fragment grafiki autorstwa Aleca Millarda, całość tutaj. |
Stało się coś złego. Nie, nie chodzi o to, że Andrzej Tucholski, popularny bloger, o którym do niedawna nawet nie słyszałem, wydał
książkę fantasy pod tytułem Admiralette,
która szybko została okrzyknięta jedną z najgorszych powieści fantasy
w historii literatury polskiej, o ile nie światowej. Chodzi o coś gorszego –
zostałem przez czytelników swojego bloga zaszufladkowany jako hejter. Kiedy
tylko zasygnalizowałem chęć przeczytania Admiralette
na profilu facebookowym Mistycyzmu Popkulturowego wylała się fala lajków i
komentarzy podżegających mnie do popełnienia tego czynu. Każda delikatna
podśmiechujka z rozdętego ego autora, który niepomny miażdżącej krytyki, w najlepsze
promuje swoje wiekopomne dzieło, zostaje potraktowana tak samo. Lud poczuł krew
i już nie odpuści. Muszę napisać tę notkę, choćby się paliło i waliło.
Chcecie tego, prawda? Chcecie, żebym przeczytał Admiralette, dostał krost na mózgu, w
afekcie zniszczył swojego wciąż pachnącego nowością Kindle’a i wyraził swoją
wściekłość, złość i frustrację w długiej notce, w której będę opisywał, jak
bardzo męczyłem się w trakcie lektury? Chcecie mieć tę zdrożną przyjemność z
obserwowania jak mściwy nerwus i nienawistnik, krasnal Gburek blogosery i Gargamel Internetu skopie literacką abominację
napisaną przez Tucholskiego. A to przecież nie jest moja wina, że od dłuższego
czasu większość książek fantasy, które wpadły mi w ręce to powieści w
najlepszym razie bardzo słabe. Tymczasem na różnych blogach ludzie
wypisują o mnie, że jestem literackim masochistą. To nie tak! Ja chcę czytać
dobrą literaturę – i czasami czytam. Po prostu ostatnimi czasy mam w tym
względzie straszliwego pecha. Zresztą, może i faktycznie wina częściowo leży po
mojej stronie. Może nie powinienem być tak złośliwy wobec słabej literatury,
ale ciężko powstrzymać się od sarkazmu w sytuacji gdy mamy do czynienia z
koszmarnie napisaną, nudną i nielogiczną książką. Każda blogerka książkowa wam
to powie.
Oczywiście – z Admiralette
było inaczej. W tym konkretnym przypadku już przystępując do lektury
wiedziałem, z czym mam do czynienia. Czemu zatem to sobie zrobiłem? Mógłbym
napisać, że notkę na ten temat obiecałem Agnieszce z bloga Wiedźma Na Orbicie i oczywiście byłaby to prawda. Mógłbym przywołać
powyższy wywód i oświadczyć, że oddaję Cesarzowi co cesarskie – po takim smaku,
jaki przez kilka ostatnich tygodni robiłem na Facebooku czytelnikom po prostu
musiałem tę notkę napisać, a w konsekwencji i przeczytać Admiralette. Prawda jest jednak o wiele bardziej zatrważająca –
autentycznie byłem ciekaw, czy ta książka naprawdę jest aż tak zła, jak mówią.
Skoro normalni czytelnicy masowo uznali ją za koszmarną, to jak oceni ją bloger
tak bardzo przeczulony na punkcie złej fantastyki jak ja? Jak bardzo zwichnie
mi się psychika po zakończeniu lektury? Jakie straszliwe rzeczy będę musiał
sobie zrobić, jakie zakazane substancje zażywać, by usunąć wszelkie jej ślady z
podświadomości? Wygląda na to, że Kuba z bloga Pulp Warsaw ma jednak rację – jestem masochistą.
Małe wprowadzenie dla osób, które czytają, czytają i nadal
nie mają pojęcia, o co chodzi. Otóż jakiś czas temu wspomniany wyżej bloger
opublikował (własnym sumptem, przy współudziale self-publishingowego portalu
wydaje.pl) swoją debiutancką powieść fantasy zatytułowaną Admiralette. Wskutek intensywnej kampanii reklamowej prowadzonej
przez autora zarówno na swoim blogu, jak i poza nim, wieść o tym debiucie
rozlała się dosyć szeroko po Internecie. Parę osób spoza kręgu oddanych fanów
bloga Tucholskiego istotnie przeczytało Admiralette.
