niedziela, 8 czerwca 2014

Powidok... ehm, po prostu powidok

fragment grafiki autorstwa Slodobana Jovanovićia, całość tutaj.

Obejrzałem w końcu najnowszy film o Riddicku. Jakiś tydzień temu. Strasznie długo guzdrałem się z notką, ponieważ nie wiedziałem – i w sumie dalej nie wiem, jak zwykle wyjdzie w praniu – z której strony ugryźć ten obraz. No bo tak – Pitch Black był dla mnie bardzo, ale to bardzo fajnym thrillerem psychologicznym w konwencji kosmicznego sci-fi z interesującymi bohaterami, nieźle rozegranym scenariuszem i klimatyczną Obcą Planetą. The Chronicles of Riddick podobał mi się już znacznie mniej, ale i w nim znalazłem kilka elementów, które sprawiły, że lektura była summa summarum pozytywnym, przyjemnym doświadczeniem. Tymczasem Riddick (swoją drogą, kreatywność osoby, która wymyśliła tytuł jest doprawdy porażająca) jest filmem po prostu słabym. Uwaga – w dalszej części tekstu mogą pojawić się nieśladowe ilości spoilerów.

Zacznę od tego, na co ostatnimi czasy zwykłem zwracać baczniejszą uwagę – czyli od estetyki filmu. Poprzednie części cyklu bardzo chwaliłem za ten element. Zarówno dekoracje w Pitch Black, jak i wygenerowane w CGI pejzaże z TCoR były ciekawie pomyślane i zaprezentowane oraz po prostu przyjemne dla oka. W Riddicku było to pierwsze z wielu rozczarowań. Skalisto-pustynna planeta, na której rozgrywa się akcja filmu jest mało ciekawa wizualnie i zwyczajnie uboga. Tak, wiem – to przecież pustynia, ona z założenia ma być uboga. Ale przecież w Pitch Black miejsce akcji było podobne, a jednak twórcom udało się zindywidualizować krajobraz poprzez kilka fajnych gadżetów koncepcyjnych, jak na przykład most stworzony z kręgosłupa jakiegoś dawno umarłego zwierzęcia czy zmiana filtrów graficznych w zależności od tego, które słońce oświetla w danym momencie planetę. W Riddicku cały świat przedstawiony to jakaś biedna jaskinia, biedny kawałek pustyni i biedna baza najemników. Cała reszta została wykreowana na topornym, rzucającym się w oczy greenscreenie, który wytrąca widza z immersji. W ogóle jakość stworzonych komputerowo efektów specjalnych jest… średnia. Większość współczesnych gier video ma o wiele bardziej realistyczne animacje 3D w przerywnikach filmowych. To boli, bo przez pierwszą połowę filmu głównemu bohaterowi towarzyszy wygenerowany komputerowo oswojony szakal, który wygląda średnio realistycznie i w kilku momentach (szczególnie, gdy akcja rozgrywa się za dnia) jego animacja wypada kulawo.

Pierwsza część filmu – pozbawiona dialogów, ukazująca jak ciężko ranny Riddick stara się przetrwać w skrajnie niesprzyjającym środowisku – była niezła. To znaczy, pominąwszy powyższe niedociągnięcia. Wciąż nie mogę zrozumieć, czemu Pitch Black ze znacznie mniejszym przecież budżetem był wizualnie ciekawszy, ładniejszy i bardziej wiarygodny, niż najnowszy film z cyklu. Ale, jako się rzekło – do, mniej więcej, jednej trzeciej swojej długości film był całkiem ciekawy i bardzo klimatyczny. Podobała mi koncepcja Riddicka skopanego, pooranego wydarzeniami, który musi przetrwać na planecie, na której bez mała wszystko chce go zabić. Nieme sceny, w których bohater planuje przejść na drugą stronę kanionu przez jaskinię, w której siedzi wodne monstrum, oswajanie szakala, aplikowanie sobie małych dawek trucizny, by organizm nauczył się ją zwalczać – to było super. No, może nie do końca super, ale przynajmniej o początkowym fragmencie Riddicka mogę powiedzieć, że był satysfakcjonujący. To było coś nowego, coś czego jeszcze w tym cyklu nie widzieliśmy – a przy tym coś pozostającego w duchu serii. Niestety, im dalej w las, tym gorzej. Po przyzwoitym początku na pustej planecie pojawiają się polujący na głównego bohatera najemnicy. I od tego momentu robi się już coraz słabiej.

Przede wszystkim – dialogi. Są koszmarne. Są nienaturalne, nic (lub prawie nic) nie mówią nam o postaciach, bardzo niewiele o sytuacji. Brak im swady. Ja się oczywiście nie czepiam tego, że banda polujących na Riddicka drabów nie przerzuca się błyskotliwymi ripostami akademickich erudytów. Po prostu wygłaszane przez bohaterów kwestie brzmią albo sztucznie (na ogół), albo nudno (przeważnie) albo żenująco (czasem) albo wszystko równocześnie. Co za tym idzie, niemal wszyscy bohaterowie zlali mi się w jedno. Są po prostu zbyt słabo zindywidualizowani. W takim Pitch Black pamiętam ewidentną większość rozbitków, bo tam każdy miał jakąś rolę do wypełnienia i jedynymi niezapadającymi w pamięć postaciami byli chyba tylko uczniowie Imama. W Riddicku poza samym głównym bohaterem w pamięć zapadł mi tylko tata tego najemnika, który występował w Pitch Black, Smerfetka lesbijka-nielesbijka, ten zły, któremu pod koniec Riddick urżnął łeb przy samym języku i ten dzieciak, który cały czas się modlił. Reszta była mięsem armatnim służącym Riddickowi do kolejnych mniej lub bardziej pomysłowych eksterminacji. I, w sumie, na tym głównie opiera się fabuła filmu – na metodycznym wyrzynaniu kolejnych najemników i końcowej ucieczce z planety. A to z kolei sprawia, że cały dramatyzm siada, ponieważ od czasu pojawienia się łowców film wpada w schemat doskonale znany każdemu miłośnikowi gatunku – w dodatku schemat zrealizowany w porywach co najwyżej poprawnie. W dodatku jest w dużej mierze odtwórczy wobec Pitch Black, gdzie został zrealizowany nieporównywalnie lepiej. Sceny walk zrealizowane są po prostu słabo – choreografia starć jest mało przemyślana, oko kamery często nie łapie najważniejszych scen, a całość jest beznadziejnie pocięta na krótkie, teledyskowe ujęcia, co pogłębia chaos scen akcji. I to w takim filmie!

Jedynym wyróżniającym się wątkiem w filmie jest cała relacja na linii Riddick-Boss Johns. Ten drugi poluje na tego pierwszego, by dowiedzieć się, co się stało z jego (Johnsa) synem i pomścić go, uśmiercając Riddicka, jego zabójcę. To mógł być fajny wątek i mocny punkt filmu, gdyby nie był zarysowany taką grubą kreską i gdyby nie został rozegrany w tak schematyczny sposób. Jakoś nie chce mi się wierzyć, że po dziesięciu latach tropienia i polowania na Riddicka Johns po kilku godzinach ot tak, odpuści mu, przyzna rację i da się przekonać – szczególnie, że Riddick nie ma żadnych wiarygodnych dowodów na nieprzyjemną naturę juniora. Jasne, podoba mi się nawiązanie do wcześniejszego filmu z cyklu i kontynuowanie motywu uczłowieczania i okupienia Riddicka (choć tu nie wykluczam, że przypisuję reżyserowi rzeczy, których intencjonalnie do filmów nie wsadzał) i w ogóle istnienie wątku w jakiś sposób pogłębiającego generyczną opowieść o Conanie w kosmosie, ale nie obraziłbym się, gdyby na takie wątki położono odrobinę większy nacisk pomiędzy jedną, a drugą widowiskową dekapitacją czy innym pojedynkiem na pięści kamienie i kije.

Film szczyci się kategorią wiekową R (uznawaną powszechnie za finansowe samobójstwo) i, szczerze napisawszy, nie bardzo mam pojęcie, po co. Większość „dorosłych” scen w tym filmie właściwie nic do niego nie wnosi, nie podkreśla brutalności świata przedstawionego, nie jest istotna fabularnie. I nie ma ich znowu aż tak wiele – wydaje mi się, że gdyby wywalić z filmu zupełnie niepotrzebną retrospektywną scenę z nagimi nałożnicami Riddicka i wspominają wyżej dekapitację Santany (bez której Riddick również znakomicie mógłby się obejść) film spokojnie zmieściłby się pod PG-13 bez żadnej straty. Bo, nie oszukujmy się, filmy o Riddicku to przecież w gruncie rzeczy nie jest żadne dojrzałe kino dla koneserów lubujących się w pornografii przemocy, tylko kosmiczna bajka dla napakowanych testosteronem nastolatków.

Krótko pisząc – rozczarowanie. Jasne, film nie jest katastrofalnie zły, jak to potrafią być któreś-tam-z-rzędu sequele filmów klasy B (zapytajcie fanów filmowych horrorów z lat 80-tych), ale muszę przyznać, że z całej serii o Riddicku ta część jest dla mnie najsłabsza. Film niby to wraca do korzeni, ale robi to w sposób tak odtwórczy i nieciekawy, że w połowie zacząłem przysypiać, zaś pod koniec odetchnąłem z ulgą, że to już za mną. Nie polecam, chyba, że jest fanem tego rodzaju kina albo ma się szesnaście lat i plakat Marcusa Fenixa nad łóżkiem.

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...