fragment grafiki autorstwa Jasona Penga, całość tutaj. |
Równo rok temu pojawiła się moja notka ostatnia notka o
anime – Fullmetal Alchemist. O
japońskich serialach animowanych i komiksach piszę na tyle rzadko, że przy
każdej tego typu okazji czuję się w obowiązku wysmażyć odpowiedni disclaimer.
Otóż nie jestem fanem mangi i anime. Kiedyś, za młodu, byłem, ale mi przeszło.
Później miałem etap anime-hejtera i też mi przeszło. Obecnie na hasło „manga”
albo „anime” zwykłem odruchowo zasłaniać się rękoma i deklarować, że ja się na
tym nie znam, być może jestem nawet nieco uprzedzony, więc staram się nie
wypowiadać. Mimo to jednak czasami sięgam po jakieś anime (magnę rzadziej),
żeby nie odciąć się permanentnie od tej, bardzo przecież ważnej, gałęzi
współczesnej kultury popularnej. Tym razem padło na Attack on Titan, rzecz ogólnie chwaloną i polecaną. A skoro już
obejrzałem, to równie dobrze mogę napisać notkę, bo czemu nie? W swoich
rozważaniach skupię się tylko na anime, a ściślej – na pierwszym jego sezonie.
Spoilery będą, więc uprasza się na lekturę z elementarną ostrożnością.
Nie wiem czy to tylko ja, ale widzę w Attack on Titan bardzo dużo z Fullmetal
Alchemist. I tu i tam mamy świat przedstawiony bazujący na Europie bliżej
nieokreślonej przeszłość (W FMA jest
to początek XX wieku, w AoT coś w
okolicach końcówki Renesansu z elementami XIX-wiecznymi), wojskową dyktaturę (w
mniejszym lub większym stopniu wymuszoną założeniami świata przedstawionego),
głównych bohaterów będących członkami elitarnej jednostki wojskowej… Zbieżności
jest zresztą znacznie więcej, ale z mojej europocentrycznej perspektywy w tym
starciu wygrywa FMA. O ile autorka
mangi Fullmetal Alchemist odrobiła
pracę domową, o tyle Attack on Titan zatrzymuje
się tylko na poziomie estetyki, nie brnąc w jakieś dekonstrukcje czy remiksy
idei rodem ze Starego Kontynentu. Nie jest to wada per se, tylko po prostu obserwacja takiego europocentrycznego buca jak
ja.
Wiodącą koncepcją Attack
on Titan miało być, zdaje się, pokazanie ludzi łamiących się psychicznie
pod niemożliwą do udźwignięcia presją, ukazanie rozpadu człowieczeństwa w
starciu z grozą o niewyobrażalnej naturze. Podoba mi się to wyjściowe
założenie, bo fajnie indywidualizuje opowieść, wyróżniając ja z całego potoku
anime o biegających po ścianach, nadętych ninja i przenosi akcenty na rzeczy
daleko ciekawsze, niż randomowe walki i pokazowe pojedynki. Niestety, jak dla
mnie element ten nie wypadł jak należy – reakcje bohaterów bywają przesadzone. Pewnie, gdyby naszą rzeczywistość najechała inwazja olbrzymich
zombie-golasów-ludojadów zapewne sam z przerażenie robiłbym pod siebie, ale
fabuła skupia się na ludziach walczących z Tytanami, szkolonych do tego, a
zatem takich, którzy w teorii powinni być przygotowani na branie udziału w
obciążających psychicznie akcjach. Jasne, wiem, że w praktyce to nie wygląda tak
różowo i nawet w naszej rzeczywistości żołnierze walczący na Bliskim Wschodzie
przeżywają rzeczy straszne, jak najbardziej usprawiedliwiające załamania
nerwowe, ale teatralność i przesadyzm, jakim epatuje Attack on Titan momentami budziło mój niesmak. Chwilami odnosiłem
wrażenie, że większość członków elitarnych jednostek gromadzących najlepszych z
najlepszych to ludzie, którzy nigdy nie powinni trafić na front – łamią się
przy pierwszym niepowodzeniu, perspektywa podjęcia strategicznej decyzji
paraliżuje ich dokumentnie, często błąkają się bez celu po polu bitwy i
przeżywają te swoje teatralnie przesadzone rozterki wewnętrzne… niestety anime
cierpi na brak jakiejkolwiek subtelności w przekazywaniu dość banalnego
przecież przesłania, że ludzie są tylko ludźmi, a zatem łamią się, popełniają błędy i
tak dalej. Wszystko musi być dokładnie wyłożone w monologach wewnętrznych albo
dramatycznie wykrzyczanych dialogach. Doskonale zdaję sobie sprawę, że taka
jest poetyka anime, ale…
Postaci jest dużo. Może nawet za dużo – większość z nich
jest dość topornie zarysowana. Mamy więc chłopaczka z batmanowym originem,
który rwie się do walki z Tytanami, by pomścić śmierć matki, jego przyrodnią
siostrę łamane na przyjaciółkę z dzieciństwa, najlepszego przyjaciela, grupę
kadetów i mentorujących im weteranów… To są na ogół bardzo proste postaci, a że
w toku fabuły giną niemalże tabunami, w pewnym momencie przestałem odróżniać
większą część z nich, skupiając się na poszczególnych, ciekawszych bohaterach i
bohaterkach. Jest ich trochę, aczkolwiek nikt, w kim bym się zakochał.
Najciekawsza wydaje się Mikasa, z tą swoją obsesją na punkcie ochrony Erena
przy jednoczesnym stoicyzmie i wycofaniu wobec otoczenia.
