fragment grafiki autorstwa Jacka Pałki, całość tutaj. |
Było tak: kilka dni temu dostałem maila od Michała
Chmielewskiego, autora powieści Zrobiłbym
coś złego wydanej w formie darmowego ebooka. Autor zadeklarował, że czyta
mojego bloga i poprosił mnie o zrecenzowanie jego dzieła. Zaraz w mojej głowie
zapaliła się lampka z podpisem „Samobójca!” – jeśli ten człowiek istotnie czyta
mojego bloga, to doskonale zdaje sobie sprawę, jak potrafię potraktować
powieści wydane komercyjnie przez największe krajowe wydawnictwa. A co dopiero
debiutanta, który zdecydował się opublikować swoje dzieło za darmo w formie
cyfrowej. Uprzejmie odpisałem mu, pytając, czy zdaje sobie sprawę, w co się
pakuje. Kiedy upewniłem się, że tak – Chmielewski zna moją recenzję Admiralette Tucholskiego i, mimo to, chce,
bym napisał coś o Zrobiłbym coś złego –
mimowolnie odczułem coś na kształt podziwu. To się nazywa odwaga! Zdecydowałem
się więc przeczytać powieść Chmielewskiego i napisać o niej notkę. Będzie to
notka eksperymentalna – po trosze recenzja, po trosze garść wskazówek dla
autora, po trosze spis moich obserwacji i spostrzeżeń. Żeby Chmielewskiego
uspokoić już na starcie – jego powieść nie jest tak zła, jak Admiralette. Choć to marne pocieszenie,
bo niektóre rzeczy znalezione w oczyszczalni ścieków są lepsze od Admiralette. Ale dość już kopania
leżącego, przejdźmy do rzeczy.
Może najpierw o tym, co mi się w Zrobiłbym coś złego podobało. Na pewno osadzenie akcji w małej
miejscowości zagubionej gdzieś w głębokich latach dziewięćdziesiątych i
uczynienie jej bohaterami grupki młodych nastolatków. Chmielewski wrzucił do
swojej powieści chyba wszystkie fetysze najntisów – Pegasusa, gumy Turbo,
komiksy z Kaczorem Donaldem – jakie mogły przyjść mu do głowy. Jego bohaterowie
zachowują się, wyrażają i spędzają czas tak, jak ja to robiłem, będąc w ich
wieku – sam jestem dzieciakiem lat dziewięćdziesiątych, choć może tych nieco
późniejszych, ale jednak, potrafię więc docenić znakomite oddanie ducha epoki.
To wyszło po prostu świetnie, choć momentami miałem wrażenie, że tych
wszystkich ozdobników mających czytelnika utwierdzić w przekonaniu, iż akcja
rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych, jest odrobinę za dużo. Ale to pewnie
kwestia tego, iż pozostałe elementy – fabuła, kreacja postaci, język – są albo
niedopracowane, albo kuleją, więc czytelnicza percepcja odruchowo zwraca się w
stronę tego, co wyszło najlepiej. Generalnie Zrobiłbym coś złego bardzo dobrze się sprawdza jako generator
nostalgii dla osób wychowanych w tym magicznym, dziwacznym (i mocno już
zmitologizowanym) okresie lat dziewięćdziesiątych. Na tym jednak kończą się
ewidentne zalety powieści Chmielewskiego.
Największym problemem powieści (że tak od razu załatwimy
ekstrema i przejdziemy do subtelności) jest to, iż Chmielewski wyraźnie nie
jest naturalnym gawędziarzem. Fabuła jest prosta i poprawnie skonstruowana pod
względem fabularnym – mamy wątek główny, kilka motywów przewodnich,
powtarzające się motto (będące zarazem tytułem powieści), które wyznacza rytm opowieści.
