fragment grafiki autorstwa Justyny Mordas, całość tutaj. |
Kiedy ogłoszono, że Terry Pratchett umarł, byłem wtedy w drodze z pracy do domu. Wiatr wiał mi w oczy i strasznie łzawiły - nawet po tym, jak ustał. Co jest, myślałem sobie, trąc załzawione powieki. Kiedy wróciłem do mieszkania i sprawdziłem Internet, łzy płynęły dalej, tym razem jednak znałem powód. Terry Pratchett, słynny autor powieści fantasy wchodzących w cykl Świata Dysku nie żyje.
Wstrząsnęło mną to dogłębnie, choć przecież wiedzieliśmy, że ten moment zbliża się nieubłaganie, w 2007 roku u pisarza zdiagnozowano bowiem chorobę Alzheimera. Mimo wszystko jednak ta świadomość w najmniejszym stopniu nie łagodzi bólu, jaki przyniosła mi wieść o śmierci Pratchetta. Kiedy przeczytałem, że autora nie ma już z nami na tym świecie, płakałem. Nie jestem osobą dającą się ponosić tego typu emocjom, nie mam też skłonności do wzruszeń - ale w tym przypadku uderzyło mnie to jak obuchem w skroń. Nie umiem znaleźć sobie miejsca, ani choćby skupić myśli na czymś innym.
Dobrze pamiętam pierwszą powieść Pratchetta, którą w życiu przeczytałem - to było Na glinianych nogach, jedna sympatyczniejszych powieści wchodzących w cykl o Straży Miejskiej Ankh-Morpork. Urzekła mnie wyobraźnia, z jaką autor wykreował świat przestawiony, pokochałem przesympatyczne postaci (na czele z Samuelem Vimesem), szybkie tempo akcji, rozbrajające dygresje i znakomity humor słowny, który naprawdę niewiele stracił w tłumaczeniu niezrównanego Piotra W. Cholewy. Do tej pory przeczytałem już wszystkie powieści wchodzące w cykl Świat Dysku będący początkowo parodią fantasy, by później przeistoczyć się w na poły satyryczną, na poły filozoficzną opowieść o rozmaitych przywarach natury ludzkiej. To nie kpiny ze schematów i stereotypów literatury magii i miecza zapewniły Pratchettowi niezwykłą popularność, tylko umiejętność celnego, dogłębnego spojrzenia na mechanizmy i paradoksy ludzkich działań. Śmiejąc się z absurdów społeczeństwa Ankh-Morpork (albo Lancre, albo Quirmu, albo gdziekolwiek toczy się akcja) śmiejemy się tak naprawdę z samych siebie. Świat Dysku jest parodią naszego świata, choć momentami, obserwując dziejącą się za oknem rzeczywistość, zaczynam podejrzewać, że jest odwrotnie - to nasz, chaotyczny i bezsensowny świat jest parodią obłędnie zdroworozsądkowego Świata Dysku (co zresztą byłoby zgodne z podcyklem Nauka Świata Dysku).
Ale najwspanialszy, według mnie, Pratchett jest wtedy, gdy mówi o tym, co tak naprawdę rządzi światem. Nie mocarstwa, nie religie, nawet nie grawitacja (choć nie polecam sprawdzać tego na własnej skórze), ale - opowieści. To, w jaki sposób kształtują nasze wierzenia, pragnienia i aspiracje, jak popychają nas do bezsensownych, cudownie ludzkich działań, jak rozbudzają naszą wyobraźnię i każą patrzeć coraz dalej, sięgać coraz głębiej i po coraz więcej. Jak uczymy się wierzyć w małe kłamstwa (takie jak Wiedźmikołaj, Wróżka Zębuszka i O, bóg kaca), byśmy potem mogli wierzyć w te wielkie (takie jak Sprawiedliwość, Dobro i Miłosierdzie). Na poziomie meta Terry Pratchett zdaje się dotykać samego sedna ludzkiej natury, pokazywać nam nie wielkie i ważne prawdy, które znane są nielicznym, ale te tak małe i powszechne, że nikt nie zwraca na nie uwagi. A wszystko to bez najdrobniejszego choćby zadęcia, z uśmiechem i dystansem, cały czas bawiąc i rozśmieszając niekiedy aż do łez.
Czym była - i jest! - dla mnie proza Pratchetta, poza tym, że atrakcyjną, mądrą rozrywką, do której będę w swoim życiu wracał jeszcze wielokrotnie? Jakkolwiek górnolotnie by to nie zabrzmiało - drogowskazem. Widzicie, najprawdopodobniej jeszcze w tym roku ukaże się moja debiutancka powieść. Zdaję sobie sprawę, że to najmniej odpowiedni moment, żeby się tym chwalić, chciałbym jednak udowodnić, w jak wielkim stopniu proza Terry’ego Pratchetta była dla mnie ważna i inspirująca. To właśnie Świat Dysku pokazał mi, że opowieść fantasy nie musi się opierać na schemacie „bohater podróżuje z punktu A do punktu B po drodze rąbiąc, siecząc, zdobywając i tracąc kompanów, by wypełnić swe Przeznaczenie i na końcu biorąc udział w epickiej bitwie Sił Dobra i Sił Zła”. Że można pisać inaczej, ale również ciekawie. Że fantasy nie musi być dętym nudziarstwem o Honorze, Godności i podobnych fanaberiach, że można za pomocą tej konwencji opowiedzieć coś ciekawego o ludziach. Z tej nauki skorzystałem, pisząc swój powieściowy debiut i fakt, że zostanie on wydany jest chyba niezłym dowodem na to, że takie podejście może się sprawdzić. Możliwe, że gdyby nie Terry Pratchett i jego Świat Dysku, w ogóle nie sięgnąłbym po pióro, by spróbować własnych sił w roli autora literatury.
Cóż zatem pozostało? Na publikację czeka jeszcze jedna, ostatnia już powieść Pratchetta. Choćby była nie wiedzieć jak zabawna, wątpię, by udało mi się ją przeczytać nie uroniwszy ani jednej łzy. A co dalej? Autor pozostawił nam po sobie olbrzymi dorobek pisarski, do którego będziemy jeszcze niejednokrotnie wracać i się odwoływać. Wiem o tym, bo swoje ulubione dyskowe powieści - Wiedźmikołaj, Nocna Straż i Pomniejsze Bóstwa - przeczytałem już po kilkanaście razy, z nieodmienną przyjemnością i zachwytem. I wiem, że będę do nich wracał jeszcze wielokrotnie.
Mi też jakby oczy łzawią. Nawet przy czytaniu tej notki. Sama nie wiem co mam powiedzieć. Smutno.
OdpowiedzUsuńMimo tego, że smutno, to gratuluję powieści. Na pewno kupię a jak będzie okazja to poproszę o autograf.