fragment grafiki autorstwa Tomka Karelisa, całość tutaj. |
Obejrzałem w końcu The Congress Ari Folmana – zeszłoroczną adaptację lemowskiej mikropowieści Kongres futurologiczny. Ostrzyłem sobie
zęby na ten film już od dłuższego czasu, ale wiecie jak to bywa – w oczekiwaniu
na premię człowiek zajmuje się czymś innym, potem pojawiają się rozmaite
rozpraszacze, przez które przekłada się seans na bliżej nieokreśloną przyszłość.
Bliżej nieokreślona przyszłość niniejszym nadeszła i w końcu The Congress obejrzałem. Dodam jeszcze,
że literacki pierwowzór nawet lubię, głównie za charakterystyczną dla autora
zabawę słowem oraz wykreowanie niesamowicie zabawnej galerii osobliwości, która
zjechała na tytułowy kongres, ale bynajmniej nie uważam go za jakieś specjalnie
udane czy godne zapamiętania dzieło.
Oglądają trailery i czytając recenzje filmu trochę bałem
się, w jaki sposób Folman podszedł do mikropowieści Lema – strasznie drażnią
mnie sytuacje, w których adaptacja ma z pierwowzorem wspólny tylko tytuł, przez
co wygląda to jakby twórcy w takim powiązaniu dwóch niekompatybilnych ze sobą
tworów widzieli szansę na poszerzenie kręgu zainteresowania. Uspokajałem się w
myślach, że to przecież Folman, który po Waltz
with Bashir ma na tyle ugruntowaną pozycję, by nie musieć się angażować w
tego typu niskie chwyty, ale i tak był strach, że moja percepcja utworu
rozminie się z tym, co zobaczył w nim reżyser. Tak się szczęśliwie nie stało –
jasne, o ile ramowa fabuła i kontekst uległy zupełnej zmianie, o tyle od
mniej-więcej połowy The Congress jest
zaskakująco zbieżny z Kongresem futurologicznym.
W tle przewijają się nawiązania i smaczki dla osób znających literacki
pierwowzór, zwrot fabularny pod koniec filmu również jest niemal identyczny, co
u Lema. Tak więc – jasne, nie jest to w żadnym wypadku wierna ekranizacja. I
dobrze, bo w przypadku tego konkretnego utworu nie miałaby ona większego sensu.
Widać jednak, że Folman do Kongresu
futurologicznego podszedł z szacunkiem, więc tym razem nie zamierzam
warczeć. Szczególnie, że folmanowski palimpsest bardzo, ale to bardzo mi się
podoba.
Główną bohaterką filmu jest Robin Wright grająca
alternatywną wersję samej siebie. To tylko początek przenikania się
poszczególnych warstw filmu (bo The
Congress jest jak ogr, ma warstwy, o czym warto pamiętać w trakcie
oglądania). Mamy zatem Robin – tę fikcyjną – sprzedającą wytwórni pełen skan
swojego ciała i gry aktorskiej, mamy tytułowy kongres odbywający się tuż po
wygaśnięciu jej dwudziestoletniego kontraktu na wyłączność, mamy też fikcyjny, kreskówkowy
świat będący rezultatem zbiorowej halucynacji naszprycowanych chemicznym
specyfikiem uczestników kongresu – a później i całej ludzkości. Dodatkowo mamy
też urywki kiczowatego filmu sci-fi, w którym „wystąpiła” zeskanowana Robin. Te
wszystkie warstwy – realna, pozafilmowa, animowana i metafilmowa – mieszają się
ze sobą, wpływają na siebie i interferują. W samym środku tego galimatiasu tkwi
natomiast Robin, zaskakująco ludzka i budząca instynktowną sympatię widza
samotna patka dwojga dorastających dzieci, w tym skazanego na powolną utratę
zmysłów Aarona.
O czym jest ten film? O ile Lem w literackim pierwowzorze
dworował sobie z etosu futurysty jako natchnionego proroka przewidującego
przyszłość, o tyle Folman opowiada nam raczej o… właściwie o kilku rzeczach po
trochu. Zdaje się, że reżyser próbuje snuć historię upadłej diwy, nakreślić dramat rodzinny, przedstawić w krzywym zwierciadle współczesną ewolucję przemysłu
kinematograficznego, sporo przy tym wszystkim bawiąc się obrazem – trochę tak, jak Lem
bawi się językiem. Od razu powiem, że na ogół wychodzi mu to bardzo dobrze,
choć mnie osobiście boli brak jakiegoś jednego konkretnego motywu przewodniego,
któremu podporządkowana byłaby cała struktura filmu. Oczywiście, wszystko dość
zgrabnie się ze sobą łączy i aż do samego finału naprawdę świetnie ze sobą
współgra, ale trochę szkoda, że reżyser nie postanowił opowiedzieć historii o
czymś, tylko skorzystał z okazji do zabawy formą, przy okazji napomykając o
kilku rzeczach. Jeśli miałbym wskazać w The
Congress motyw, który najmocniej do mnie przemówił, to byłaby to chyba
kwestia postępu w kinematografii, który „zabija” sedno pracy aktora. Była w
filmie wspaniała scena, w której Robin ostatecznie godzi się na sesję pełnego
skanu ciała. Wchodzi do wielkiej konstrukcji obwieszonej aparatami
fotograficznymi i zaczyna prezentować mimiką rozmaite uczucia, które struktura
uchwycą ze wszystkich stron w świetlnych rozbłyskach. Po chwili dostrzega
bezsens tego zachowania i chce zrezygnować, ale jej agent i długoletni
przyjaciel zaczyna opowiadać jej o swoim życiu, na co aktorka reaguje już to uśmiechem,
już to smutkiem – i to wszystko wciąż jest rejestrowane przez urządzenia.
Kawałek realnej Robin został unieśmiertelniony i trafił w łapy korporacyjnej
machiny.
Oczywiście – grubo ponad połowa filmu zrealizowana jest w
konwencji dwuwymiarowej animacji, o której nie mogę nie wspomnieć z racji tego,
że jestem beznadziejnym estetą łasym na tego typu łakocie dla oka. Jak słusznie
zauważył Wojciech Orliński na swoim blogu, estetyka animowanej części filmu
przywodzi na myśl produkcje Fleischer Studios (Betty Boop, Popeye). Faktycznie, można dostrzec bardzo duże
podobieństwa, między innymi w anatomicznej niepoprawności postaci, sposobie ich
rysowania i dynamice animacji. W dodatku wszystko jest niesamowicie wręcz
kolorowe, intensywne i dziwaczne. Animowane postaci i elementy otoczenia niemal
bezustannie poruszają się, tańczą po ekranie, eksplodują pastelowymi barwami… Wygląda
to oszałamiająco, The Congress wygrywa
samą estetyką, barokowym przesyceniem szczegółami, ciepłem palety
kolorystycznej i pomysłowością w wykreowaniu animowanej
rzeczywistości-nierzeczywistości.
Co mi się nie podobało? Nachalne wciskanie widzowi latawca
jako metafory wolności, witalności i indywidualizmu w zdehumanizowanym świecie.
W trakcie lektury filmu odnosiłem wrażenie, że Folman lada chwila wepchnie mi
ten nieszczęsny latawiec do gardła, krzycząc: „Patrz! Latawiec! METAFORA!”, tak
bardzo było to łopatologiczne w tak subtelnym przecież filmie. Poza tym –
końcówka. Daruję sobie spoilerowanie, szczególnie, że zakończenie reżyser
dopisał sobie sam, nic tu od Lema nie zapożyczając. Jest ono… cóż, na pewno nie
tego się spodziewałem, można więc powiedzieć, że zostałem zaskoczony. W jakimś
tam stopniu jest też logiczne, ale… postaram się tu uniknąć konkretyzacji… z
filmu nijak ono nie wynika. W dodatku przedstawione zostało dość pospiesznie i
musiałem obejrzeć je sobie raz jeszcze, bo zwyczajnie za pierwszym razem nie
bardzo rozumiałem na co patrzę. Mimo to, The
Congress jest naprawdę udanym filmem. Nie jakimś kultowym dziełem, które na
stałe zapisze się w annałach historii kinematografii, ale na tyle ciekawym, by
go polubić i obejrzeć z dużą przyjemnością.
Zgadzam się co do metafory latawca. Byla ona jdnym z tych fragmentów, które wyglądały jakby pochodziły z innego filmu. Drugim było oczywiście zakkończenie., które moim zdaniem wygląda jakby napsiano je w momenice, w którym Folman się zorientował, że już scenariusz już preckroczył oczekiwaną długość i jakoś musiał skończyć.
OdpowiedzUsuń