fragment grafiki autorstwa Jamesa Rymana, całość tutaj. |
To nie jest tak, że nienawidzę polskiej literatury
fantastycznej. Wiem, że trudno w to uwierzyć, widząc moje zgoła mało
entuzjastyczne notki o polskich książkach zaliczanych do tego nurtu, ale ja
naprawdę nie jestem uprzedzony. Nie mam najmniejszych problemów z wyobrażeniem
sobie polskiej książki fantastycznej, która nie byłaby kompletnie i boleśnie do
dupy. Po prostu… cholera, po prostu za każdym razem gdy daję kolejną szansę
czemuś z rodzimej niszy fantastycznej, kończy się to tak, że dostaję w mordę i ląduję
na deskach. Metaforycznie, choć w praktyce ból jest jak najbardziej
porównywalny. Nie jest też tak, że nie wykazuję w tej materii żadnych dobrych
chęci – niezrażony kolejnymi rozczarowaniami sięgam po coraz to nowsze pozycje,
mając nadzieję, że może tym razem zostanę przyjemnie zaskoczony. Nigdy nie
jestem. Obserwuję natomiast proces odwrotny – za każdym razem jest coraz
gorzej. Nawet w chwilach, gdy wydaje się, że gorzej już być nie może.
Ale się nie poddaję. Z mojej ostatniej wyprawy do biblioteki
przytaszczyłem do domu pierwszą część Achai
Ziemiańskiego i oba tomy Zbieracza Burz
pióra Mai Lidii Kossakowskiej. Co do Ziemiańskiego nie miałem żadnych
złudzeń czy oczekiwań – najzwyczajniej w świecie chciałem sprawdzić, czy ta
książka jest aż tak zła, jak twierdzą wszyscy wokół. Okazało się – a to
niespodzianka! – że owszem, jest tak zła. A nawet trochę gorsza. Nie mogę więc
powiedzieć, że zostałem w tym wypadku jakoś specjalnie skrzywdzony, doskonale
bowiem wiedziałem, na co się porywam. Kossakowska natomiast… tu już sprawa
przedstawiała się inaczej. Powieści tej autorki (Siewcę Wiatru i Zakon Krańca
Świata) czytałem w liceum i, z tego co pamiętam, nawet mi się podobały. To
znaczy, żadna fenomenalna literatura to oczywiście nie była, ale bardzo
sympatyczny uprzyjemniacz wolnych chwil – już jak najbardziej. Sięgając po Zbieracza Burz uśmiechnąłem się zatem z
zadowoleniem – w końcu jest realna szansa, że przeczytam coś fajnego. Nie muszę
oczywiście dodawać, jak mocno w trakcie lektury zrzedła mi mina. Polska
fantastyka znowu zrobiła mi to, co zwykła mi robić przez kilka ostatnich lat. A
że w tym wypadku oczekiwania miałem jednak znacznie wyższe, niż zwykle, to i
bolało mocniej, niż zazwyczaj.
Najbardziej w Zbieraczu
Burz przeszkadzał mi chyba język, jakim posługują się bohaterowie – prosty,
przesiąknięty kolokwializmami, obnażający miałkość umysłową posługujących się
nim postaci. Nie wiem dlaczego, ale u Kossakowskiej bohaterowie zawsze wyrażają
się jak dresiarze z osiedla, niezależnie od tego czy autorka pisze o aniołach,
wyklętych samurajach (Takeshi. Cień Śmierci
– notabene nie dotrwałem do końca,
tak mnie wynudziła), czy o wyrzutkach z postapokaliptycznego świata (Zakon Krańca Świata), czy o aniołach. To
strasznie drażni, bo ciężko mi uwierzyć, że doskonałe, żyjące przez
tysiąclecia, wyrafinowane istoty posługują się tak ordynarnym, często
niegramatycznym wręcz językiem. To może być jednak pochodną drugiego grzechu
głównego Zbieracza – masowego ogłupiania
postaci. Praktycznie wszyscy bohaterowie i bohaterki tej dwutomowej powieści zachowują
się jak kurczaki z obciętymi głowami. Podejmują pochopne, zupełnie bezsensowne
działania wynikające z emocji czy niedoinformowania, które spokojnie można
byłoby zlikwidować rozmową. Bohaterami jednak – mającymi za sobą eony życiowego
doświadczenia istotami eternalnymi, a więc pod każdym względem doskonalszymi od
człowieka – kierują natomiast bardzo proste imperatywy, takie jak zawiść, lekkomyślność,
nierozsądek czy panika.
Fabuła przedstawia się następująco – znany z poprzednich
tomów cyklu anioł Daimon Frey dostaje od Boga polecenie zniszczenia Ziemi. Pozostałe
anioły, dowiadując się o tym, usiłują go powstrzymać, święcie przekonani, że
albo źle zrozumiał przesłanie Stworzyciela albo to zła, mroczna siła podszyła
się pod Jahwe i rękami Freya postanowiła rozwalić Ziemię. I zaczyna się zajmująca
większość książki gonitwa – jak w Benny’m
Hillu. Gabriel, Razjel et consortes starają
się Daimona złapać, a on im ucieka. I tak przez jakieś czterysta, pięćset
stron. Oczywiście, Kossakowska stara się to ubrać w jakieś ciekawe fabularne
ciuszki, ale kompletnie jej się to nie udaje, a bywa, że wręcz ośmiesza i tak
już bardzo skompromitowaną fabularnie powieść. Chociażby wątek z Hiją, która w
poprzedniej części cyklu została uwięziona pomiędzy wymiarami, a w tym anioły
uwalniają ją, by wpłynęła jakoś na Frey’a. Siewcę
Wiatru pamiętam piąte przez dziesiąte, ale żywię graniczące z pewnością
przekonanie, że wcześniej ta bohaterka nie była taką bezmózgą, oderwaną od
rzeczywistości kretynką, która nie potrafi dodać dwa do dwóch i zachowuje się
jak rozpieszczony bachor. A, nie wspomniałem jeszcze o drugim wątku Zbieracza Burz – otóż blisko jedna trzecia
powieści poświęcona jest Asmodeuszowi, który próbuje zaliczyć. Piszę to
zupełnie poważnie – wielki, potężny, prastary demon zakochuje się jak ostatni
sztubak w ziemskiej kobiecie i duża część książki poświęcona jest jego, niekiedy
wręcz komicznym, próbom poderwania jej. Dokładnie tego oczekiwałem od powieści,
której osią fabularną jest polowanie na anioła, któremu Bóg kazał rozwalić
Ziemię – wątku rodem z Klanu.
Szwankuje również kreacja świata przedstawionego – cały,
zbudowany na bazie judeochrześcijańskich mitów kosmos został przedstawiony
niczym jakaś trochę bardziej wymyślna metropolia z Dungeons & Dragons. Kiedy akcja przenosi się do Nieba – nie mam
poczucia, że oto przeniosłem się wraz z głównym bohaterem do miejsca
ostatecznego dobra i doskonałości. Z Głębią (Piekłem) jest tak samo. To znaczy,
rozumiem ogólny zamysł autorski – pokazać, jak po odejściu Boga anioły powoli
się degenerują, tracą swoją doskonałość i nieskazitelność, za czym idzie też
zmiana porządku społecznego panującego w Zaświatach.
Problem w tym, że przedstawione to zostało w sposób… no cóż, w najlepszym razie
nieprzekonujący. Do takiego żenienia ognia z wodą (w tym wypadku – anioły i
demony zrelatywizowane, uwolnione od prymatu dobra i zła) potrzeba cholernie
wielkiego wyczucia i sprawności pióra. Tego wyczucia i tej sprawności Kossakowskiej
po prostu brakuje, przez co w trakcie lektury Zbieracza Burz towarzyszyło mi zażenowanie. Wszelako muszę jednak
przyznać, że pod koniec drugiego tomu poziom się poprawia – nadal nie jest
jakoś zachwycająco, ale przynajmniej da się czytać bez zgrzytu zębów. O ile
oczywiście czytelnik dotrze do tego momentu i wcześniej nie rzuci książki w
kąt. A mnie uchroniło od tego tylko wieloletnie zaprawienie w bojach z polską
fantastyką.
Bycie czytelnikiem polskiej fantastyki jest trochę jak bycie
kibicem polskiej reprezentacji w piłce nożnej – trzeba się przyzwyczaić do
wielu bolesnych rozczarowań. Nie mam pojęcia, co się stało w tym przypadku. Może
to ghostwriter skaszanił robotę, może redaktorka prowadząca cykl okazała się
kretem konkurencyjnego wydawnictwa. Nie wiem, mnie się poprzednie czytane
przeze mnie powieści Kossakowskiej podobały – ale czytałem je w liceum i
istnieje ryzyko, że byłem wtedy idiotą o niewygórowanych standardach. To znaczy,
na pewno byłem wtedy idiotą, w końcu mówimy o liceum – ale, na miłość Thorską,
chyba nie aż takim. Wolę więc wierzyć, że to Zbieracz Burz jest książką wybitnie, jak na możliwości autorki,
słabą i pamiętać Zakon Krańca Świata takim,
jakim żyje w moich wspomnieniach. I starannie unikać jego ponownej lektury, by
nie narazić się na paskudne rozczarowanie.
Na pewno masz szalonego pecha do polskiej fantastyki. Na pewno znalazłoby się w niej coś, co by ci się spodobało. Za parę dni powinien się ukazać darmowy ebook z opowiadaniami nominowanymi do tegorocznych Zajdli - z racji zawalenia robotą nie czytałem jeszcze wszystkich, ale raczej nie ma wpadek, a autorzy są godni zaufania. Spróbuj z nimi.
OdpowiedzUsuń/wracam do internetowego niebytu pełnego pracy i obowiązków/
"Na pewno masz szalonego pecha do polskiej fantastyki."
OdpowiedzUsuńI want to belive.
Wczesną Kossakowską ("Siewca Wiatru") czytałam jeszcze w gimnazjum i też pamiętam, że było z tego całkiem przyjemne czytadło. Ot takie coś lekkiego do poduszki i nic więcej. Kilka lat później przeczytałam zbiorek "Żarna Niebios" i nabrałam przekonania, że albo wczesna Kossakowska to jakiś wypadek przy pracy, albo to mnie przez te kilka lat tak bardzo wyrobił się gust. Wszystko o czym piszesz w kontekście "Zbieracza burz" można spokojnie przyłożyć do opowiadań. Bohaterowie są durni i prostaccy, wizja Nieba i Głębi jakaś taka w sumie mało oryginalna i powierzchowna, a alegorie pomiędzy polską rzeczywistością, a zepsuciem Nieba, aż biją po głowie (strasznie zniesmaczył mnie wątek opieki lekarskiej w Niebie i kolejek do specjalisty. Och jakie to oryginalne! Jakie głębokie! Niebo ma te same problemy co Polska! Ależ ta Autorka ma pomysły!). W efekcie Kossakowską zupełnie sobie odpuściłam. Szkoda mi nerwów.
OdpowiedzUsuńWegnera czytaj, mówię. Już nie pierwszy raz mówię, a Ty dalej nie chcesz czytać. To cierp z pisarzami fabrycznymi.;P
OdpowiedzUsuń"Praktycznie wszyscy bohaterowie i bohaterki tej dwutomowej powieści zachowują
się jak kurczaki z obciętymi głowami."
Mało tego, oni są z tomu na tom coraz głupsi i mają wypaczane charaktery wedle potrzeb niedogranej fabuły, bona pewno nie w zgodzie z logiką. Taka Hija. na przykład. W pierwszym tomie sensowna, choć naiwna dziewczyna, odpowiedzialna i dbająca o los swoich podwładnych, do drugiego tomu wiele przeszła. Jednak autorka stwierdziła, że w drugim tomie bardziej się jej przyda głupia dziunia, więc przerobiła na takową anielice, mimo że to się w ogóle kupy nie trzymało (tak, mam focha i już mi tako zostanie). Twoje przeświadczenie jest słuszne w tym przypadku.
W ogóle to się rozczarowałam. Tą notką - mogę Ci tylko przytakiwać, a liczyłam na jakąś dyskusję czy chociaż przerzucanie się hejtami. I powtarzam jeszcze raz (jak jeden koleś swego czasu frazes o Kartaginie): jak jeszcze kiedyś będziesz chciał poczytać polską fantastykę w celach innych niż masochistyczne, weź się za Wegnera.
Wegnera nie ma w mojej biblio, a przecież nie będę wydawał kasy na polską fantastykę...
OdpowiedzUsuńAle kilka opowiadań o Meekhanie jest dostępnych w sieci za free.;P Mozna się przynajmniej przekonać, czy warto inwestować.
OdpowiedzUsuńNo to sprawdzę.
OdpowiedzUsuńBardzo, ale to bardzo trafne porównanie do kibicowania polskiej reprezentacji piłki nożnej. Ja z kolei ostatnio przeczytałam 3 tomy cyklu o Mordimerze Piekary, i takie to jakieś płytkie i miałkie. Może jakby trochę świat rozbudować, bohaterowi głębi nadać, nad językiem się zastanowić? Ale tak jak jest, to miałam wrażenie, że autor po prostu wyznaje zasadę, że pisać każdy może. Zresztą, może i może, skoro chyba całkiem nieźle się ten cykl sprzedaje...
OdpowiedzUsuńCo do Achai, to przeczytałam wieki temu jeden tom i uznałam, że jest to książka, która nigdy nie powinna zostać napisana. Albo przynajmniej przeczytana przeze mnie...
Ja też polecam Wegnera :) Bardzo
OdpowiedzUsuńAlbowiem wszyscy jesteśmy Meekhańczykami.
OdpowiedzUsuńWegner jest w porządku, ale jakoś pierwszy kontakt mnie nie zachwycił (a motywy bóstw zirytowały), ale ostatnio mam fazę na Annę Kańtoch. A że od polskiej fantastyki zazwyczaj odbijałem się jak od gumowej ściany, to byłem bardzo zaskoczony tym, jak mi weszli "Przedksiężycowi" i opowiadania o Domenicu Jordanie (zbiorki "Diabeł na wieży" i "Zabawki diabła").
OdpowiedzUsuń