fragment grafiki autorstwa Slodobana Jovanovićia, całość tutaj. |
Obejrzałem w końcu najnowszy film o Riddicku. Jakiś tydzień
temu. Strasznie długo guzdrałem się z notką, ponieważ nie wiedziałem – i w
sumie dalej nie wiem, jak zwykle wyjdzie w praniu – z której strony ugryźć ten obraz. No bo tak – Pitch Black był dla mnie bardzo, ale to
bardzo fajnym thrillerem psychologicznym w konwencji kosmicznego sci-fi z
interesującymi bohaterami, nieźle rozegranym scenariuszem i klimatyczną Obcą
Planetą. The Chronicles of Riddick podobał
mi się już znacznie mniej, ale i w nim znalazłem kilka elementów, które
sprawiły, że lektura była summa summarum pozytywnym,
przyjemnym doświadczeniem. Tymczasem Riddick
(swoją drogą, kreatywność osoby, która wymyśliła tytuł jest doprawdy
porażająca) jest filmem po prostu słabym. Uwaga – w dalszej części tekstu mogą
pojawić się nieśladowe ilości spoilerów.
Zacznę od tego, na co ostatnimi czasy zwykłem zwracać
baczniejszą uwagę – czyli od estetyki filmu. Poprzednie części cyklu bardzo
chwaliłem za ten element. Zarówno dekoracje w Pitch Black, jak i wygenerowane w CGI pejzaże z TCoR były ciekawie pomyślane i zaprezentowane
oraz po prostu przyjemne dla oka. W Riddicku
było to pierwsze z wielu rozczarowań. Skalisto-pustynna planeta, na której
rozgrywa się akcja filmu jest mało ciekawa wizualnie i zwyczajnie uboga. Tak,
wiem – to przecież pustynia, ona z założenia ma być uboga. Ale przecież w Pitch Black miejsce akcji było podobne, a jednak twórcom udało się zindywidualizować krajobraz
poprzez kilka fajnych gadżetów koncepcyjnych, jak na przykład most stworzony z
kręgosłupa jakiegoś dawno umarłego zwierzęcia czy zmiana filtrów graficznych w
zależności od tego, które słońce oświetla w danym momencie planetę. W Riddicku cały świat przedstawiony to
jakaś biedna jaskinia, biedny kawałek pustyni i biedna baza najemników. Cała
reszta została wykreowana na topornym, rzucającym się w oczy greenscreenie,
który wytrąca widza z immersji. W ogóle jakość stworzonych komputerowo efektów
specjalnych jest… średnia. Większość współczesnych gier video ma o wiele
bardziej realistyczne animacje 3D w przerywnikach filmowych. To boli, bo przez
pierwszą połowę filmu głównemu bohaterowi towarzyszy wygenerowany komputerowo
oswojony szakal, który wygląda średnio realistycznie i w kilku momentach
(szczególnie, gdy akcja rozgrywa się za dnia) jego animacja wypada kulawo.
Pierwsza część filmu – pozbawiona dialogów, ukazująca jak
ciężko ranny Riddick stara się przetrwać w skrajnie niesprzyjającym środowisku
– była niezła. To znaczy, pominąwszy powyższe niedociągnięcia. Wciąż nie mogę
zrozumieć, czemu Pitch Black ze
znacznie mniejszym przecież budżetem był wizualnie ciekawszy, ładniejszy i
bardziej wiarygodny, niż najnowszy film z cyklu. Ale, jako się rzekło – do, mniej
więcej, jednej trzeciej swojej długości film był całkiem ciekawy i bardzo
klimatyczny. Podobała mi koncepcja Riddicka skopanego, pooranego wydarzeniami,
który musi przetrwać na planecie, na której bez mała wszystko chce go zabić. Nieme
sceny, w których bohater planuje przejść na drugą stronę kanionu przez
jaskinię, w której siedzi wodne monstrum, oswajanie szakala, aplikowanie sobie
małych dawek trucizny, by organizm nauczył się ją zwalczać – to było super. No,
może nie do końca super, ale przynajmniej o początkowym fragmencie Riddicka mogę powiedzieć, że był
satysfakcjonujący. To było coś nowego, coś czego jeszcze w tym cyklu nie
widzieliśmy – a przy tym coś pozostającego w duchu serii. Niestety, im dalej w
las, tym gorzej. Po przyzwoitym początku na pustej planecie pojawiają się
polujący na głównego bohatera najemnicy. I od tego momentu robi się już coraz
słabiej.