Powieść się, delikatnie napisawszy, nie spodobała ludziom, którzy o Tucholskim
i jego blogasku do tej pory nie słyszeli i dotychczas nie mieli do niego
emocjonalnego (ani w ogóle żadnego) stosunku. Wiedząc zalew negatywnych
recenzji i opinii na temat swojego debiutanckiego arcydzieła literatury
marynistycznej autor zwarł szyki. Każdy negatywny komentarz opublikowany na
jego blogu był natychmiastowo usuwany, każda krytyka w miarę możliwości
wygłuszana lub, w najgorszym przypadku, niwelowana przez krewnych i znajomych
królika, którym Tucholski kazał rozsiewać po Internecie pozytywne opinie,
komentarze, notki i recenzje wychwalające Admiralette
pod niebiosa. Do historii przeszła opinia jednej z takich osób na portalu
Lubimy Czytać. Jej autorka już w pierwszym akapicie przyznaje, że została
poproszona przez Tucholskiego o to, by napisała pochwalną recenzję Admiralette, jednak po przeczytaniu
rzeczonego dzieła po prostu nie była w stanie wykrzesać z siebie jakiejkolwiek
pozytywnej opinii. Tego typu nieuczciwe (i nieudolne) zagrywki Tucholskiego
spowodowały efekt odwrotny do zamierzonego – o Admiralette usłyszało co prawda mnóstwo osób, ale w pakiecie z
informacją, że oto mamy do czynienia z legendarnie wręcz złą powieścią, nieudolnie
napisaną, nudną, infantylną i pod wszelkimi względami nienadającą się do
czytania. Mimo to autor wciąż twardo obstaje przy swoim, krytykę – jeśli w
ogóle ją zauważa – kwalifikuje jako hejterstwo i niezrozumienie jego geniuszu
przez maluczkich i generalnie sprawia swoim schizofrenicznym zachowaniem wiele
niezdrowej uciechy takim szydercom jak ja i mnie podobni. Skoro zatem wstęp
mamy już za sobą, przyjrzyjmy się na ile Admiralette
zasługuje na to tsunami pomyj, jakie na nie wylano.
Zacznijmy od standardu wydawniczego. Z Admiralette obcowałem za pośrednictwem Kindle’a, nie mogę więc
potwierdzić plotki o fatalnej jakości papieru, na którym wydano analogową
wersję książki. Mogę natomiast przyznać, że okładka jest… średnia. Nie uważam,
by była jakaś koszmarna, bo widziałem już w swoim życiu sporo
self-publishingowych książek i większość z nich miała naprawdę bardzo złe
okładki. Tej tutaj mógłbym zarzucić co najwyżej banalność i fakt, że zupełnie
nie zapada w pamięć. Jej autorka poszła po najmniejszej linii jeszcze
mniejszego oporu wrzucając po prostu
standard marynistyczny – fale, chmury nisko wiszące nad horyzontem i mnóstwo
ptactwa. Redakcja tekstu w kilku miejscach przysnęła – trafiło się kilka
literówek i naprawdę sporo błędów interpunkcyjnych. Inna sprawa, że samej
powieści bardzo dobrze zrobiłoby, gdyby przeczytał ją jakiś doświadczony
redaktor i po ojcowsku (albo matczynemu) sobie porozmawiał z autorem, ale
podejrzewam, że w self-publishingu klient zawsze ma rację, więc coś takiego po
prostu nie miało prawa mieć miejsca. W oczy kolą wielkie marginesy, potężna
czcionka i wsadzanie gdzie tylko się da pustych stron, byle tylko książka wydała
się grubsza. Głęboko wzruszyły mnie tłumaczenia Tucholskiego, że duży font
został użyty z troski o oczy czytelników.
Celowo zwlekam z przejściem do samej treści książki,
ponieważ jest ona znacznie gorsza, niż mogłem to sobie wyobrazić. Admiralette to kumulacja wszystkiego, co
w złej literaturze najgorsze (i całkowity brak tego, co w niej pocieszne). Weźmy chociażby kreację świata przedstawionego.
Tucholski wychodzi od fajnego skądinąd pomysłu wielkiej floty pływających
nomadów, żyjącego na pokładach licznych statków i okrętów narodu. Jasne,
wyobrażenie sobie czegoś takiego wymaga głębokiego zawieszenia niewiary, ale
sama idea jest tak interesująca, że potrafiłbym tego dokonać, gdybym tylko
dostał w zamian ciekawe jej przedstawienie. Cóż… nie dostałem. Po zakończeniu
lektury nadal nie mam najmniejszego pojęcia, jak to wszystko funkcjonuje, mimo
iż autor poświęca opisom potężną część książki. Opisuje jednak nie prawidła
świata przedstawionego, tylko jakieś nieistotne pierdoły. Koncepcje rodem z
późnego renesansu – gdyby szukać analogii, to rozwój świata Admiralette znajduje się na tym
mniej-więcej poziomie – mieszają się z koncepcjami i sposobem myślenia oraz
wyrażania się charakterystycznego dla ponowoczesności. Jasne, można to
tłumaczyć licencją poetycką, ale istnieje pewien poziom zawieszenia niewiary,
ponad który przeskoczyć się nie da bez poczucia niespójności. Tucholski
najwyraźniej tego nie rozumie albo zwyczajnie ma to gdzieś.
