środa, 2 lipca 2014

Wyleniałe anioły

fragment grafiki autorstwa Jamesa Rymana, całość tutaj.

To nie jest tak, że nienawidzę polskiej literatury fantastycznej. Wiem, że trudno w to uwierzyć, widząc moje zgoła mało entuzjastyczne notki o polskich książkach zaliczanych do tego nurtu, ale ja naprawdę nie jestem uprzedzony. Nie mam najmniejszych problemów z wyobrażeniem sobie polskiej książki fantastycznej, która nie byłaby kompletnie i boleśnie do dupy. Po prostu… cholera, po prostu za każdym razem gdy daję kolejną szansę czemuś z rodzimej niszy fantastycznej, kończy się to tak, że dostaję w mordę i ląduję na deskach. Metaforycznie, choć w praktyce ból jest jak najbardziej porównywalny. Nie jest też tak, że nie wykazuję w tej materii żadnych dobrych chęci – niezrażony kolejnymi rozczarowaniami sięgam po coraz to nowsze pozycje, mając nadzieję, że może tym razem zostanę przyjemnie zaskoczony. Nigdy nie jestem. Obserwuję natomiast proces odwrotny – za każdym razem jest coraz gorzej. Nawet w chwilach, gdy wydaje się, że gorzej już być nie może.

Ale się nie poddaję. Z mojej ostatniej wyprawy do biblioteki przytaszczyłem do domu pierwszą część Achai Ziemiańskiego i oba tomy Zbieracza Burz pióra Mai Lidii Kossakowskiej. Co do Ziemiańskiego nie miałem żadnych złudzeń czy oczekiwań – najzwyczajniej w świecie chciałem sprawdzić, czy ta książka jest aż tak zła, jak twierdzą wszyscy wokół. Okazało się – a to niespodzianka! – że owszem, jest tak zła. A nawet trochę gorsza. Nie mogę więc powiedzieć, że zostałem w tym wypadku jakoś specjalnie skrzywdzony, doskonale bowiem wiedziałem, na co się porywam. Kossakowska natomiast… tu już sprawa przedstawiała się inaczej. Powieści tej autorki (Siewcę Wiatru i Zakon Krańca Świata) czytałem w liceum i, z tego co pamiętam, nawet mi się podobały. To znaczy, żadna fenomenalna literatura to oczywiście nie była, ale bardzo sympatyczny uprzyjemniacz wolnych chwil – już jak najbardziej. Sięgając po Zbieracza Burz uśmiechnąłem się zatem z zadowoleniem – w końcu jest realna szansa, że przeczytam coś fajnego. Nie muszę oczywiście dodawać, jak mocno w trakcie lektury zrzedła mi mina. Polska fantastyka znowu zrobiła mi to, co zwykła mi robić przez kilka ostatnich lat. A że w tym wypadku oczekiwania miałem jednak znacznie wyższe, niż zwykle, to i bolało mocniej, niż zazwyczaj.

Najbardziej w Zbieraczu Burz przeszkadzał mi chyba język, jakim posługują się bohaterowie – prosty, przesiąknięty kolokwializmami, obnażający miałkość umysłową posługujących się nim postaci. Nie wiem dlaczego, ale u Kossakowskiej bohaterowie zawsze wyrażają się jak dresiarze z osiedla, niezależnie od tego czy autorka pisze o aniołach, wyklętych samurajach (Takeshi. Cień Śmierci notabene nie dotrwałem do końca, tak mnie wynudziła), czy o wyrzutkach z postapokaliptycznego świata (Zakon Krańca Świata), czy o aniołach. To strasznie drażni, bo ciężko mi uwierzyć, że doskonałe, żyjące przez tysiąclecia, wyrafinowane istoty posługują się tak ordynarnym, często niegramatycznym wręcz językiem. To może być jednak pochodną drugiego grzechu głównego Zbieracza – masowego ogłupiania postaci. Praktycznie wszyscy bohaterowie i bohaterki tej dwutomowej powieści zachowują się jak kurczaki z obciętymi głowami. Podejmują pochopne, zupełnie bezsensowne działania wynikające z emocji czy niedoinformowania, które spokojnie można byłoby zlikwidować rozmową. Bohaterami jednak – mającymi za sobą eony życiowego doświadczenia istotami eternalnymi, a więc pod każdym względem doskonalszymi od człowieka – kierują natomiast bardzo proste imperatywy, takie jak zawiść, lekkomyślność, nierozsądek czy panika.

