fragment grafiki autorstwa Andreasa Martensa, całość tutaj. |
Fragmenty, czyli prawdziwy (w przeciwieństwie do prequelowych Duchów) początek sagi o Rorku. Żywię do tego albumu ogromny sentyment, bo to od Fragmentów właśnie zaczęła się moja miłość do prac Andreasa.
Dwa pierwsze tomy Rorka różnią się nieco od pozostałych części cyklu - są inaczej narysowane, mają nieco inną kompozycję (zamiast zwartej opowieści kilka powiązanych ze sobą nowelek), a fabuła wyraźnie nie jest jeszcze zaplanowana w takim stopniu, jak widzimy to w dalszych częściach. Wiąże się to z faktem, iż pierwotnie Rork wychodził w odcinkach w komiksowym magazynie Tintin - dopiero z czasem tryb wydawniczy zaczął obejmować klasyczne, czterdziestoośmiostronicowe tomy o zwartej strukturze fabularnej. Inna sprawa, że rozpoczynając pisanie Rorka autor do końca nie był jeszcze pewien, w którą stronę chce pociągnąć całą intrygę - w przedstawionych we Fragmentach opowieściach widać spory rozstrzał koncepcyjny, a niekiedy są to koncepcje całkiem szalone. Tym większy szacunek dla autora, że udało mu się to wszystko posklejać w imponującą fabułę.
Album rozpoczyna się nowelką noszącą tytuł Stuletni dom, w którym Rork bada sprawę niepokojących fenomenów dręczących pewnego pewnego pisarza. Już na samym wstępie czytelnik dostaje coś wspaniałego - tytułowy dom, który bezpośrednio nie jest w żaden sposób zwiany z fabułą nowelki (choć, jak się okaże, z fabułą sagi już owszem), ale jest po prostu zna-ko-mi-cie wymyślony. Budowla stoi na wybrzeżu i wskutek działalności wody częściowo zawaliła się, odsłaniając połamane belki, raptownie kończące się podłogi, zdruzgotane ściany i… jakiś obłędny mechanizm zegarowy wbudowany w jego strukturę. Podkreślam, ów dom nie ma nic wspólnego z fabułą opowiadania, ale już sama jego obecność daje czytelnikowi do zrozumienia, że świat Rorka pełen jest fascynujących tajemnic. Andreasa czyta się właśnie dla takich konceptualnych perełek, czasami pełniących rolę fabularnych gadżetów, czasami po prostu (jak w tym przypadku) będących barwnymi elementami tła. Sama fabuła Stuletniego domu jest ekstremalnie prosta - w zasadzie trudno tu pisać o fabule, to raczej ekspozycja pewnej sytuacji i jej rozwiązania, bez żadnych zwrotów akcji, bez szokujących odkryć i bez punktu kulminacyjnego.
Drugą nowelką jest Krytyczny punkt, w którym przedstawiony nam zostaje przyjaciel Rorka - nieco zdziwaczały wynalazca Adam Neels, który dokonał właśnie epokowego odkrycia. Neels odnalazł sposób na wyznaczenie na każdym kulistym obiekcie krytycznego punktu, którego naruszenie spowoduje całkowite zniszczenie obiektu, niezależnie od jego rozmiaru, masy czy wytrzymałości. To właśnie Krytyczny punkt i ta koncepcja sprawiły, że nieodwołalnie zakochałem się w Rorku - sam pomysł na takie nieodkryte dotąd fizyczne prawo przypomina nietrafione naukowe hipotezy (choćby dziewiętnastowieczny eter mający jakoby wypełniać cały Wszechświat), z których często-gęsto czerpali pionierzy fantastyki naukowej. Rork nie mógł trafić lepiej, bo w chwili, gdy czytałem Fragmenty równolegle przechodziłem okres fascynacji Vernem i po prostu musiałem się zakochać w andreasowskiej filozofii tworzenia opowieści. Podobnie jak w przypadku Stuletniego domu także i Krytyczny punkt jest raczej zabawą pewnym pomysłem, niż pełnoprawną opowieścią, ale - znów - w ogóle to nie przeszkadza.
Trzecim opowiadaniem graficznym zaprezentowanym we Fragmentach jest Plama i o ile poprzednie rozdziały odwoływały się raczej do anturażu klasycznej fantastyki naukowej, o tyle fabuła Plamy przypomina raczej jakiś epizod Twilight Zone. Mamy z pozoru trywialną sytuację, która zmienia się w iście gotycki (ta burza z piorunami, sugestywne pozy bohaterów, strzelista architektura muzeum, w którym - i na dachu którego - dzieje się akcja) horror. Horror, dodajmy, bardzo klasyczny i mający na celu raczej zadziwić i zaniepokoić, niż przestraszyć i obrzydzić.
Kolejna opowieść - Low Valley - stanowi tak naprawdę pierwsze poważniejsze zawiązanie akcji. To pierwsza nowelka, która ma otwarte zakończenie (poprzednie były autonomicznymi epizodami) i jest konsekwentnie kontynuowana w dalszej części tomu. Poznajemy w nim tajemniczą dziewczynę w niejasny sposób odnalezioną przez Rorka na kawałku piaszczystej plaży, który emanuje dziwną energią. Energia pochodzi z ołtarza znajdującego się w jaskini pod plażą i znaczna część nowelki poświęcona jest jej eksploracji. Tu objawia się prawdziwy geniusz artystyczny Andreasa - jak pokazać nic (no, prawie nic) w sposób, który sprawi, by czytelnikowi opadła szczęka. Autor nie boi się wypełnić swoich kadrów czernią, a nietypowe perspektywy jeszcze mocniej utrudniają zorientowanie się w przestrzeni, co dość ładnie odzwierciedla zagubienie bohatera. Co ciekawe, oprócz Rorka i dziewczyny w jaskini znajduje się ktoś jeszcze… ktoś, kogo nie widzimy, ale kogo obecność wyrażona jest miarowym dźwiękiem kroków oraz odciskiem nieludzkiej stopy odnalezionej na piasku. Autorowi doskonale udaje się wykreować poczucie niesprecyzowanego zagrożenia i choć nigdy (aż do samego końca cyklu) nie widzimy stworzenia krążącego po jaskini, to jednak wyobraźnia robi swoje.
Następnie mamy tytułowe Fragmenty - opowieść o tym, jak dziewczyna z poprzedniego rozdział (Rork nadał jej przydomek Low Valley) stara się odzyskać utraconą pamięć. Na jaw wychodzą też jej potężne zdolności parapsychiczne. I tu dostajemy kolejny przecudny gadżet - pogrążona we śnie Low Valley dosłownie dekonstruuje dom Rorka, tworząc z niego na wpół lewitującą kompozycję fragmentów ścian, okien i drzwi. Tego nie da się opisać, to po prostu trzeba zobaczyć - całostronicowy panel ukazujący tę scenę jest tak piękny, że nic dziwnego, iż trafił nawet na okładkę pierwszego polskiego wydania Fragmentów. Ponownie mamy opowieść opartą na jednym tylko pomyśle, nie dostając w zamian wiele fabuły - ale za to jakim pomyśle! I jak wykonanym!
Zmienia się to w kolejnym rozdziale zatytułowanym Powrót plamy, gdzie powraca kilka wcześniejszych motywów i postaci ze poprzednich nowelek, dając tym samym pierwszy sygnał, że Rork to zwięzła opowieść, a nie ciąg stosunkowo zamkniętych fabułek. Graficzny rozmach i popisy koncepcyjne ustępują miejsca rozwojowi fabuły - poznajemy w końcu imię Low Valley (Deliah), zgodnie z tytułem powraca też złowieszcza plama. Ze wszystkich dotychczasowych nowelek ta jest najmniej autonomiczna - właściwie trudno ją sobie wyobrazić opublikowaną gdzieś poza kontekstem poprzednich.
Bardzo mocno łączy się ona z W Nowym Jorku, opowieścią zamykającą pierwszy tom cyklu. Rork udaje się na poszukiwania Deliah, a trop wiedzie go do Nowego Jorku właśnie. Nowelka jest krótka, ale posiada bardzo sugestywny, duszny klimat. Rork zwiedza wieżowiec, który nie do końca poddaje się prawom newtonowskiej fizyki. Jak na Andreasa jest jednak pod tym względem bardzo zachowawczo - wieżowiec nie jest jakimś nieeuklidesowym labiryntem rodem z grafik Eschera, a „jedynie” brakuje mu jednego piętra, przez co górna jego część lewituje nad dolną. Całe opowiadanie jest właściwie nie tyle pełnoprawnym utworem, co konkluzją całego pierwszego tomu Rorka.
We Fragmentach Andreas jawi nam się jako twórca-wizjoner, który skupia się na zabawach rozmaitymi koncepcjami oraz poetyką graficzną (o czym za chwilę), fabułę snując niejako mimochodem. Co absolutnie nie jest niczym złym, o ile wzmiankowane koncepcje są intrygujące i działają na wyobraźnię - a są i działają. Uwielbiam Andreasa właśnie za tę jego nieposkromioną kreatywność, dzięki której wszystkie jego komiksy czyta się z zapartym tchem i uśmiechem na ustach. Po prostu bardzo niewielu twórców, w jakimkolwiek medium, może się mierzyć z Andreasem pod względem wyobraźni. Równie niewielu rysowników może się z nim mierzyć pod względem kreski. We Fragmentach mamy jeszcze czynienia ze wczesnym Andreasem, który jeszcze nie do końca wypracował swój własny, niepowtarzalny styl rysunku. Postaci mają stosunkowo naturalne proporcje ciała, choć już na tym etapie posiadają bardzo wyraziste cechy charakterystyczne - coś, co w późniejszych latach będzie znakiem rozpoznawczym andreasowskiego stylu. Zachwyt budzi kompozycja poszczególnych kadrów - ZAWSZE jest ona doskonale pomyślana, odzwierciedla tempo i ton prezentowanych zdarzeń (choćby starcie na dachu muzeum) i urzeka pomysłowością. Mnóstwo artystów jest pod tym względem bardzo konserwatywnych, stawiając na pierwszym miejscu czytelność i klarowność komiksu, co zamyka nas w korowodzie nudnych, prostych paneli. U Andreasa mamy pod tym względem czysty geniusz - ujęcia z nietypowych kątów i perspektyw, zabawy kompozycją paneli na stronie (długie, pionowe kadry - kolejny znak rozpoznawczy artysty), optyczne sztuczki wywołujące w czytających określone efekty. A mimo to, zawsze wszystko jest niesamowicie czytelne, oko wie, czego szukać i którą drogą podążać za kolejnymi kadrami.
Fragmenty to znakomity album, choć ma w sobie nieco przaśności. Widać, że Andreas nie jest tu jeszcze doświadczonym twórcą i pewne rzeczy robi intuicyjnie - głównie w sposobie prowadzenia fabuły. Mimo to jednak pierwszy tom Rorka to komiks znakomity, który czyta się z olbrzymią przyjemnością.
Mmm, klasyka z komiksu "Fantastyka"...
OdpowiedzUsuń