Złego słowa nie powiem jednak o tytułowych Tytanach. Kiedy
już umysł przywyknie do absurdalności tej koncepcji, Tytani wyrastają na główną
atrakcję serialu. Wielkie, cyklopowe sylwetki o zaburzonych proporcjach ciała i
twarzach powykrzywianych w groteskowych grymasach. Świetnym zabiegiem było
danie twarzom Tytanów więcej szczegółów i wyrazistsze rysy, niż to ma miejsce w
przypadku ludzkich bohaterów – tak się powinno wykorzystywać dolinę
niesamowitości. Ciekawe, czy to tak właśnie widzą nas, ludzi z Zachodu,
Japończycy – jako wielkie pokraki o dziwnych twarzach, które uparcie chcą zniszczyć
ich cywilizację, a z którymi nie można znaleźć porozumienia, więc trzeba się od
nich odgrodzić wysokim murem i zwalczać, niczym przerażającą plagę.
Jeszcze słówko o technicznych aspektach anime. Projekty
postaci, tła, kolorystyka – wszystko bez zarzutu. Razi natomiast oszczędne aż
do przesady wykorzystywanie animacji – wielokrotnie zamiast pełnej sekwencji
obejmującej jakiś szerszy plan widzimy tylko statyczną planszę z położonym
dźwiękiem i dialogami. Powszechne są też wszelkie inne sztuczki, dzięki którym
japońscy animatorzy oszczędzają sobie pracy, jak zapętlanie animacji (na
przykład podczas biegu), dramatyczne zbliżenia, dekompresje fabuły, ujęcia, w
których wszystko jest nieruchome, z wyjątkiem ust dialogujących postaci… po
pewnym czasie staje się to ekstremalnie męczące.
Chcecie znać prawdziwy powód, dla którego obejrzałem to
anime? Otóż niedawno zapowiedziano komiks, w którym dojdzie do crossovera Attack on Titan oraz superbohaterów Marvela
i chciałem mieć jakieś rozeznanie, o co w tym wszystkim chodzi. Dzięki temu
obejrzałem anime, które – choć przyjemne – ma sporo wad i ostatecznie do mnie
nie trafiło. Ale raczej kwestia niekompatybilności mojego gustu z estetyką
anime. Attack on Titan ma całe rzesze
fanów i nie mam zamiaru się z nimi kłócić, tym bardziej, że serial krzywdy
mojej psychice nie wyrządził, można zatem uznać, że eksperyment nie zakończył
się porażką. Ale i tak kolejne anime obejrzę zapewne najwcześniej za rok.
Ten crossover z Marvelem jest dla mnie tak absurdalny, że początkowo uznałam, że to pewnikiem żart. Ale nie, robią to naprawdę, choć może w tym szaleństwie jest metoda, kto tam wie?
OdpowiedzUsuńCo do anime - mi też się kojarzyło z FMA i w moim osobistym rankingu też FMA wygrało. Choć AoT urzekło mnie nieustannym zalewem informacji na temat świata przedstawionego, widać było, że twórca zastanowił się nieco przed rozpoczęciem tworzenia, miła odmiana po uniwersum z chociażby takiego Naruto, które wyraźnie rozrastało się w trakcie tworzenia mangi.
Postaci zdecydowanie za dużo, nie znam imion większości z nich, poza trójką głównych bohaterów pamiętam jeszcze tylko Leviego i Annie, reszta gdzieś tam biegała w tle, wyraźnie gotowa do odstrzału.
Osobiście bardzo nie spodobał mi się pomysł przemiany Erena w tytana. Rozpoczynałam seans z myślą, że oto wreszcie anime, gdzie główne role grają zwykli ludzie w niezwykłej sytuacji, nie ma żadnych mocy wziętych z 4 liter. Nope! Schemat shonen jest silniejszy!
Podsumowując, dla mnie AoT ma masę wad (w tym wszystkie, które wymieniłeś), a mimo wszystko w niezrozumiały dla mnie sposób dostarcza mi radochy. To pewnie magia tytanów:).
Samemu nie trawię tego anime, ale notka mi się podobała.
OdpowiedzUsuńPrzy okazji - jeżeli szukasz japońskiej kreskówki bez tych, o ironio, typowych japońszczyzn, polecam Cowbiya Bebopa - moją ulubioną serię. Nie ma overactingu, wewnętrznych monologów i olbrzymich potworów, ale jest styl, łowcy nagród w kosmosie i jazzowa muzyka.
Cowboya*, duh
OdpowiedzUsuńSnK mi się spodobało i to bardzo, ale dopiero po kilku odcinkach, gdy już przestała mnie wkurzać ilość anime w anime. Bo regularne darcie mordy po japońsku by Eren naprawdę mogło znużyć.
OdpowiedzUsuńa Legend of the Galactic Heros oglądałeś? to jest seria poważna pełna politycznych nawiązań i stylistyka inspirowana wyraźnie Europą ,są też różne smaczki jak walka w pierwszym odcinku o planetę...legnica (choć tu nie mam pewności czy to nie wymysł tłumacza) wady są dwie to długa seria ponad 100odcinków i ma już swoje lata
OdpowiedzUsuńNo to już wiem, co obejrzę za rok.
OdpowiedzUsuńLepiej za rok niż wcale! :)
OdpowiedzUsuńProszę nie uogólniać, siedząc głęboko w fandomie M&A znam o wiele więcej ludzi, którzy AOT mieszają z błotem przy każdej okazji niż takich, którzy potrafią ten serial czy mangę logicznie obronić. W naszym fandomie to się nazywa entry-level anime, każdy, który z tego etapu wychodzi traktuje Tytanów co najwyżej jako ciekawostkę. Tak więc nie jest to rzecz ogólnie polecana i chwalona - polecają i chwalą to głównie widzowie mało doświadczeni, początkujący.
OdpowiedzUsuń