Fabuła przedstawia się następująco – znany z poprzednich tomów cyklu anioł Daimon Frey dostaje od Boga polecenie zniszczenia Ziemi. Pozostałe anioły, dowiadując się o tym, usiłują go powstrzymać, święcie przekonani, że albo źle zrozumiał przesłanie Stworzyciela albo to zła, mroczna siła podszyła się pod Jahwe i rękami Freya postanowiła rozwalić Ziemię. I zaczyna się zajmująca większość książki gonitwa – jak w Benny’m Hillu. Gabriel, Razjel et consortes starają się Daimona złapać, a on im ucieka. I tak przez jakieś czterysta, pięćset stron. Oczywiście, Kossakowska stara się to ubrać w jakieś ciekawe fabularne ciuszki, ale kompletnie jej się to nie udaje, a bywa, że wręcz ośmiesza i tak już bardzo skompromitowaną fabularnie powieść. Chociażby wątek z Hiją, która w poprzedniej części cyklu została uwięziona pomiędzy wymiarami, a w tym anioły uwalniają ją, by wpłynęła jakoś na Frey’a. Siewcę Wiatru pamiętam piąte przez dziesiąte, ale żywię graniczące z pewnością przekonanie, że wcześniej ta bohaterka nie była taką bezmózgą, oderwaną od rzeczywistości kretynką, która nie potrafi dodać dwa do dwóch i zachowuje się jak rozpieszczony bachor. A, nie wspomniałem jeszcze o drugim wątku Zbieracza Burz – otóż blisko jedna trzecia powieści poświęcona jest Asmodeuszowi, który próbuje zaliczyć. Piszę to zupełnie poważnie – wielki, potężny, prastary demon zakochuje się jak ostatni sztubak w ziemskiej kobiecie i duża część książki poświęcona jest jego, niekiedy wręcz komicznym, próbom poderwania jej. Dokładnie tego oczekiwałem od powieści, której osią fabularną jest polowanie na anioła, któremu Bóg kazał rozwalić Ziemię – wątku rodem z Klanu.

Szwankuje również kreacja świata przedstawionego – cały, zbudowany na bazie judeochrześcijańskich mitów kosmos został przedstawiony niczym jakaś trochę bardziej wymyślna metropolia z Dungeons & Dragons. Kiedy akcja przenosi się do Nieba – nie mam poczucia, że oto przeniosłem się wraz z głównym bohaterem do miejsca ostatecznego dobra i doskonałości. Z Głębią (Piekłem) jest tak samo. To znaczy, rozumiem ogólny zamysł autorski – pokazać, jak po odejściu Boga anioły powoli się degenerują, tracą swoją doskonałość i nieskazitelność, za czym idzie też zmiana porządku społecznego panującego w Zaświatach. Problem w tym, że przedstawione to zostało w sposób… no cóż, w najlepszym razie nieprzekonujący. Do takiego żenienia ognia z wodą (w tym wypadku – anioły i demony zrelatywizowane, uwolnione od prymatu dobra i zła) potrzeba cholernie wielkiego wyczucia i sprawności pióra. Tego wyczucia i tej sprawności Kossakowskiej po prostu brakuje, przez co w trakcie lektury Zbieracza Burz towarzyszyło mi zażenowanie. Wszelako muszę jednak przyznać, że pod koniec drugiego tomu poziom się poprawia – nadal nie jest jakoś zachwycająco, ale przynajmniej da się czytać bez zgrzytu zębów. O ile oczywiście czytelnik dotrze do tego momentu i wcześniej nie rzuci książki w kąt. A mnie uchroniło od tego tylko wieloletnie zaprawienie w bojach z polską fantastyką.

Bycie czytelnikiem polskiej fantastyki jest trochę jak bycie kibicem polskiej reprezentacji w piłce nożnej – trzeba się przyzwyczaić do wielu bolesnych rozczarowań. Nie mam pojęcia, co się stało w tym przypadku. Może to ghostwriter skaszanił robotę, może redaktorka prowadząca cykl okazała się kretem konkurencyjnego wydawnictwa. Nie wiem, mnie się poprzednie czytane przeze mnie powieści Kossakowskiej podobały – ale czytałem je w liceum i istnieje ryzyko, że byłem wtedy idiotą o niewygórowanych standardach. To znaczy, na pewno byłem wtedy idiotą, w końcu mówimy o liceum – ale, na miłość Thorską, chyba nie aż takim. Wolę więc wierzyć, że to Zbieracz Burz jest książką wybitnie, jak na możliwości autorki, słabą i pamiętać Zakon Krańca Świata takim, jakim żyje w moich wspomnieniach. I starannie unikać jego ponownej lektury, by nie narazić się na paskudne rozczarowanie.

11 komentarzy :

  1. Na pewno masz szalonego pecha do polskiej fantastyki. Na pewno znalazłoby się w niej coś, co by ci się spodobało. Za parę dni powinien się ukazać darmowy ebook z opowiadaniami nominowanymi do tegorocznych Zajdli - z racji zawalenia robotą nie czytałem jeszcze wszystkich, ale raczej nie ma wpadek, a autorzy są godni zaufania. Spróbuj z nimi.
    /wracam do internetowego niebytu pełnego pracy i obowiązków/

    OdpowiedzUsuń
  2. "Na pewno masz szalonego pecha do polskiej fantastyki."


    I want to belive.

    OdpowiedzUsuń
  3. Wczesną Kossakowską ("Siewca Wiatru") czytałam jeszcze w gimnazjum i też pamiętam, że było z tego całkiem przyjemne czytadło. Ot takie coś lekkiego do poduszki i nic więcej. Kilka lat później przeczytałam zbiorek "Żarna Niebios" i nabrałam przekonania, że albo wczesna Kossakowska to jakiś wypadek przy pracy, albo to mnie przez te kilka lat tak bardzo wyrobił się gust. Wszystko o czym piszesz w kontekście "Zbieracza burz" można spokojnie przyłożyć do opowiadań. Bohaterowie są durni i prostaccy, wizja Nieba i Głębi jakaś taka w sumie mało oryginalna i powierzchowna, a alegorie pomiędzy polską rzeczywistością, a zepsuciem Nieba, aż biją po głowie (strasznie zniesmaczył mnie wątek opieki lekarskiej w Niebie i kolejek do specjalisty. Och jakie to oryginalne! Jakie głębokie! Niebo ma te same problemy co Polska! Ależ ta Autorka ma pomysły!). W efekcie Kossakowską zupełnie sobie odpuściłam. Szkoda mi nerwów.

    OdpowiedzUsuń
  4. Wegnera czytaj, mówię. Już nie pierwszy raz mówię, a Ty dalej nie chcesz czytać. To cierp z pisarzami fabrycznymi.;P

    "Praktycznie wszyscy bohaterowie i bohaterki tej dwutomowej powieści zachowują
    się jak kurczaki z obciętymi głowami."
    Mało tego, oni są z tomu na tom coraz głupsi i mają wypaczane charaktery wedle potrzeb niedogranej fabuły, bona pewno nie w zgodzie z logiką. Taka Hija. na przykład. W pierwszym tomie sensowna, choć naiwna dziewczyna, odpowiedzialna i dbająca o los swoich podwładnych, do drugiego tomu wiele przeszła. Jednak autorka stwierdziła, że w drugim tomie bardziej się jej przyda głupia dziunia, więc przerobiła na takową anielice, mimo że to się w ogóle kupy nie trzymało (tak, mam focha i już mi tako zostanie). Twoje przeświadczenie jest słuszne w tym przypadku.

    W ogóle to się rozczarowałam. Tą notką - mogę Ci tylko przytakiwać, a liczyłam na jakąś dyskusję czy chociaż przerzucanie się hejtami. I powtarzam jeszcze raz (jak jeden koleś swego czasu frazes o Kartaginie): jak jeszcze kiedyś będziesz chciał poczytać polską fantastykę w celach innych niż masochistyczne, weź się za Wegnera.

    OdpowiedzUsuń
  5. Wegnera nie ma w mojej biblio, a przecież nie będę wydawał kasy na polską fantastykę...

    OdpowiedzUsuń
  6. Ale kilka opowiadań o Meekhanie jest dostępnych w sieci za free.;P Mozna się przynajmniej przekonać, czy warto inwestować.

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo, ale to bardzo trafne porównanie do kibicowania polskiej reprezentacji piłki nożnej. Ja z kolei ostatnio przeczytałam 3 tomy cyklu o Mordimerze Piekary, i takie to jakieś płytkie i miałkie. Może jakby trochę świat rozbudować, bohaterowi głębi nadać, nad językiem się zastanowić? Ale tak jak jest, to miałam wrażenie, że autor po prostu wyznaje zasadę, że pisać każdy może. Zresztą, może i może, skoro chyba całkiem nieźle się ten cykl sprzedaje...

    Co do Achai, to przeczytałam wieki temu jeden tom i uznałam, że jest to książka, która nigdy nie powinna zostać napisana. Albo przynajmniej przeczytana przeze mnie...

    OdpowiedzUsuń
  8. Ja też polecam Wegnera :) Bardzo

    OdpowiedzUsuń
  9. Albowiem wszyscy jesteśmy Meekhańczykami.

    OdpowiedzUsuń
  10. Wegner jest w porządku, ale jakoś pierwszy kontakt mnie nie zachwycił (a motywy bóstw zirytowały), ale ostatnio mam fazę na Annę Kańtoch. A że od polskiej fantastyki zazwyczaj odbijałem się jak od gumowej ściany, to byłem bardzo zaskoczony tym, jak mi weszli "Przedksiężycowi" i opowiadania o Domenicu Jordanie (zbiorki "Diabeł na wieży" i "Zabawki diabła").

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...