Porozmawiajmy jednak o fabule. Której Admiralette nie posiada. Czy też, posiada jakąś upiorną antytezę
fabuły. Wszelkie informacje, jakie otrzymujemy w ramach narracji są nam
nieprzydatne z punktu widzenia dalszych wydarzeń, nic nie łączy się z niczym
innym, cholerne przejście z punktu A do punktu B zajmuje głównej bohaterce sto
trzydzieści stron, w trakcie których nie dowiadujemy się niczego istotnego, a w
połowie książki, kiedy już wydaje się, że akcja zaczyna się zawiązywać,
dostajemy długą i nudną retrospekcję! Tak jakby autor się znudził i postanowił
zacząć coś innego. Fakt, w końcowych partiach książki próbuje jakoś zebrać do
kupy ponapoczynane wątki i zawiązać akcję. Wychodzi mu to wyjątkowo nieporadnie
i w czasie lektury czułem się, jakbym obserwował ślimaka próbującego wykonać
salto w tył. Generalnie fabuły w Admiralette
jest na dwa rozdziały. Góra. A Tucholski rozwlekł to wszystko na całą książkę,
niedługą wprawdzie, ale i tak okrutnie przegadaną.
Kreacja bohaterów wychodzi Tucholskiemu jak wszystko inne –
czyli nie wychodzi wcale. Główna
bohaterka – oczywiście piękna, oczywiście nastoletnia, oczywiście utalentowana i
oczywiście głupia jak but z lewej nogi – nie posiada za grosz charakteru. Jest
chodzącym słupem obserwacyjnym, marionetką w rękach autora służącą do
bezsensownego przemieszczania z kąta w kąt (kolejna wada Admiraltte, bohaterka łazi, łazi i nic z tego nie wynika), by być
akurat w tym miejscu, któremu autor chce poświęcić długi opis. Z pozostałymi
postaciami jest podobnie – najczęściej pojawiają się i znikają bez wyraźnego
powodu. Wyjątkiem jest może ojciec heroiny, ale i on charakteryzuje się
kompletnym brakiem osobowości, poza tymi chwilami, w których autor każe mu być
idiotą głęboko przekonanym o swojej mądrości.
Ale wiecie co? Wytrzymałbym to, gdyby nie fakt, że Admiralette to prawdopodobnie najgorzej
napisana powieść, jaka istnieje. Narracja robi czytelnikowi krzywdę – właściwie
w każdym zdaniu jest jakiś stylistyczny zgrzyt, który powoduje, że czyta się
źle, obracane w głowie brzmi nienaturalnie i nie przystaje do niczego.
Dialogi są kompletnym, przesiąkniętym kolokwializmami bełkotem – wszyscy bohaterowie
mówią jak koledzy Tucholskiego ze studiów, niezależnie od tego czy mamy do
czynienia z nastoletnią córką Admirała, starym gawędziarzem czy dowódcą
wielkiego okrętu. I te cholerne opisy. Są wszędzie, są niepotrzebne, NIGDY nie
opisują czegoś istotnego, nie służą podbudowie świata przedstawionego, a
jedynie zanudzeniu czytelnika na śmierć. To właśnie język, jakim napisana jest
powieść sprawił, że przedzierałem się przez nią mozolnie, strona po stronie,
jak w jakimś kieracie. Co kilka zdań wzrok w akcie samoobrony instynktownie mi
uciekał poza krawędź Kindle’a i musiałem zmuszać się do podjęcia lektury. Każda
niezręczność językowa, każde niepoprawnie użyte sformułowanie, każdy nieporadnie
umiejscowiony epitet budził moje coraz większe zażenowanie. Lektura Admiralette to tortura w najczystszej
postaci. Ta książka przekracza barierę „powieści tak złych, że aż dobrych” i
dodaje do niej kolejny poziom – powieść tak zła, że aż tak dobra, że aż zła. To
powieść, przy której zacząłem rozważać koncepcję urządzenia nazwanego przeze
mnie roboczo Przytrzymywaczem Rąk, Żeby Nie Wydrapać Sobie Oczu. Każda zdrowa
na umyśle, szanująca swój zmysł estetyczny osoba powinna trzymać się od Admiralette jak najdalej.
No i macie swój rant. Mam nadzieję, że jesteście zadowoleni.
Ja nie jestem – teraz muszę wyszorować sobie mózg drucianą szczotką i udać się
na terapię. A Tucholskiego na początku było mi trochę żal. Ale tylko trochę i
tylko na początku, bo dowiedziałem się, że jego książka miała liczne grono
beta-czytaczy i trzyosobową redakcję. Nie wierzę, że przynajmniej jedna z tych
osób nie przyszła do autora i nie powiedziała mu „Słuchaj, stary, to jest
okropne. Nie wydawaj tego, bo się skompromitujesz”. No, ale skoro ego
Tucholskiego nie dopuściło do świadomości, że napisał bubla, to niech teraz ego
Tucholskiego zmaga się z miażdżącą krytyką jego dzieła.
Dzięki. Świetnie napisana recenzja. Słusznie Andrzeja trochę szkoda ale sam nie dopuszcza się do siebie słów krytyki, więc niech teraz cierpi i smaży się w piekle! :p
OdpowiedzUsuńNapisz lepiej, a potem oceniaj!
OdpowiedzUsuńA poważnie: Andżeja Tucholskiego pamiętam sprzed paru lat, kiedy dopiero zaczynał prowadzić swojego blogaska. Już wtedy wydawał mi się nadętym ćwokiem, który lubi tworzyć wokół siebie nimb wielkiego znawcy popkultury, mimo że tak naprawdę na niczym się nie zna, w dupie był i gówno widział. Widzę, że od tamtej pory nic się nie zmieniło - nadal nie dociera do niego jaki jest żałosny. To miłe - internet bez ludzi o zerowym poczuciu obciachu byłby przecież takim smutnym miejscem.
No niestety Andrzej wczoraj zaczął zmiany na blogu i teraz: "Motywem przewodnim jestKultury są od teraz Odważne Marzenia!" więc ciężko teraz się czepiać jego uroszczeń do popkultury :p
OdpowiedzUsuńSmakowita nocia, milordzie.
OdpowiedzUsuńAdmiralette przecztałam coś koło jednej strony i już wtedy wiedziałam, że to będzie złe, och jakie złe. Na szczęście urarowałes mnie od konieczności czytania.
I ten, no... to chyba tyle. Własciwie chciałam tylko złożyc hołd Twojemu poświęceniu dla czytelników.;)
Opłacało się - już dawno nie miałem tylu wejść na bloga. Ale największym wygranym niewątpliwie będzie mój terapeuta.
OdpowiedzUsuń(Borze [Tucholski], jakie to było złe...)
Myślę, ze dalej będzie czego się czepiać. Przykłaem może być ta dopwiedź na jeden z komentarzy pod tym oświadczeniem o Marzeniach
OdpowiedzUsuń"*a:Co to znaczy w praktyce? Że stajesz się Paulo Coelho
Andrzej Tucholski:To uznany autor i dobry człowiek - dziękuję za porównanie :)"
Może zrobimy jakiś mały odjazd religijny w stylu całopalenia Admiralette ;) O ile ktokolwiek kto kupił albo chociaz masowe foromatowanie pen-drive'a :p
OdpowiedzUsuńWarto wspomnieć o kuriozalnej odpowiedzi wydaje.pl na pojawiające się w sieci uwagi krytyczne pod ich adresem: http://bookjob.pl/odpowiedz-wydaje-pl-na-komentarze-dotyczace-admiralette/. Wynika z niej, że wszyscy, którzy wyłowili z tekstu Admiralette błędy językowe, gramatyczne i logiczne to hejterzy, zawistnicy i w ogóle trolle jacyś żałośni.
OdpowiedzUsuńa są tego jakieś fragmenciki za free do poczytania?
OdpowiedzUsuńOczywiście:
OdpowiedzUsuńhttp://wydaje.pl/e/admiralette-ksiega-pierwsza
Klikamy na szary prostokąt z napisem "pobierz fragment" i już możemy rozkoszować się śmiercią sporej części szarych komórek. Powodzenia!
po prostu ludzie mało tolerancyjni... :p
OdpowiedzUsuńAndrzej chcę się szczytnie pozbyć całego nakładu :p
OdpowiedzUsuńhttps://www.youtube.com/watch?v=xajgQjuCoj0