środa, 14 maja 2014

Kongres surrealistyczny

fragment grafiki autorstwa Tomka Karelisa, całość tutaj.

Obejrzałem w końcu The Congress Ari Folmana – zeszłoroczną adaptację lemowskiej mikropowieści Kongres futurologiczny. Ostrzyłem sobie zęby na ten film już od dłuższego czasu, ale wiecie jak to bywa – w oczekiwaniu na premię człowiek zajmuje się czymś innym, potem pojawiają się rozmaite rozpraszacze, przez które przekłada się seans na bliżej nieokreśloną przyszłość. Bliżej nieokreślona przyszłość niniejszym nadeszła i w końcu The Congress obejrzałem. Dodam jeszcze, że literacki pierwowzór nawet lubię, głównie za charakterystyczną dla autora zabawę słowem oraz wykreowanie niesamowicie zabawnej galerii osobliwości, która zjechała na tytułowy kongres, ale bynajmniej nie uważam go za jakieś specjalnie udane czy godne zapamiętania dzieło.

Oglądają trailery i czytając recenzje filmu trochę bałem się, w jaki sposób Folman podszedł do mikropowieści Lema – strasznie drażnią mnie sytuacje, w których adaptacja ma z pierwowzorem wspólny tylko tytuł, przez co wygląda to jakby twórcy w takim powiązaniu dwóch niekompatybilnych ze sobą tworów widzieli szansę na poszerzenie kręgu zainteresowania. Uspokajałem się w myślach, że to przecież Folman, który po Waltz with Bashir ma na tyle ugruntowaną pozycję, by nie musieć się angażować w tego typu niskie chwyty, ale i tak był strach, że moja percepcja utworu rozminie się z tym, co zobaczył w nim reżyser. Tak się szczęśliwie nie stało – jasne, o ile ramowa fabuła i kontekst uległy zupełnej zmianie, o tyle od mniej-więcej połowy The Congress jest zaskakująco zbieżny z Kongresem futurologicznym. W tle przewijają się nawiązania i smaczki dla osób znających literacki pierwowzór, zwrot fabularny pod koniec filmu również jest niemal identyczny, co u Lema. Tak więc – jasne, nie jest to w żadnym wypadku wierna ekranizacja. I dobrze, bo w przypadku tego konkretnego utworu nie miałaby ona większego sensu. Widać jednak, że Folman do Kongresu futurologicznego podszedł z szacunkiem, więc tym razem nie zamierzam warczeć. Szczególnie, że folmanowski palimpsest bardzo, ale to bardzo mi się podoba.

Główną bohaterką filmu jest Robin Wright grająca alternatywną wersję samej siebie. To tylko początek przenikania się poszczególnych warstw filmu (bo The Congress jest jak ogr, ma warstwy, o czym warto pamiętać w trakcie oglądania). Mamy zatem Robin – tę fikcyjną – sprzedającą wytwórni pełen skan swojego ciała i gry aktorskiej, mamy tytułowy kongres odbywający się tuż po wygaśnięciu jej dwudziestoletniego kontraktu na wyłączność, mamy też fikcyjny, kreskówkowy świat będący rezultatem zbiorowej halucynacji naszprycowanych chemicznym specyfikiem uczestników kongresu – a później i całej ludzkości. Dodatkowo mamy też urywki kiczowatego filmu sci-fi, w którym „wystąpiła” zeskanowana Robin. Te wszystkie warstwy – realna, pozafilmowa, animowana i metafilmowa – mieszają się ze sobą, wpływają na siebie i interferują. W samym środku tego galimatiasu tkwi natomiast Robin, zaskakująco ludzka i budząca instynktowną sympatię widza samotna patka dwojga dorastających dzieci, w tym skazanego na powolną utratę zmysłów Aarona.

O czym jest ten film? O ile Lem w literackim pierwowzorze dworował sobie z etosu futurysty jako natchnionego proroka przewidującego przyszłość, o tyle Folman opowiada nam raczej o… właściwie o kilku rzeczach po trochu. Zdaje się, że reżyser próbuje snuć historię upadłej diwy, nakreślić dramat rodzinny, przedstawić w krzywym zwierciadle współczesną ewolucję przemysłu kinematograficznego, sporo przy tym wszystkim bawiąc się obrazem – trochę tak, jak Lem bawi się językiem. Od razu powiem, że na ogół wychodzi mu to bardzo dobrze, choć mnie osobiście boli brak jakiegoś jednego konkretnego motywu przewodniego, któremu podporządkowana byłaby cała struktura filmu. Oczywiście, wszystko dość zgrabnie się ze sobą łączy i aż do samego finału naprawdę świetnie ze sobą współgra, ale trochę szkoda, że reżyser nie postanowił opowiedzieć historii o czymś, tylko skorzystał z okazji do zabawy formą, przy okazji napomykając o kilku rzeczach. Jeśli miałbym wskazać w The Congress motyw, który najmocniej do mnie przemówił, to byłaby to chyba kwestia postępu w kinematografii, który „zabija” sedno pracy aktora. Była w filmie wspaniała scena, w której Robin ostatecznie godzi się na sesję pełnego skanu ciała. Wchodzi do wielkiej konstrukcji obwieszonej aparatami fotograficznymi i zaczyna prezentować mimiką rozmaite uczucia, które struktura uchwycą ze wszystkich stron w świetlnych rozbłyskach. Po chwili dostrzega bezsens tego zachowania i chce zrezygnować, ale jej agent i długoletni przyjaciel zaczyna opowiadać jej o swoim życiu, na co aktorka reaguje już to uśmiechem, już to smutkiem – i to wszystko wciąż jest rejestrowane przez urządzenia. Kawałek realnej Robin został unieśmiertelniony i trafił w łapy korporacyjnej machiny.

Oczywiście – grubo ponad połowa filmu zrealizowana jest w konwencji dwuwymiarowej animacji, o której nie mogę nie wspomnieć z racji tego, że jestem beznadziejnym estetą łasym na tego typu łakocie dla oka. Jak słusznie zauważył Wojciech Orliński na swoim blogu, estetyka animowanej części filmu przywodzi na myśl produkcje Fleischer Studios (Betty Boop, Popeye). Faktycznie, można dostrzec bardzo duże podobieństwa, między innymi w anatomicznej niepoprawności postaci, sposobie ich rysowania i dynamice animacji. W dodatku wszystko jest niesamowicie wręcz kolorowe, intensywne i dziwaczne. Animowane postaci i elementy otoczenia niemal bezustannie poruszają się, tańczą po ekranie, eksplodują pastelowymi barwami… Wygląda to oszałamiająco, The Congress wygrywa samą estetyką, barokowym przesyceniem szczegółami, ciepłem palety kolorystycznej i pomysłowością w wykreowaniu animowanej rzeczywistości-nierzeczywistości.

Co mi się nie podobało? Nachalne wciskanie widzowi latawca jako metafory wolności, witalności i indywidualizmu w zdehumanizowanym świecie. W trakcie lektury filmu odnosiłem wrażenie, że Folman lada chwila wepchnie mi ten nieszczęsny latawiec do gardła, krzycząc: „Patrz! Latawiec! METAFORA!”, tak bardzo było to łopatologiczne w tak subtelnym przecież filmie. Poza tym – końcówka. Daruję sobie spoilerowanie, szczególnie, że zakończenie reżyser dopisał sobie sam, nic tu od Lema nie zapożyczając. Jest ono… cóż, na pewno nie tego się spodziewałem, można więc powiedzieć, że zostałem zaskoczony. W jakimś tam stopniu jest też logiczne, ale… postaram się tu uniknąć konkretyzacji… z filmu nijak ono nie wynika. W dodatku przedstawione zostało dość pospiesznie i musiałem obejrzeć je sobie raz jeszcze, bo zwyczajnie za pierwszym razem nie bardzo rozumiałem na co patrzę. Mimo to, The Congress jest naprawdę udanym filmem. Nie jakimś kultowym dziełem, które na stałe zapisze się w annałach historii kinematografii, ale na tyle ciekawym, by go polubić i obejrzeć z dużą przyjemnością. 

1 komentarz :

  1. Zgadzam się co do metafory latawca. Byla ona jdnym z tych fragmentów, które wyglądały jakby pochodziły z innego filmu. Drugim było oczywiście zakkończenie., które moim zdaniem wygląda jakby napsiano je w momenice, w którym Folman się zorientował, że już scenariusz już preckroczył oczekiwaną długość i jakoś musiał skończyć.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...