Autor potrafi grać niedopowiedzeniami i budować oczekiwania czytelnika i potem
z nimi igrać, ale to tyle. Opowieść bardzo konsekwentnie zmierza do
zapowiedzianego na początku rozwiązania i, niestety, trąci banalnością. Takich
fabuł widzieliśmy już tysiące. Istnieje kilka wątków, które nie
doczekały się rozwiązania – epizod z martwymi kotami czy wielokrotnie sygnalizowany
fakt, iż w miasteczku notorycznie giną dzieci – i to rozczarowuje. Co prawda, z
tego, co wyczytałem na blogu Chmielewkiego wynika, iż autor ma zamiar
eksplorować te wątki w swoich kolejnych dziełach, ale mimo wszystko takie
fabularne pourywane końcówki burzą wewnętrzną spójność powieści i obiecują
rzeczy, których ostatecznie nie dane nam było poznać.
Ale miało być o języku. Chmielewski , jak wyżej wspomniałem,
nie ma drygu do gawędziarstwa – narracja jest precyzyjna, poprawna, ale
zupełnie wyprana z indywidualności. Mnie, jako czytelnikowi, osobiście nie
przeszkadzają proste opowieści – pod warunkiem, że są opowiedziane w
interesujący sposób. Choć autor bardzo dobrze „czuje” przesiąknięty
kolokwializmami język, jakim posługują się jego bohaterowie, to sama narracja
(pierwszoosobowa) jest prowadzona mechanicznie, bez żadnych ozdobników czy
gąszczu interesujących dygresji. Główny bohater prowadzi swoją opowieść
retrospektywnie, raczej jako wspomnienie z dzieciństwa (pojawiają się drobne
odwołania do naszych czasów), nie widać w jego sposobie wyrażania się prawie żadnej
refleksyjności. To jest bardzo prosta opowieść opowiedziana bardzo prostym
językiem – poprawna, ale tak, jak poprawny jest rysunek techniczny. Tak potrafi
pisać bardzo wielu ludzi i nie ma w Zrobiłbym
coś złego nic, co wybijałoby się ponad przeciętność. Poza wspomnianą wyżej
umiejętnością oddania ducha określonej epoki, ale to o wiele za mało. Gdyby
Chmielewski był wokalistą i wystąpił w Idolu,
przeszedłby casting, ale najprawdopodobniej odpadłby w kwalifikacjach.
Co zatem radziłbym autorowi? Żeby czytał. Dużo czytał.
Stasiuka, Karpowicza, Świetlickiego, Kuczoka, Schultza (no, Schultz to trochę
inna bajka – Chmielewski zamiast w realizm magiczny idzie bardziej w brudny
naturalizm – ale każdy pretekst jest dobry, by polecić komuś lekturę Schultza)
i podpatrywał, jak to robią inni. Równolegle niech pracuje też nad
indywidualnym stylem – spuszczenie z łańcucha narracyjnej sfory może mu
zdecydowanie wyjść na zdrowie. Przy tym typie opowieści, w jaki celuje
Chmielewski, interesująca warstwa językowa jest właściwie kluczowa. Bo na razie
Zrobiłbym coś złego wygląda raczej
jak szkic powieści albo, w najlepszym wypadku, coś mniej-więcej w połowie pomiędzy
szkicem, a ostateczną powieścią. Ale widzę tu zadatki na, co najmniej,
przyzwoitego literata, jeśli tylko Chmielewski weźmie sobie dobre rady do serca,
naprawdę popracuje nad sobą i następnym razem spróbuje napisać coś mniej
banalnego fabularnie i językowo.
Czy warto Zrobiłbym
coś złego przeczytać w takim kształcie, w jakim obecnie się znajduje? Nie
wiem, chyba nie – z ręką na sercu nie umiałbym nikomu polecić debiutanckiej
powieści Chmielewskiego. W obecnym kształcie jest zbyt surowa, niedopracowana.
Doświadczony redaktor zapewne, przy współpracy z autorem, zdołałby po pewnym
czasie wycisnąć z niej coś konkretnego, ale… no właśnie – byłoby to wyciskanie.
Mimo to jednak autor dostaje ode mnie mały kredyt zaufania, bo ciekawi mnie,
czy wyciągnie wnioski z popełnionych przez siebie błędów i następnym razem
napisze coś dojrzalszego twórczo. Nie zdziwiłoby mnie to. Jeśli ktoś jednak ma
zamiar przeczytać powieść i samemu ją ocenić – proszę bardzo. W końcu jest za darmo.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz