czwartek, 13 listopada 2014

Brudne lata dziewięćdziesiąte

fragment grafiki autorstwa Jacka Pałki, całość tutaj.

Było tak: kilka dni temu dostałem maila od Michała Chmielewskiego, autora powieści Zrobiłbym coś złego wydanej w formie darmowego ebooka. Autor zadeklarował, że czyta mojego bloga i poprosił mnie o zrecenzowanie jego dzieła. Zaraz w mojej głowie zapaliła się lampka z podpisem „Samobójca!” – jeśli ten człowiek istotnie czyta mojego bloga, to doskonale zdaje sobie sprawę, jak potrafię potraktować powieści wydane komercyjnie przez największe krajowe wydawnictwa. A co dopiero debiutanta, który zdecydował się opublikować swoje dzieło za darmo w formie cyfrowej. Uprzejmie odpisałem mu, pytając, czy zdaje sobie sprawę, w co się pakuje. Kiedy upewniłem się, że tak – Chmielewski zna moją recenzję Admiralette Tucholskiego i, mimo to, chce, bym napisał coś o Zrobiłbym coś złego – mimowolnie odczułem coś na kształt podziwu. To się nazywa odwaga! Zdecydowałem się więc przeczytać powieść Chmielewskiego i napisać o niej notkę. Będzie to notka eksperymentalna – po trosze recenzja, po trosze garść wskazówek dla autora, po trosze spis moich obserwacji i spostrzeżeń. Żeby Chmielewskiego uspokoić już na starcie – jego powieść nie jest tak zła, jak Admiralette. Choć to marne pocieszenie, bo niektóre rzeczy znalezione w oczyszczalni ścieków są lepsze od Admiralette. Ale dość już kopania leżącego,  przejdźmy do rzeczy.

Może najpierw o tym, co mi się w Zrobiłbym coś złego podobało. Na pewno osadzenie akcji w małej miejscowości zagubionej gdzieś w głębokich latach dziewięćdziesiątych i uczynienie jej bohaterami grupki młodych nastolatków. Chmielewski wrzucił do swojej powieści chyba wszystkie fetysze najntisów – Pegasusa, gumy Turbo, komiksy z Kaczorem Donaldem – jakie mogły przyjść mu do głowy. Jego bohaterowie zachowują się, wyrażają i spędzają czas tak, jak ja to robiłem, będąc w ich wieku – sam jestem dzieciakiem lat dziewięćdziesiątych, choć może tych nieco późniejszych, ale jednak, potrafię więc docenić znakomite oddanie ducha epoki. To wyszło po prostu świetnie, choć momentami miałem wrażenie, że tych wszystkich ozdobników mających czytelnika utwierdzić w przekonaniu, iż akcja rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych, jest odrobinę za dużo. Ale to pewnie kwestia tego, iż pozostałe elementy – fabuła, kreacja postaci, język – są albo niedopracowane, albo kuleją, więc czytelnicza percepcja odruchowo zwraca się w stronę tego, co wyszło najlepiej. Generalnie Zrobiłbym coś złego bardzo dobrze się sprawdza jako generator nostalgii dla osób wychowanych w tym magicznym, dziwacznym (i mocno już zmitologizowanym) okresie lat dziewięćdziesiątych. Na tym jednak kończą się ewidentne zalety powieści Chmielewskiego.

Największym problemem powieści (że tak od razu załatwimy ekstrema i przejdziemy do subtelności) jest to, iż Chmielewski wyraźnie nie jest naturalnym gawędziarzem. Fabuła jest prosta i poprawnie skonstruowana pod względem fabularnym – mamy wątek główny, kilka motywów przewodnich, powtarzające się motto (będące zarazem tytułem powieści), które wyznacza rytm opowieści. Autor potrafi grać niedopowiedzeniami i budować oczekiwania czytelnika i potem z nimi igrać, ale to tyle. Opowieść bardzo konsekwentnie zmierza do zapowiedzianego na początku rozwiązania i, niestety, trąci banalnością. Takich fabuł widzieliśmy już tysiące. Istnieje kilka wątków, które nie doczekały się rozwiązania – epizod z martwymi kotami czy wielokrotnie sygnalizowany fakt, iż w miasteczku notorycznie giną dzieci – i to rozczarowuje. Co prawda, z tego, co wyczytałem na blogu Chmielewkiego wynika, iż autor ma zamiar eksplorować te wątki w swoich kolejnych dziełach, ale mimo wszystko takie fabularne pourywane końcówki burzą wewnętrzną spójność powieści i obiecują rzeczy, których ostatecznie nie dane nam było poznać.

Ale miało być o języku. Chmielewski , jak wyżej wspomniałem, nie ma drygu do gawędziarstwa – narracja jest precyzyjna, poprawna, ale zupełnie wyprana z indywidualności. Mnie, jako czytelnikowi, osobiście nie przeszkadzają proste opowieści – pod warunkiem, że są opowiedziane w interesujący sposób. Choć autor bardzo dobrze „czuje” przesiąknięty kolokwializmami język, jakim posługują się jego bohaterowie, to sama narracja (pierwszoosobowa) jest prowadzona mechanicznie, bez żadnych ozdobników czy gąszczu interesujących dygresji. Główny bohater prowadzi swoją opowieść retrospektywnie, raczej jako wspomnienie z dzieciństwa (pojawiają się drobne odwołania do naszych czasów), nie widać w jego sposobie wyrażania się prawie żadnej refleksyjności. To jest bardzo prosta opowieść opowiedziana bardzo prostym językiem – poprawna, ale tak, jak poprawny jest rysunek techniczny. Tak potrafi pisać bardzo wielu ludzi i nie ma w Zrobiłbym coś złego nic, co wybijałoby się ponad przeciętność. Poza wspomnianą wyżej umiejętnością oddania ducha określonej epoki, ale to o wiele za mało. Gdyby Chmielewski był wokalistą i wystąpił w Idolu, przeszedłby casting, ale najprawdopodobniej odpadłby w kwalifikacjach.

Co zatem radziłbym autorowi? Żeby czytał. Dużo czytał. Stasiuka, Karpowicza, Świetlickiego, Kuczoka, Schultza (no, Schultz to trochę inna bajka – Chmielewski zamiast w realizm magiczny idzie bardziej w brudny naturalizm – ale każdy pretekst jest dobry, by polecić komuś lekturę Schultza) i podpatrywał, jak to robią inni. Równolegle niech pracuje też nad indywidualnym stylem – spuszczenie z łańcucha narracyjnej sfory może mu zdecydowanie wyjść na zdrowie. Przy tym typie opowieści, w jaki celuje Chmielewski, interesująca warstwa językowa jest właściwie kluczowa. Bo na razie Zrobiłbym coś złego wygląda raczej jak szkic powieści albo, w najlepszym wypadku, coś mniej-więcej w połowie pomiędzy szkicem, a ostateczną powieścią. Ale widzę tu zadatki na, co najmniej, przyzwoitego literata, jeśli tylko Chmielewski weźmie sobie dobre rady do serca, naprawdę popracuje nad sobą i następnym razem spróbuje napisać coś mniej banalnego fabularnie i językowo.

Czy warto Zrobiłbym coś złego przeczytać w takim kształcie, w jakim obecnie się znajduje? Nie wiem, chyba nie – z ręką na sercu nie umiałbym nikomu polecić debiutanckiej powieści Chmielewskiego. W obecnym kształcie jest zbyt surowa, niedopracowana. Doświadczony redaktor zapewne, przy współpracy z autorem, zdołałby po pewnym czasie wycisnąć z niej coś konkretnego, ale… no właśnie – byłoby to wyciskanie. Mimo to jednak autor dostaje ode mnie mały kredyt zaufania, bo ciekawi mnie, czy wyciągnie wnioski z popełnionych przez siebie błędów i następnym razem napisze coś dojrzalszego twórczo. Nie zdziwiłoby mnie to. Jeśli ktoś jednak ma zamiar przeczytać powieść i samemu ją ocenić – proszę bardzo. W końcu jest za darmo.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...