Przede wszystkim – dialogi. Są koszmarne. Są nienaturalne,
nic (lub prawie nic) nie mówią nam o postaciach, bardzo niewiele o sytuacji. Brak
im swady. Ja się oczywiście nie czepiam tego, że banda polujących na Riddicka
drabów nie przerzuca się błyskotliwymi ripostami akademickich erudytów. Po
prostu wygłaszane przez bohaterów kwestie brzmią albo sztucznie (na ogół), albo
nudno (przeważnie) albo żenująco (czasem) albo wszystko równocześnie. Co za
tym idzie, niemal wszyscy bohaterowie zlali mi się w jedno. Są po prostu zbyt
słabo zindywidualizowani. W takim Pitch
Black pamiętam ewidentną większość rozbitków, bo tam każdy miał jakąś rolę
do wypełnienia i jedynymi niezapadającymi w pamięć postaciami byli chyba tylko uczniowie
Imama. W Riddicku poza samym głównym
bohaterem w pamięć zapadł mi tylko tata tego najemnika, który występował w Pitch Black, Smerfetka lesbijka-nielesbijka,
ten zły, któremu pod koniec Riddick urżnął łeb przy samym języku i ten
dzieciak, który cały czas się modlił. Reszta była mięsem armatnim służącym
Riddickowi do kolejnych mniej lub bardziej pomysłowych eksterminacji. I, w
sumie, na tym głównie opiera się fabuła filmu – na metodycznym wyrzynaniu
kolejnych najemników i końcowej ucieczce z planety. A to z kolei sprawia, że
cały dramatyzm siada, ponieważ od czasu pojawienia się łowców film wpada w
schemat doskonale znany każdemu miłośnikowi gatunku – w dodatku schemat
zrealizowany w porywach co najwyżej poprawnie. W dodatku jest w dużej mierze odtwórczy
wobec Pitch Black, gdzie został
zrealizowany nieporównywalnie lepiej. Sceny walk zrealizowane są po prostu
słabo – choreografia starć jest mało przemyślana, oko kamery często nie łapie
najważniejszych scen, a całość jest beznadziejnie pocięta na krótkie,
teledyskowe ujęcia, co pogłębia chaos scen akcji. I to w takim filmie!
Jedynym wyróżniającym się wątkiem w filmie jest cała relacja
na linii Riddick-Boss Johns. Ten drugi poluje na tego pierwszego, by dowiedzieć
się, co się stało z jego (Johnsa) synem i pomścić go, uśmiercając Riddicka, jego
zabójcę. To mógł być fajny wątek i mocny punkt filmu, gdyby nie był zarysowany
taką grubą kreską i gdyby nie został rozegrany w tak schematyczny sposób. Jakoś
nie chce mi się wierzyć, że po dziesięciu latach tropienia i polowania na
Riddicka Johns po kilku godzinach ot tak, odpuści mu, przyzna rację i da się
przekonać – szczególnie, że Riddick nie ma żadnych wiarygodnych dowodów na
nieprzyjemną naturę juniora. Jasne, podoba mi się nawiązanie do wcześniejszego
filmu z cyklu i kontynuowanie motywu uczłowieczania i okupienia Riddicka (choć
tu nie wykluczam, że przypisuję reżyserowi rzeczy, których intencjonalnie do
filmów nie wsadzał) i w ogóle istnienie wątku w jakiś sposób pogłębiającego
generyczną opowieść o Conanie w kosmosie, ale nie obraziłbym się, gdyby na
takie wątki położono odrobinę większy nacisk pomiędzy jedną, a drugą
widowiskową dekapitacją czy innym pojedynkiem na pięści kamienie i kije.
Film szczyci się kategorią wiekową R (uznawaną powszechnie
za finansowe samobójstwo) i, szczerze napisawszy, nie bardzo mam pojęcie, po
co. Większość „dorosłych” scen w tym filmie właściwie nic do niego nie wnosi,
nie podkreśla brutalności świata przedstawionego, nie jest istotna fabularnie.
I nie ma ich znowu aż tak wiele – wydaje mi się, że gdyby wywalić z filmu
zupełnie niepotrzebną retrospektywną scenę z nagimi nałożnicami Riddicka i
wspominają wyżej dekapitację Santany (bez której Riddick również znakomicie mógłby się obejść) film spokojnie
zmieściłby się pod PG-13 bez żadnej straty. Bo, nie oszukujmy się, filmy o
Riddicku to przecież w gruncie rzeczy nie jest żadne dojrzałe kino dla
koneserów lubujących się w pornografii przemocy, tylko kosmiczna bajka dla
napakowanych testosteronem nastolatków.
Krótko pisząc – rozczarowanie. Jasne, film nie jest
katastrofalnie zły, jak to potrafią być któreś-tam-z-rzędu sequele filmów klasy
B (zapytajcie fanów filmowych horrorów z lat 80-tych), ale muszę przyznać, że z
całej serii o Riddicku ta część jest dla mnie najsłabsza. Film niby to wraca do
korzeni, ale robi to w sposób tak odtwórczy i nieciekawy, że w połowie zacząłem
przysypiać, zaś pod koniec odetchnąłem z ulgą, że to już za mną. Nie polecam,
chyba, że jest fanem tego rodzaju kina albo ma się szesnaście lat i plakat
Marcusa Fenixa nad łóżkiem.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz