.
Fanserwis. Taaa… w chwilach takich jak ta wychodzi ze mnie europocentryczny buc (którego generalnie staram się tłuc ile wlezie, ale drań wciąż nieźle się trzyma). Oczywiście, powtarzam sobie, że należy wziąć pod uwagę i uszanować odmienną kulturę, różny od mojego własnego sposób podchodzenia do tematów tabu, inną percepcję kobiecej seksualności, czas powstania tego anime i tak dalej. Mimo wszystko jednak, gdy widzę tak ordynarny, prostacki fanserwis jak w Final Fantasy: Legend of Crystals, nic nie mogę poradzić na to, że uśmiecham się z europocentryczną wyższością. Kobieca część obsady z jednym tylko wyjątkiem ubrana jest w bardzo wiele odsłaniające kostiumy. Charyzmatyczna piratka Rouge nosi lateksowy kostium osłaniający okolice bikini i niewiele więcej (podobnie jak jej załoga, która dodatkowo z jakiegoś niewyjaśnionego powodu nosi okulary do oglądania filmów w 3D) i o ile tutaj można jeszcze to jakoś zaakceptować i wytłumaczyć campową konwencją, o tyle Linlay, druga bohaterka pierwszoplanowa ubrana jest w jakąś mutację japońskiego kimona, nieprzyzwoicie wręcz krótkiego, przez co właściwie co kilkanaście sekund widz jest uraczony widokiem jej bielizny. I to jest już głupie, niepotrzebne i budzące zażenowanie. Co gorsza, w pewnym momencie Linlay staje się nosicielką jednego z Kryształów, przez co od czasu do czasu jej pośladki zaczynają świecić… nie pytajcie mnie, gdzie tu logika, ten fenomen - jak i wiele innych - nigdy nie został wyjaśniony i służył jedynie wiadomym celom.
Jeśli pominiemy żenujący fanserwis i sztampową fabułę, czy w Final Fantasy: Legend of Crystals zostaje coś wartego uwagi? O dziwo - trochę tak. Postaci są całkiem nieźle pomyślane - mają wyraziste i zróżnicowane charaktery. Brak im, rzecz jasna, jakiejś psychologicznej głębi, ale też nie jest to serial, w którym byłaby ona potrzebna. Nawet wspomniana wyżej Linlay - choć konsekwentnie przez cały serial robi za ciągle porywaną i ratowaną Damselę w Distresie - zdołała zaprezentować kilka cech charakteru współdzielonych ze swoim praszczurem Bartzem. Podobały mi się również subtelne odwołania do estetyki Yoshitaki Amano, głównego „architekta wyobraźni” serii Final Fantasy. Postać Niebieskiego Maga czy łysy Chocobo są jakby żywcem wyjęci z jego artworków sporządzonych na potrzeby gier. W ogóle, jeśli zignoruje się niekoherentność projektu świata przedstawionego względem Final Fantasy V to ten element wypadł nawet fajnie. Może bez jakichś rewelacji, ale jednak tła, projekty budynków i postaci są porządnie wykonane, animacja jest płynna, a wyraziste, kontrastowe kolory na pewno przypadną do gustu fanom anime z lat osiemdziesiątych. Muzyka podobnie - część melodii to rearanżacje ścieżek muzycznych z gry, część skomponowano specjalnie na potrzeby anime, ale wszystkie brzmią co najmniej dobrze.
Czy zatem warto obejrzeć Final Fantasy: Legend of Crystals. Raczej nie, bo to naprawdę przeciętna produkcja. Czy da się ją oglądać? Tak, ale nie bardzo jest sens, chyba, że jest się naprawdę wielkim fanem serii, który musi obejrzeć i zagrać we wszystko, co nosi tytuł Final Fantasy. Generalnie jednak nie jest to produkcja dla osób oglądających jedno anime rocznie. Squre Enix cannot into animation, co zresztą studio udowodni jeszcze niejednokrotnie. Ale o tym napiszę pewnie innym razem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz