fragment loga filmu, całość tutaj. |
Taa… prędzej czy później musiało do tego dojść. Kilka razy napomknąłem w Internecie, że podobał mi się film Final Fantasy: The Spirits Within i dziwią mnie tak skrajnie negatywne opinie o tej animacji. Teraz, gdy zapoznałem się już z pięcioma grami z głównej serii Final Fantasy, jednym powszechnie cenionym spin-offem i jednym dość nielubianym w fandomie anime odświeżyłem sobie ten film, by sprawdzić, czy - a jeśli, to w jaki sposób - zmieni się moja opinia o nim. I trochę się zmieniła, nie ukrywam. Rozumiem już, czemu fani i fanki Final Fantasy tak bardzo nie lubią The Spirits Within. Rozumiem też, czemu tak bardzo podobał mi się w moich szczenięcych latach, gdy po raz pierwszy obejrzałem go na Polsacie.
Ale zacznijmy od podstaw. Final Fantasy: The Spirits Within powstawał cztery lata i miał być dla Square (producenta Final Fantasy) początkiem gigantycznej rewolucji kulturowej. Japończycy snuli bowiem wizję „cyfrowych aktorów” - specjalnie zaprojektowanych modeli postaci, które będą potem występowały w wysoce zaawansowanych animacyjnie filmach 3D, gołym okiem nieodróżnialnych od tradycyjnych obrazów filmowych. By tego dokonać, powstało studio Square Pictures, odpowiedzialne za stworzenie pierwszej tego typu animacji, która miała wstrząsnąć posadami przemysłu kinematograficznego i zaprowadzić nowy porządek, nad którym władzę sparować będzie oczywiście Square. Sytuacja wydawała się na tyle poważna, że wystraszona nagłym skokiem technologicznym Gildia Aktorów Ekranowych zabrała głos w tej sprawie, krytykując ideę cyfrowych aktorów.
Jak to się wszystko skończyło, wszyscy doskonale wiemy - film przyniósł gigantyczne straty, które ostatecznie zmusiły Square do fuzji z Enix z 2003 roku. Aki Ross, główna bohaterka filmu, która miała zostać pierwszą z cyfrowych aktorek pojawiła się potem tylko na okładce Maxima (w bikini, jakżeby inaczej) i w testowym materiale do Animatrixa, który miał przekonać Wachowskich do zaangażowania Square Pictures do zanimowania jednej z nowelek. Square może i jeszcze próbowałoby coś ugrać na wyprodukowanej przez siebie technologii, ale kilka lat później na ekrany kin wszedł The Polar Express w całości nakręcony przy użyciu znacznie bardziej efektywnej technologii performance capture, co już kompletnie dobiło twórców Final Fantasy: The Spirits Within. No cóż… pech.
Przejdźmy jednak do samego filmu. Naczytałem się o nim rzeczy strasznych - portal Dorkly określił go nawet mianem najgorszej filmowej adaptacji gry video w historii. Zapewne, gdybym przed swoim pierwszym zetknięciem z tym The Spirits Within był fanem Final Fantasy, podczas jego oglądania mocno irytowałbym się niekoherentnością z tym, co w tej franszyzie znam i lubię. Zamiast lekko baśniowej fabuły w klimatach fantasy z elementami sci-fi dostaję twarde post-apo, zamiast barokowo barwnej i bogatej oprawy audiowizualnej - szarobure zgliszcza i tak dalej. Ktoś mógłby powiedzieć „przecież gry z serii Final Fantasy są względem siebie niemal zupełnie autonomiczne fabularnie i estetycznie”, ale to nie do końca tak. Jasne, niemal każda gra z serii to inna fabuła, inny setting i inny zakres tematyczny, jednak większość z nich powiela pewne motywy (Moogle, Cid, kryształy, machiny latające, Summony, dualizm świata przedstawionego, rebelia przeciwko złowrogiej, zinstytucjonalizowanej organizacji, na ogół jakiegoś Imperium), przetwarzając je na coraz to nowe sposoby i sięgając po jakąś grę z serii zawsze mogłem mieć pewność, że odnajdę tam część z nich. To bardzo unikalny sposób na utrzymanie spójności serii luźno powiązanych ze sobą dzieł i kiedy fan marki sięga po The Spirits Within spodziewa się utrzymania takiego trendu.
I zostaje rozczarowany. Film naprawdę nie ma prawie żadnych odniesień do gier video. Nie ma Moogli, brakuje Summonów, Chocobo (z wyjątkiem bodaj jednego na koszulce Aki), zamiast Cida jest jakiś Sid. Zamiast alternatywnej rzeczywistości mamy postapokaliptyczną Ziemię, zamiast kompleksowej fabuły i postaci - dość stockową opowiastkę i kompletnie niezapamiętywalnych protagonistów. Na upartego można dopatrywać się pewnych podobieństw niektórych Fantomów do potworów czy Summonów z gier, a nazwisko głównego antagonisty, Heina, powiązać z noszącym to samo miano bossem z Final Fantasy III, ale idę o zakład, że większość z tych zbieżności jest czysto incydentalna. Ten film ma po prostu tak mało wspólnego z Final Fantasy, że powiązanie go z tą marką wręcz mu szkodzi, bo sprawia, że część widzów podchodzi do niego z pewnymi dość sprecyzowanymi oczekiwaniami - i potem, co zupełnie zrozumiałe, wyraża swoje niezadowolenie z faktu, że nie zostały one zaspokojone.
Czy zatem Final Fantasy: The Spirits Within jest aż tak fatalnym filmem, za jaki się go powszechnie uznaje? Nie, chociaż z drugiej strony trudno uznać go za jakiś szczególnie wybitny obraz. To mocno przeciętne sci-fi, które wygląda raczej jak prezentacja umiejętności animatorów. I to niezłych animatorów - pamiętam, że tych dziesięć lat temu byłem wprost zaszokowany możliwościami wygenerowania tak szczegółowych i realistycznych postaci. Dziś oczywiście wygląda to, w najlepszym razie, mocno przeciętnie, ale niektóre ujęcia (choćby ucieczka latającym statkiem przed wielkim Fantomem) potrafią zrobić pozytywne wrażenie.
Skupię się może na tym, co mi się w Final Fantasy: The Spirits Within podobało, bo o wadach tego filmu z pewnością czytaliście już w wielu miejscach. Zaskakująco przyjemna jest pierwsza połowa filmu. Napięcie jest nieźle stopniowane, kolejne informacja odnośnie intrygi są serwowane w taki sposób, by podtrzymać zainteresowanie widza, dynamizm nie pozwala się się nudzić… jasne, postaci są papierowe i - jak słusznie wytknięto w linkowanym powyżej artykule Dorkly - wyglądają jak klisze ordynarnie pozszywane z tvtropesowych motywów, a dialogi pozostawiają sporo do życzenia, ale ogląda się naprawdę dobrze. Dopiero pod koniec drugiego aktu, gdy następuje punkt zwrotny, a poznani wcześniej bohaterowie zaczynają ginąć film zaczyna nużyć i irytować swoją przewidywalnością i miałkością - do tego momentu jednak jest całkiem fajnie.
Bardzo podobał mi się spirytualny motyw Ziemi jako istoty posiadającej duszę - i, w ogóle, cała ta duchowa mitologia filmu. To było po le guinowsku fajne, szczególnie w chwili, gdy ujawniona zostaje prawdziwa natura Fantomów i okazuje się, że nie są oni antagonistami, a jedynie gromadą zagubionych dusz istot pochodzących z martwej planety. Strasznie lubię takie mieszanie wątków mistycznych z science-fiction i tutaj wypadło to świetnie. Przynajmniej na początku, bo potem cały ten wątek robi się strasznie bełkotliwy i ostatecznie służy jedynie jako dość ordynarny wytrych fabularny. Szkoda, bo mogłoby być z tego coś daleko bardziej ciekawego.
Podobał mi się gadżet zaprezentowany prawie na samym początku filmu, w scenie ratowania doktor Ross z ruin Nowego Jorku. Eskadra wysłana na misję ratunkową zamiast spadochronów używała specjalnych żeli wystrzeliwanych w powietrzu i pełniących rolę czegoś w rodzaju materacy pneumatycznych spowalniających spadanie tuż przed zetknięciem z ziemią. Bardzo fajnie to wyglądało. Podobnych patentów w filmie jest jeszcze co najmniej kilka. W ogóle, projekty otoczenia, choć raczej szablonowe, są bardzo estetyczne - posłużyły zresztą jako jedno z dużych źródeł inspiracji dla oprawy wizualnej Mass Effecta. Co by nie mówić o Final Fantasy: The Spirits Within, to na pewno nie można zarzucić mu szpetoty.
A zatem - nie jest to nawet w połowie tak zły film, jak twierdzą twardogłowi fani Final Fantasy. Ma kilka fajnych motywów, znakomitą oprawę audiowizualną i generalnie da się go oglądać bez zgrzytania zębami - jeśli tylko zapomnimy, że film nominalnie należy do multiwersum Final Fantasy, o co zresztą nietrudno zważywszy na niemal zupełny brak smaczków i odniesień. Co więc pozostaje? Przyzwoite sci-fi do obejrzenia w leniwe niedzielne popołudnie.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz