fragment grafiki autorstwa Brandona McAllistera, całość tutaj. |
Zanim zacznę omawianie, streszczanie i analizowanie Power Rangers Ninja Storm – małe sprostowanie. Kilkakrotnie na przestrzeni moich notek o kolejnych seriach Power Rangers napomykałem, że Ninja Storm miał być pierwotnie restartem serii, rozpoczynającym całą historię od nowa i ignorującym poprzednie dziesięciolecie. Okazało się jednak, że tym razem moje nadprzyrodzone moce researchu zawiodły mnie sromotnie i muszę przyznać się do błędu – choć wiele na to wskazywało i można było odnieść takie wrażenie, Power Rangers Ninja Storm nigdy nie miał być restartem marki. Na swoją obronę muszę zauważyć, że wiele źródeł (między innymi polska Wikipedia) jasno stwierdzało, że Ninja Storm stanowił restart. Nie pomógł też fakt, że główni bohaterowie serialu w pierwszym odcinku mówią o Power Rangers, jakby byli oni tylko postaciami fikcyjnymi, a nie – mieli gigantyczny wpływ na uniwersum. Zignorowany zostaje fakt, że różne inkarnacje Power Rangers w różnych punktach historii obroniły Ziemię przed inwazją z Kosmosu, otworzeniem portalu do demonicznego wymiaru i czasoprzestrzennym kolapsem. Cholera, nie można ignorować takich rzeczy – pierwotny skład Power Rangers wystąpił nawet kiedyś w talk show. A tymczasem główni bohaterowie Ninja Storm dziwią się, że Power Rangers istnieją naprawdę. Oczywiście, że istnieją naprawdę – lekko licząc, do tej pory przewinęło się przez uniwersum sześćdziesiątka Wojowników, w tym jedna drużyna działająca całkowicie publicznie z ramienia rządu i jedna będąca bohaterami międzynarodowymi. Tym niemniej – moja wina, że nie doczytałem i nie doszperałem się do tej informacji. Nie będę edytował wcześniejszych wpisów i niech ten akapit pozostanie tu jako znak mojej wieczystej hańby.
Ale przejdźmy do rzeczy. Jako się rzekło w poprzedniej
notce, Power Rangers Wild Force miało
być ostatnim sezonem serialu – Myszka Miki nie była zadowolona z przychodów,
jakie zapewnił jej nowy nabytek i postanowiła zakończyć produkcję nowych
sezonów, operując jedynie dotychczas nakręconymi przez Saban seriami w celu
wyciśnięcia pieniędzy za tantiemy i edycje DVD. Nie był to pierwszy raz, gdy Power Rangers groziło odesłanie do
produkcyjnego limbo (a, w efekcie, skazanie na śmierć marki). Początkowo Mighty Morphin Power Rangers miał mieć
tylko jeden sezon i zostać zakończony po około czterdziestu odcinkach. Jako że
serial chwycił, postanowiono przywrócić go do życia kręcąc dwa kolejne sezony
– to był pierwszy raz, gdy marce groziło zamknięcie. Drugi raz, gdy marce zagroziła śmierć po nakręceniu trzeciego sezonu MMPR, po którym skończyły się już
materiały z Sentaia. Zaradzono temu, podkradając sceny walki z innych sentaiów i przy okazji
rewitalizując markę poprzez rozpoczęcie serii Power Rangers Zeo. Za trzecim razem groźba była już bardzo poważna
– fatalne wyniki oglądalności Power
Rangers Turbo spowodowały, że ostatnia seria Ery Zordona – Power Rangers In Space – kręcona była z
intencją ostatecznego zamknięcia całej sagi. Ale i tym razem udało się ją
uratować, ponieważ In Space cieszył się olbrzymią popularnością i
sprawił, że franszyza nabrała wiatru w żagle i pożeglowała aż do Power Rangers Wild Force, po którym
groziło jej anulowanie. Po raz czwarty. I po raz czwarty udało się tego
uniknąć, za pomocą przeniesienia się do Nowej Zelandii, gdzie można było
ograniczyć koszty przy plus-minus zachowaniu jakości serii. A i to nie jest
bynajmniej ostatni raz, gdy Power Rangers
stało na krawędzi zagłady. Rany, ten serial jest po prostu nieśmiertelny.
Przeprowadzka do krainy ludożerców poniosła za sobą pewne
komplikacje – mianowicie, wymieniono niemal całą obsadę produkcyjną, której nie
uśmiechała się przeprowadzka na drugi koniec świata. Rozwiązano więc
dotychczasowy zespół pracujący nad serialem, zaś produkcję kolejnych sezonów
powierzono należącej do Disney’a wytwórni Buena Vista Entertainment. Sprawiło
to, że przy Power Rangers Ninja Storm pracowali
już kompletnie inni ludzie. I to widać – seria jest nakręcona w odmienny
sposób, ma nieco inną poetykę, jakość obrazu jest inna (lepsza), podobnie
zmieniła się jakość dźwięku (na gorszą, ale tragicznie nie jest). Przeniesienie
produkcji serialu do Nowej Zelandii jest o tyle ciekawe, że w tym kraju Power Rangers nigdy nie był emitowany, z
powodu zbyt wielkiej brutalności jak na program docelowo kierowany do dzieci. W
czasie przenosin utracono też większość kostiumów i rekwizytów zgromadzonych w
ciągu dziesięcioletniej historii serialu – część udało się odzyskać lub
zastąpić, ale i tak była to dotkliwa strata. Do produkcji disney’owskich
sezonów zaangażowano Douglasa Sloana, który był scenarzystą, reżyserem i
producentem pierwszych sezonów Power
Rangers, ale odszedł z ekipy w połowie produkcji serii Power Rangers Turbo. To właśnie ten człowiek – wespół z Ann Austen,
inną weteranką Ery Zordona – podsunął Myszce Miki pomysł na przeniesienie
produkcji do Nowej Zelandii, czym ocalił serial od śmierci i zrehabilitował się
w oczach fanów za stworzenie serii Power
Rangers Turbo, powszechnie uznawanej za jeden z najgorszych sezonów Power Rangers.
Z innych interesujących rzeczy – Amit Bhaumik, scenarzysta
odpowiedzialny za Forever Red miał
bardzo ambitne plany dotyczące jedenastego sezonu. Chciał przedstawić w nim
organizację Power Rangers, w której
znajdowałaby się duża część dotychczasowych Wojowników z poprzednich inkarnacji
zgromadzona pod wodzą Tommy’ego i walcząca z sojuszem wrogów znanych z
poprzednich sezonów. W planach był także rozłam w szeregach Wojowników i
ukonstytuowanie się dwóch, rywalizujących między sobą lig Power Rangers. Plan
był niesamowicie ambitny, zakładał nakręcenie dużych ilości autorskiego
materiału i zgromadzenie wielu aktorów odgrywających role Power Rangers w
poprzednich sezonach, co oczywiście nie miało prawa spodobać się szukającym
oszczędności włodarzom Disney’a. Powiedzmy sobie szczerze – ten sezon (pod
roboczym tytułem Hexagon) po prostu
nie miał najmniejszych szans zaistnieć, choć gdyby udało się go zrealizować,
byłby najprawdopodobniej najwspanialszą rzeczą pod słońcem. Jako, że ilość koncepcji
i materiałów odnośnie tego niezrealizowanego, które wyciekły do Internetu jest
spora, postaram się kiedyś poświęcić Hexagonowi
oddzielną notkę, tutaj natomiast tylko sygnalizuję, że był taki pomysł.
Przejdźmy zatem do fabuły Power Rangers Ninja Storm. Seria rozpoczyna się odcinkiem Prelude to a Strom, w którym poznajemy
trójkę głównych bohaterów. Tak, trójkę – Ninja
Storm wystartował z trojgiem głównych bohaterów stających się Power
Rangers. Strasznie mi się spodobała ta koncepcja – mniej Wojowników, to
potencjalnie więcej miejsca na ekspozycję ich charakterów oraz ciekawsze i
bardziej rozbudowane wątki indywidualne. Niestety, moje oczekiwania nie zostały
w pełni zaspokojone z przyczyn, o których wspomnę nieco później. Całą trójkę
łączy zamiłowanie do sportów ekstremalnych – Shane (Czerwony Wind Ninja Ranger)
uprawia jazdę na deskorolce, Tori (Niebieska Wind Ninja Ranger) jest surferką,
zaś Dustin (Żółty Wind Ninja Ranger) wolny czas spędza ścigając się na
motocyklu. Poza tym, łączy ich coś
jeszcze – uczęszczają do tajnej akademii ninja. Traf chce, że szkoła zostaje
najechana przez niejakiego Lothora, który dosłownie wessał ją na swój
orbitujący nad ziemią statek kosmiczny przez wielką trąbę powietrzną, zaś
wszystkich adeptów uwięził w sferycznych pułapkach. Wszystkich, z
wyjątkiem Shane’a, Tori, Dustina i Cama
– syna Senseia, który też przetrwał pogrom, ale został trwale zmieniony w
świnkę morską. Nie żartuję – mentorem w Power
Rangers Ninja Storm jest wygenerowany w koszmarnym CGI gryzoń. Sensei tłumaczy
nastolatkom, że Lothor był niegdyś dobrze rokującym ninja, który został wygnany
poza Ziemię, kiedy zaczął romansować ze złem i wygląda na to, że właśnie wrócił
na macierzystą planetę, żeby się zemścić na tych, którzy go wypędzili. Dalej
jest już klasycznie – dzieciaki dostają morphery, ruszają do walki z nasłanym
przez Lothora potworem, transformują się, pokonują go i wracają do bazy, którą
są wysoce stechnologizowaną podziemia nieistniejącej już akademii.
Szczerze – dziwnie oglądało mi się odcinek otwierające tę
serię. Nie był zły, nudny czy w jakiś sposób niedopracowany – był tylko strasznie
chaotyczny. Wszystko działo się bardzo szybko, niektóre wydarzenia zostały
potraktowane skrótowo, co powoduje lekkie uczucie dezorientacji. W dodatku, o
czym już wspomniałem, zmieniła się poetyka serialu. Bohaterowie są
przedstawieni bardziej jak w nowoczesnych serialach dla młodzieży – są
dowcipni, wyluzowani i bardziej naturalni, niż ich sabanowscy poprzednicy.
Cierpią jednak na tym ich sylwetki charakterologiczne, które są zbyt mało
wyraziste. Jasne, Shane jest nieco zapalczywym liderem, Tori jest
odpowiedzialna i najbystrzejsza z całej drużyny, zaś Dustin to geek i nieco
zapatrzony w siebie sztubak – ale, kiedy przychodzi co do czego, ekspozycja ich
charakterów kuleje i wszyscy są nijacy. Zirytowała mnie też jeszcze jedna
rzecz, o której koniecznie muszę napisać, choć obiektywnie nie jest to wada –
przefajnowienie postaci przyniosło skutek odwrotny do zamierzonego i obecni
Wojownicy, zamiast sympatii, budzą irytację. Chodzi mi o to, że cała trójka to
ludzie młodzi, piękni, seksowni, utalentowani, uczęszczający do elitarnej
szkoły, w dodatku mający drogie hobby (sprawdźcie sobie, ile kosztuje sprzęt do
motocrossingu), zaś pieniądze, które wydają na markowe ciuchy i gadżety
pojawiają się w ich życiu w czarodziejski sposób. Jasne, pracują w sklepie z
ubraniami i akcesoriami dla miłośników sportów ekstremalnych, ale jakoś trudno
mi uwierzyć, że pozwala im to żyć na poziomie, jaki prezentują. W serialu rzadko kiedy zostaje poruszony temat ich rodzin, czy środowisk społecznych, z których
się wywodzą – Power Rangers Ninja Storm najwyraźniej
rozgrywa się w magicznej krainie, w której rodzice nie istnieją, każdego stać
na motor oraz quada, a wszyscy są piękni tą sztywną hollywoodzką urodą.
Wszystko to sprawia, że przedstawieni w pierwszym odcinku Ninja Storm bohaterowie przypominają raczej nastoletnie gwiazdki
Disney’a, niż prawdziwych Power Rangers. Ten serial wbrew pozorom nigdy nie uciekał przed
nieco głębszymi tematami społecznymi, a tutaj zostało to strywializowane i
kompletnie pominięte. Przez to jakoś długo nie mogłem przekonać się do tych
bohaterów. Szczególnie, że początkowo są rozbrajająco nieporadni – nie potrafią
zapamiętać hasła aktywującego transformacją w Power Rangers (Ninja Storm! Ranger Form! cztery słowa. I na dodatek się rymuje. Jak
można tego nie zapamiętać?), przez co ich pierwsza transformacja wygląda żałośnie. Dobrze, że Ninjor tego nie widział, bo byłby zszedł na zawał.
Nieco, ale tylko nieco lepiej wypada druga strona barykady.
Lothor jest pierwszym od bardzo dawna przedstawicielem złoczyńcy raczej czysto
komicznego. Nie brakuje mu poczucia nieco wisielczego humoru, co z jednej
strony jest bardzo odświeżające po tych wszystkich złych do szpiku kości
demonach, szekspirowskich Mistrzach Orgach i innych żądnych krwi mutantach, z drugiej jednak
– to sprawia, że trudno jest go brać na poważnie, bo jest po prostu zbyt
absurdalny i komiczny. To trochę casus Rity
– Zedd i Ransik, choć mieli w sobie spory i nieźle wykorzystany potencjał
komiczny, byli jednak na tyle diaboliczni i groźni, by dało się bez przeszkód
uwierzyć, że są realnym zagrożeniem dla Wojowników. Lothor natomiast…
niekoniecznie. Wygląda co prawda nieźle, niczym meksykański zapaśnik
skrzyżowany z właścicielem burdelu, ma kilka naprawdę błyskotliwych kwestii,
ale po prostu nie da się go traktować jako poważne zagrożenie. Gdyby miał nad
sobą jakiegoś Mrocznego Władcę, choćby niedookreślonego, byłoby znacznie
lepiej. Jego świta wypada podobnie – Lothor ma pod sobą kilku głupkowatych
generałów – nie zadałem sobie nawet trudu, by zapamiętać ich imiona – oraz dwie
siostrzenice, Marah i Karpi. Obie wyglądają jak seksualny fetysz Scotta
Pilgrima przeżywającego narkotykowy odlot (ależ mam dzisiaj fantazję do
obrazowych porównań!), są bardzo rozkapryszone, rozpieszczone i stanowią
karykaturę przesadnej kobiecości wieku nastoletniego. Co nie jest znowu takie
złe – przypominają w tym nieco Nadirę, która była świetna w tej swojej manierze
córeczki tatusia.
Co do zordów – po gotta
catch ‘em all z poprzedniego sezonu (mówcie co chcecie, ja uważam, że
dwadzieścia dwa zordy to zbyt ostentacyjna przesada) z ulgą powitałem
ograniczenie liczby transformujących się robotów do absolutnego minimum. Zordów
jest mało i są fajnie zaprojektowane. Po raz kolejny nie silono się na jakąś
ekwilibrystkę i maszyny bojowe Wojowników mają kształty zwierząt (jastrząb, lew
i delfin). Wyjątkiem są zordy dwóch Thunder Rangers – o czym za chwilę – które
mają kształt wystylizowanych na owady czołgów. Co jest fajne, bo stanowi miłą
odmianę. Megazordy też wyglądają fajnie, choć mało oryginalnie – przypominają
mi nieco swoje odpowiedniki z Power
Rangers Zeo. Ciekawostką jest specjalny tryb bojowy Storm Megazorda.
Zazwyczaj jest tak, że Megazord dostaje tryb specjalny łącząc się z jakimś
innym zordem, co powoduje, że zmienia się w niepowstrzymaną, uzbrojoną od stóp
do głów, maszynę do niszczenia. W Ninja
Storm jest inaczej – wchodzącemu w tryb bojowy Megazordowi ubywa wagi i
rozbudowania na rzecz zwrotności, szybkości oraz zręczności mecha. Ładnie to
koresponduje z ideą ninja, którzy przecież polegali głównie na
wygimnastykowaniu, nie rozbudowanej muskulaturze.
Wspomnę jeszcze o muzyce z czołówki – w Power Rangers zawsze odgrywała ona
dużą rolę. Wpadające w ucho kawałki z Mighty
Morphin Power Rangers czy Power
Rangers Turbo do dziś szumią w głowie każdemu, kto oglądał ten serial w
dzieciństwie. Za większość z nich – do Power
Rangers In Space – odpowiadał Ron Wasserman, utalentowany muzyk, który nadał
mocny, rockowy ton ścieżce dźwiękowej serialu. Po zakończeniu Ery Zordona było
z tym jednak różnie – rockowe brzmienia zaczęła zastępować bardziej klasyczna
muzyka ilustracyjna, która nie miała już takiego kopa, jak Fight czy We Need A Hero z
pierwszych sezonów. Jednak główne tematy muzyczne i słyszane w czasie czołówki
piosenki zawsze starały się z mniejszym lub większym powodzeniem naśladować
styl Wassermana. To było fajne, bo dzięki temu Power Rangers miało pewien indywidualny, dość precyzyjnie określony
charakter muzyczny. Tymczasem piosenka z czołówki Ninja Storm jest… inna. Nie jest zła, powiem więcej – nawet mi się
podoba. Wpada w ucho, ma jakąś tam energię i dynamikę, fajnie się ją nuci, ale
zwyczajnie nie przystaje do tego, do czego przyzwyczaiły nas poprzednie sezony.
Posłuchajcie i oceńcie sami. Nie ma w niej tej energii, która podrywałaby z
fotela i motywowała do zrobienia czegoś kozackiego. Brzmi raczej jak sezonowy
wakacyjny hit. To już nie to. Jasne, i tak jest o niebo lepiej, niż w Operation Overdrive (kiedy już dojdę do
tego sezonu i zabiorę się za omawianie jego piosenki przewodniej, to będę miał
używanie jak nigdy w życiu – ale nie uprzedzajmy wypadków…), ale generalnie
wolałbym posłuchać czegoś bardziej w stylu Wassermana. No cóż…
Standardowo, po pierwszym odcinku następuje garść
zapychaczy, w których dowiadujemy się więcej o status quo i lepiej poznajemy głównych bohaterów. Tym razem jednak
zapychaczy jest mniej i dzieją się w nich ciekawe rzeczy, ponieważ
przedstawionych nam zostaje dwóch innych Power Rangers, najwyraźniej będących
na usługach Lothora. Równolegle Dustin zaprzyjaźnia się dwojgiem nowych
dzieciaków w mieście, przybranymi braćmi o imionach Blake i Hunter. Oczywiście,
to są ci nowi Wojownicy, czego zresztą nietrudno jest się domyśleć, ale idea,
że oryginalna piątka Power Rangers zbiera się trochę dłużej, niż jeden odcinek
bardzo mi się podoba – dzięki temu pierwszy etap sezonu (pomiędzy pilotem, a
przedstawieniem Szóstego Wojownika – co trwa zwykle jakieś dziesięć odcinków) nie
jest tak nużący. Dwaj nowi Wojownicy przewijali się przez zapychacze, ale do
bezpośredniej konfrontacji doszło dopiero w sadze Thunder Strangers. Blake i Hunter wykradają Dustinowi dysk CD, na
którym Cam miał zapisane projekty zordów, po czym stają do walki z trójką
oryginalnych Wojowników. Okazuje się, że są to adepci innej szkoły ninja,
którzy z jakiegoś powodu przysięgli wierność Lothorowi. W walkę z nimi próbuje
się wmieszać Zurgane, jeden z generałów Lothora, ale szybko zostaje przywołany
do porządku i ponownie nasi pupile dostają po tyłkach od swoich lepiej
wyszkolonych kolegów. Thunder
Rangers (czyli Blake i Hunter – Tori, Shane i Dustin to Wind Rangers. Tak,
żeby było mniej klarownie) podstępem wdzierają się do podziemnej siedziby
naszych Wojowników i uprowadzają Senseia. Dowiadujemy się, że – wskutek
machinacji Lothora – Blake i Hunter są przekonani, że Sensei jest
odpowiedzialny za śmierć ich rodziców i chcą go odtransportować do Groty Dusz,
gdzie będą mogli zdjąć z niego ochronny pancerz, który wygenerował z siebie w
chwili porwania i uśmiercić. Na miejscu objawiają im się duchy ich rodziców,
które tłumaczą chłopakom, że to Lothor ich zabił, a nie Sensei. To sprawia, że
obaj odwracają się od złego ninja z kosmosu (ale to brzmi…) i zawierają sojusz
z Wind Rangers. Nie dołączają jednak do regularnego zespołu, lecz – po wspólnej
walce z kolejnym potworem – odchodzą w kierunku zachodzącego słońca, by
opracować plan zemsty na Lothorze.
Thunder Strangers
był całkiem fajnym, trzyodcinkowym epizodem. W ogóle, jeśli coś mi się w Ninja Storm podoba, to powrót do
tworzenia epizodów liczących kilka odcinków. W post-Zordonowskiej Erze Sabana
coś takiego było zarezerwowane tylko dla otwarć i finałów serii – a i to nie
zawsze i rzadko kiedy takie rozbudowane epizody trwały dłużej, niż dwa odcinki.
Rozciągnięcie fabuły na większą ilość odcinków pomaga ją rozbudować, wrzucić
więcej ciekawych rzeczy i generalnie tego typu historie ogląda się, według
mnie, znacznie lepiej, niż pojedyncze, krótkie fabułki. Zaraz po tej historii
dostajemy odcinek Nowhere to Grow, w
którym rozwinięta zostaje postać Cama. Lubię tego bohatera – choć na tym etapie
jego rola ogranicza się do wsparcia logistycznego Wojowników (coś jak Billy po
utracie mocy w Power Rangers Zeo), to od razu zdobył sobie moją sympatię. Najprawdopodobniej z tego
powodu, że on jako jedyny wydaje się wiedzieć, co trzeba robić w danym
momencie. Świetnie to widać, gdy Thunder Rangers porwali Senseia – Cam
właściwie przejmuje rolę mentora i mówi Wojownikom, co powinni zrobić, by odbić
nauczyciela. Bez niego nigdy by im się to nie udało. Poza tym, to właśnie Cam
zaprojektował zordy dla Ninja Storm i
cały system operujący podziemnym dojo stanowiącym centrum dowodzenia. W dodatku
częstokroć pozwala sobie na drobne złośliwości w stosunku do Wojowników, co
akurat bardzo mi się podoba, bo zdarza mu się wypowiadać na głos to, co akurat
ja sobie o nich w danym momencie myślę. Jego sarkazm bierze się z frustracji –
ma pretensje do swojego ojca, że nie został wybrany na jednego z Wind Rangers,
choć ma ku temu wszelkie predyspozycje i radzi sobie w walce nie gorzej, niż
Shane, Tori i Dustin. Koniec końców wychodzi na jaw, że nieżyjąca już matka
Cama wymusiła na swoim mężu obietnicę, że ich syn nigdy nie zostanie Power
Rangerem, gdyż jest to zbyt niebezpieczne. To było akurat niezłe zgranie, bo w
końcu dało jednemu z bohaterów jakieś tło rodzinne, uwikłanie w pewną sytuację
życiową, która jest mniej abstrakcyjna, niż inwazja złych kosmicznych ninja.
Po kolejnym zapychaczu (Snip
It, Snip It Good – ciekawostką jest fakt, że ten odcinek został
zmodyfikowany z powodu trwającej wówczas wojny w Iraku, opowiadał bowiem o
konferencji na rzecz pokoju, która została ostatecznie przerobiona na
konferencję na rzecz ochrony środowiska. Ostatecznie, nikt nie będzie mówił
Amerykanom, że wolna jest zła. Nawet program dla dzieci) powracają Thunder
Rangers. W liczącym sobie aż cztery odcinki epizodzie Return of Thunder Blake i Hunter kontynuują swoją podróż w celu
zniszczenia Lothora. Korzystając z pomocy Choobo – jednego z generałów Lothora,
który obecnie popadł w niełaskę z powodu porażek, jakie ponosił w starciach z
Power Rangers – dostali się na pokład statku kosmicznego, na którym przebywał
złoczyńca. Na miejscu okazuje się oczywiście, że to pułapka. Thunder Rangers
zostają schwytani i siły złą piorą im mózgi, na powrót przeciągając ich na
swoją stronę. Dustin zauważa zmianę w zachowaniu braci, kiedy zbywają go w
czasie rozmowy z uznanym menadżerem sportowym. W tym samym momencie Wind
Rangers są wezwani do walki z kolejnym monstrum nasłanym na miasto przez
Lothora. Do walki przyłączają się Thunder Rangers, ale – ku zaskoczeniu
Dustina, Tori i Shane’a – stają po stronie potwora. Wywiązuje się walka, która
eskaluje, ale ostatecznie cała piątka Wojowników zostaje przetransportowana na
odległą wyspę pośrodku Oceanu Atlantydzkiego, której pojawienie się
zdestabilizowało atmosferę na całej planecie. Bracia powoli zaczynają
przełamywać mentalne uwarunkowanie Lothora i przypominać sobie, kto jest dobry,
a kto zły. Ostatecznie Blake’owi się to udaje i dołącza do Wind Rangers, by
pomóc bratu przezwyciężyć pranie mózgu. Koniec końców im się to udaje, cała
piątka ucieka z wyspy i pokonuje potwora.
Szczerze? Niespecjalnie podobała mi się historia Return of Thunder. Nie dość, że
rozciągnięto ją na cztery odcinki, to jeszcze jest ona zwyczajnie wtórna w
stosunku do Thunder Strike. Blake i
Hunter znowu zostali zwróceni przeciwko Wind Rangers, znowu doszło do walki,
odkręcenia całej sytuacji i pojednania. Jasne, nie nudziłem się podczas
oglądania tego epizodu – głównie dzięki znakomitym walkom cywilnym i dość
szybkiemu tempu całości – ale osobiście wolałbym, żeby ukazana historia nie
była tak wtórna. W kolejnym odcinku dochodzi do starć pomiędzy Shane’em i
Hunterem – obaj mają dość silne osobowości i uważają się za przywódców, co
musiało doprowadzić do spięć. Całkiem ciekawy pomysł, bo chyba jeszcze nigdy dotąd
nie mieliśmy do czynienia ze starciami wewnątrz drużyny, które opierałyby się
na problemach w łańcuchu dowodzenia. Zazwyczaj wyglądało to tak, że Zordon
(bądź też jego odpowiednik) powiedział, kto jest dowódcą i ten ktoś nim był,
bez dyskusji. Kolejny odcinek, The Pork
Chopped, opowiadał o tym, jak to Blake i Hunter zostali pomniejszeni i
zamknięci w niemal opróżnionym kubełku z popcornem… Nie wygłupiam się. Generalnie
jednak odcinek opowiadał o Tori, jedynej dziewczynie w drużynie (to pierwsza
tego typu sytuacja, Wojowniczki zawsze były w drużynie dwie – temat tej
dysproporcji jeszcze poruszę), która ma problem ze zbyt dużą asertywnością.
Przyszedł w końcu czas na przedstawienie szóstego Wojownika.
Dla nikogo nie będzie chyba zaskoczeniem, że ostatnią osobą, która dołącza do
drużyny jest Cam, sfrustrowany tym, że ojciec odmawia mu zaangażowania się w
bezpośrednią walkę z Lothorem. W trzyczęściowym epizodzie The Samurai’s Journey Wojownicy zostają postawieni pod ścianą,
ponieważ Lothor wysłał przeciwko nim potwora wysysającego energię. Power
Rangers zostali pozbawieni swoich mocy, wskutek czego Cam decyduje się
przenieść w przeszłość w poszukiwaniu alternatywnego źródła mocy. Trafia do
czasów, w których jego ojciec wciąż jest adeptem sztuk ninja. Okazuje się też,
że ma brata bliźniaka, który jest… Lothorem. Okej, mnie to zaskoczyło i było
całkiem przyjemnym, choć raczej sztampowym zwrotem akcji. Cam spotyka też swoją
matkę, która posiada amulet będący źródłem potężnej mocy samurajów. Ostatecznie
amulet trafia w jego ręce, Lothor zostaje wygnany, a chłopak powraca do
teraźniejszości i otrzymuje moce Zielonego Samurai Rangera, pokonuje potwora i
przywraca moce pozostałym Wojownikom. W kolejnym odcinku – którego gwiazdą jest
potwór zmieniający ludzi w perfumy – przedstawiony nam zostaje Cyber Cam,
android stworzony na obraz i podobieństwo swojego stwórcy mający zajmować się
logistyką, w czasie gdy prawdziwy Cam będzie brał udział w misjach terenowych. Strasznie
irytujące indywiduum, jeśli by mnie ktoś pytał o zdanie. W następnym odcinku
Cam – prawdziwy Cam – zostaje ugryziony przez potwora i zaczyna zmieniać się w…
muchę. Wspominałem już, że Power Rangers Ninja
Storm to sezon mocno komediowy, momentami wręcz na granicy parodii? Kolejne
epizody były najzwyczajniejszymi w świecie zapychaczami – w I Love Lothor główny antagonista serii
postanawia podbić ludzkość poprzez kontrolę mentalną za pośrednictwem sitcomu z
samym sobą w roli głównej, Good Will
Hunter opowiada o dzieciaku, który znalazł zgubiony przez jedną z
siostrzenic Lothora kontroler przyzywania potworów, Sensei Switcheroo to historia o tym, jak Cam usiłuje przywrócić
ojcu prawidłową postać, przez co omyłkowo dochodzi do wymiany świadomości
pomiędzy Shane’em i Senseiem… i tak dalej. Praktycznie żaden z tych epizodów
nie jest istotny fabularnie, w dodatku wszystkie utrzymane są w nieomal
parodystycznym tonie, co nie każdemu musi się podobać. A nie, przepraszam – w Brothers In Arms Hunter zyskuje podrasowany
motocykl. Ale to tyle.
Ten fabularny marazm kończy dwuodcinkowy epizod Shane’s Karma, w którym Czerwony Wind
Ranger otrzymuje tryb bojowy. Epizod jest o tyle ciekawy, że temu wydarzeniu
poświęcony jest cały długi wątek o uciekającej przed łowcą nagród kosmitką
imieniem Skyla, która powoli umiera i postanowiła przekazać swoją moc
Shane’owi. Powodem tej decyzji jest sentyment – Shane w dzieciństwie uwolnił ją
z pajęczej sieci, w którą Skyla zaplątała się przebywając w formie świetlika.
Równolegle pozostali Wojownicy celebrują urodziny Tori – a przynajmniej starają
się to robić, ponieważ siły Lothora starają im za wszelką cenę zepsuć dzień.
Tymczasem Marah i Karpi organizują spotkanie klasowe. Cały ten nieco chaotyczny
bałagan kończy się oczywiście dobrze – Shane zyskuje tryb bojowy, Skyla umiera
w spokoju, a polujący na nią łowca o imieniu Vexacus dołącza do świty Lothora.
Nie był to może specjalnie zajmujący epizod, ale na tle poprzednich, które były
średnio nudne wypadł po prostu nieźle. Tryb bojowy Shane’a to zbroja z modułem
umożliwiającym latanie – wygląda cokolwiek sztucznie i plastikowo, ale hej, to przecież Power Rangers. Kolejnym dwuczęściowym epizodem jest Shimazu Returns, kolejny zapychacz
bezczelnie rozciągnięty na dwa odcinki. Wojownicy walczą w nim z tytułowym
Shimazu, demonem rodem z japońskich legend, którego omyłkowo oswobodził Cam.
Przy okazji Wojownicy zdobywają nowego zorda, ale – szczerze powiedziawszy –
niespecjalnie zwróciłem na to uwagę, bo pod koniec tego epizodu właściwie już drzemałem,
ponieważ zupełnie niepotrzebnie rozwleczono go aż na dwa odcinki. Chociaż trzeba
przyznać, że dopchnięty celem wypełnienia epizodu wątek konkursu młodych
talentów, w którym biorą udział bohaterowie jest dość sympatyczny.
Jesteśmy w okolicach trzydziestego odcinka, więc tradycyjnie
powinien się ukazać jakiś epizod gościnny. Powinien, ale – niestety – się nie
ukaże, bo wymagałoby to sprowadzenia do Nowej Zelandii aktorów odtwarzających
rolę Wild Rangers. Szkoda. Nie, żebym jakoś specjalnie lubił Power Rangers Wild Force, ale zawsze
bardzo lubiłem epizody team-upowe i żałuję, że w Ninja Storm takowego zabrakło. Szczęściem, w kolejnym sezonie
tradycja gościnnych występów powraca, ale i tak w Erze Disney’a bywało z tym
naprawdę różnie i to na ogół gorzej, niż lepiej. Zamiast tego dostajemy
naprawdę sympatyczny odcinek The Wild
Wipeout, w którym Tori trafia do alternatywnej rzeczywistości, gdzie Power
Rangers są źli, a Lothor i jego świta pokojowo współegzystują z ludźmi. To
chyba pierwszy odcinek w historii tego serialu, który eksploruje motyw i wyszło
naprawdę sympatycznie, nawet jeśli trochę sztampowo. Z kolei w Double-Edged Blake rozwinięty zostaje
motyw relacji pomiędzy Blake’em i Tori. To miły ukłon w stronę widza oczekującego
trochę lepszej ekspozycji relacji pomiędzy poszczególnymi Wojownikami, ale
sympatia obojga bohaterów nie dorównuje związkowi choćby Wesa i Jen czy
Tommy’ego i Kimberly. Jest po prostu do bólu schematyczny i odbębniony
właściwie z obowiązku. Podobał mi się natomiast kolejny odcinek zatytułowany Eye of the Storm, w którym pogłębiona
zostaje sylwetka charakterologiczna Shane’a. Do miasta przybywa jego starszy
brat, który bez większych ogródek daje chłopakowi do zrozumienia, że jest
rozczarowany życiową drogą jaką obrał. Nie jest to oczywiście nic, czego nie
widzieliśmy już wcześniej w poprzednich sezonach, ale Power Rangers Ninja Storm bardzo rzadko porusza takie
rodzinno-społeczne motywy i każdy taki przypadek wart jest odnotowania. Inną
atrakcją tego odcinka jest debiut Hurricane Megazorda – potężnej maszyny
będącej kombinacją wszystkich zordów, jakie dotychczas pojawiły się w serii Ninja Storm. Hurricane Megazord jest
cholernie wielki i cholernie skuteczny, ma naprawdę fajny design i – co dla
mnie ważne – ma wspólny kokpit dla wszystkich pilotujących go Wojowników. Inne
Megazordy z tej serii mają oddzielne stanowiska dla każdego pilota, czego nie
lubię, więc Huraganowy Megazord ma za to u mnie dodatkowy plus.
Kolejny dwustrzałowiec, General
Deception jest początkiem końca serii. Lothorowi nad miarę rozmnożył się
sztab i po przyjęciu w swoje szeregi Vexacusa, Motodrone’a i Shimazu miał już
pięciu generałów. Szybko zaczęło robić się ciasno, toteż Vexacus postanowił
wziąć sprawy w swoje ręce i przetrzebić nieco szeregi konkurencji. Na pierwszy
ogień poszedł Zurgane, który miał ambitny plan przejęcia mocy zordów Power
Rangers i wykorzystanie jej przeciwko nim. Równolegle bohaterowie wybierają się
na biwak. Następny epizod, A Gem of Day, opowiada
o próbie odbicia adeptów szkoły ninja z rąk Lothora. Próba nieudana, choć
dzięki niej mogliśmy zobaczyć pojedynek Cama i Lothora. To cieszy, bo
generalnie Lothor prawie w ogóle nie angażuje się w bezpośrednią walkę – w
końcu jest dowódcą, a nie podrzędnym generałem – a tutaj możemy zauważyć, że ma
budzące respekt umiejętności bojowe. Przy okazji Hunter wspomina rodziców i
dostajemy nieco ekspozycji charakteru. W Down
and Dirty, ostatnim odcinku poprzedzającym finał serii Shimazu postanawia
zawrzeć sojusz z Marah i Karpi, które najwyraźniej mają własny plan zniszczenia
Power Rangers, zaś ich dotychczasowa ostentacyjna infantylność była tylko
zasłoną dymną. Cała trójka zasiadła za własnymi zordami i niemal pokonała
Wojowników – sytuację uratował, jak to zwykle w Ninja Storm bywa, Cam, który zmultiplikował swojego zorda, czym
zapewnił naszym bohaterom zwycięstwo. Pod koniec odcinka okazało się, że Marah
i Karpi od początku pracowały dla Vaxacusa, a cała ta afera została rozpętana
tylko po to, by pozbyć się Shimazu. Podoba mi się ten Vaxacus – jest
bezwzględny, budzi respekt i, w przeciwieństwie do reszty świty Lothora, nie
jest postacią komiczną. Takiego bohatera brakowało tej serii od samego początku
i szkoda, że wprowadzono go dopiero pod sam koniec.
I tym sposobem dotarliśmy do finału serii Ninja Storm, dwuczęściowego odcinka pod
tytułem Storm Before the Calm. Dowiadujemy
się w nim, że Marah i Karpi w istocie działają na rzecz Lothora, który
przewidział niecne działania Vaxacusa dzięki Zwojowi Przeznaczenia, prastaremu
manuskryptowi, który wykradł z Akademii Jedi… eee, to znaczy, ze szkoły ninja,
zanim zastał z niej wyrzucony. Zwój jest jednak niekompletny, co uniemożliwia
Lothorowi odczytanie przepowiedni do końca. Lothor napuszcza Vaxacusa na Power
Rangers i, w tym samym czasie, wysyła Marah i Karpi, by uszkodziły Samurai
Zorda, co wywabia Cyber Cama z kryjówki. Dzięki temu wróg jest w stanie
zainfekować go wirusem, który przenosi się na oprogramowanie centrum
dowodzenia, dzięki czemu kryjówka Senseia i Power Rangers staje przez
złoczyńcami otworem. Lothor wdziera się do środka, niszczy centrum dowodzenia,
mocno rani Senseia i porywa Cama. Tymczasem Wojownicy pokonują Vaxacusa, któremu
przedtem udaje się zniszczyć Thunder Zorda. Tak kończy się pierwszy odcinek
tego epizodu. W drugim okazuje się, że z powodu przeciążenia energią podczas
walki Sensei w końcu odzyskuje swoją ludzką formę. Piątka ocalałych Wojowników
dołącza do niego i nauczyciel wyjaśnia im, że Lothor planuje otworzyć portal do
podziemnego wymiaru, w którym uwięzione są dusze zniszczonych potworów i
wykorzystać wskrzeszone maszkary do inwazji na Ziemię. Przy okazji dowiadujemy
się, że Sensei posiada ostatni fragment wykradzionego przez Lothora manuskryptu,
na którym widnieją podobizny Shane’a, Tori i Dustina, którzy od początku byli
przeznaczeni do piastowania godności Power Rangers. Blake i Hunter szturmują
statek Lothora, by odbić z jego rąk Cama i pozostałych porwanych ninja.
Tymczasem Harry, Ron i Hermiona… to znaczy, Shane, Dustin i Tori… ruszają do
walki z Lothorem, który zasiadł za sterami własnego zorda. Wcześniej Lothor
uruchomił mechanizm autodestrukcji swojego statku kosmicznego, na którym
uwięził Cama, Marah, Karpi i porwanych adeptów ninja. Blake i Hunter ratują ich
wszystkich i uciekają tuż przed wybuchem. Tymczasem Wind Rangers pokonują
Lothora, choć w trakcie walki tracą swojego Megazorda. co gorsza, eksplozja
maszyny Lothora otworzyła wyrwę do podziemnego wymiaru i wypuściła na wolność
zmarłe potwory, z którymi Wojownicy podjęli walkę. Do walki dołączają Thunter
Rangers i uwolnieni adepci szkół ninja. Choć udaje im się odesłać potwory tam,
skąd przyszły, Lothor korzysta z odebranego Camowi samurai morphera, by wyssać
energię z morpherów pozostałej piątki. Pozbawieni mocy Shane, Tori i Dustin
używają swoich podstawowych mocy ninja, jakie zdobyli w ramach wyszkolenia i w
ten sposób wysyłają Lothora do podziemnego wymiaru. Wszystko kończy się dobrze,
Power Rangers wprawdzie tracą swoje moce, ale zostają awansowani do stopnia
pełnoprawnych ninja i na dodatek zostają nauczycielami, Marah i Karpi dołączają
do szkoły ninja, która na powrót otwiera swe podwoje dla wszystkich chcących
zgłębiać tajniki sztuk walk.
Jaki był Power Rangers Ninja Storm? Niech
mnie Lord Zedd strzeli, jeśli jestem w stanie ocenić jednoznacznie ten sezon. Z
jednej strony dostajemy w nim mocne odświeżenie marki – serial zrobił się bardziej
dynamiczny, lepiej nakręcony (jakość obrazu jest nieporównywalnie lepsza, niż w
sabanowskich seriach), poprawiła się gra aktorska i sama poetyka serialu.
Dialogi brzmią naturalniej, postaci zachowują się bardziej prawdopodobnie,
udało się też w znacznej mierze wyrugować największy grzech serii – dziury w
fabule. To znaczy owszem, różne fabularne kiksy od czasu do czasu się
pojawiają, ale generalnie jest znacznie lepiej, niż w poprzednich sezonach.
Może to być jednak kwestia tego, że ten sezon ma znacznie mniej złożoną fabułę,
co z kolei jest największą jego wadą. Ninja
Storm dopadła przypadłość, która położyła Lightspeed Rescue – przez większość sezonu właściwie nic się nie
dzieje. Brakuje dłuższych wątków przewijających się przez cały sezon, takich
jak poszukiwanie rodziców przez Cole’a (Wild
Force) albo zagadka Galaktycznej Księgi (Lost Galaxy). Szczerze powiedziawszy, cały sezon to właściwie seria
połączonych ze sobą fabularnych samostójek. Mamy wielkiego złego, który zagraża
Ziemi, mamy Power Rangers, którzy mu to uniemożliwiają i tyle. To nawet nie
jest fabuła, to tylko konwencja charakterystyczna dla tego serialu i twórcy Ninja Storm najwyraźniej nie mieli
pomysłu, czym tę konwencję wypełnić, by uczynić ją interesującą. Z tego
powodu cały ten sezon oglądało mi się… ciężko.
Chociaż Disney zmniejszył ilość epizodów z czterdziestu do trzydziestu ośmiu,
to jednak Ninja Storm paskudnie mi
się dłużył i kiedy dobrnąłem w końcu do finału, odetchnąłem z ulgą, że mam już
go za sobą. Chyba nawet Lightspeed Rescue
mnie tak nie wymęczył. Dopiero pod koniec zaczęło robić się interesująco, choć
i tak skala wydarzeń w finale nijak ma się do Time Force, o Lost Galaxy nawet
nie wspominając.
Nie polubiłem też głównych bohaterów, którzy są strasznie sztampowi
i zwyczajnie nudni. Poza tym, już na samym początku irytowali mnie swoją
nieporadnością. Rozumiem zamysł – dać moce bohaterom, którzy ewidentnie nie są
przygotowani do takiej odpowiedzialności, dzięki czemu możemy obserwować, jak
uczą się odpowiedzialności i zaczynają działać coraz bardziej profesjonalnie. Tyle
tylko, że tak się nie dzieje. W jednym z końcowych odcinków Wojownicy, przez
swą gapowatość, o mało co nie transformują się w miejscu publicznym. Ich charaktery
nie ewoluują, relacje pomiędzy nimi są ledwie zarysowane. W dodatku po raz
pierwszy w historii serialu mamy drużynę z tylko jedną dziewczyną - no, może
poza Alien Rangers, ale oni nigdy nie odgrywali głównej roli, byli tylko
drużyną wspomagającą, a nawet tam żeńska postać była przywódczynią. Do tej pory
Saban bardzo dbał o to, by kobiece postaci były w Power Rangers możliwie silnie reprezentowane, dzięki czemu
dostawaliśmy takie fajne bohaterki jak Jen, Kelsey, Taylor czy Kendrix. Tori
jest… no cóż, napisałbym, że nudna, ale to jest akurat bolączka większości
Wojowników tego sezonu, więc to nie jest tak, że zoistała jakoś wyjątkowo pokrzywdzona. Najbardziej boli fakt, że wyraźnie robi za Smerfetkę
drużyny. Z Wojowników tej serii polubiłem właściwie tylko Cama, który jest filarem zespołu, bo wspomaga go logistycznie i bojowo, poza tym nie
jest nijaki. Druga strona barykady wygląda jeszcze gorzej. Lothor jest fatalnym
antagonistą – przypomina Ritę Repulsę z pierwszych sezonów Mighty Morphin Power Rangers. Nie układa żadnych dalekosiężnych planów,
ogranicza się tylko do siedzenia na tronie i narzekania na nieporadność swoich
generałów. Których jest po prostu za dużo, szczególnie pod koniec serii. Z
całej jego świty polubiłem tylko Marah i Karpi, które całkiem nieźle wypełniają
rolę przerywnika komicznego oraz Vaxacusa, który jako jedyny może być brany na
poważnie.
Nie znaczy to jednak, że cały ten sezon jest słaby. Ma kilka
naprawdę mocnych punktów, z których najmocniejszym jest niewątpliwie duża ilość
świetnych scen walk cywilnych. To jest coś, z czym po zakończeniu Ery Zordona
seria miała poważny problem. W Lost
Galaxy, Lightspeed Rescue i Wild
Force takich scen było mało, Time Force
natomiast jako jedyny pod tym względem dawał radę. Ninja
Storm naprawdę stara się być efektowne i widowiskowe i na ogół bardzo
dobrze mu się to udaje. Zaskoczyło mnie też – jak najbardziej pozytywnie –
urozmaicenie walk zordów z potworami. Na ogół te części odcinka są nudne jak
diabli, bo polegają tylko na oglądaniu powtarzających się animacji zordów i ich
ataków specjalnych. Tutaj twórcom bardzo często zdarza się te potyczki przedstawiać
w jakiś oryginalny, nietypowy sposób, na przykład narzucając im inne zasady,
stosując bardziej złożone strategie i tak dalej. Jasne, czasami zdarzają się
walki ewidentnie sztampowe, ale i tak jest pod tym względem znacznie lepiej,
niż zwykle. Kolejną jasną stroną Ninja
Storm jest humor – często autoparodystyczny, absurdalny i najzwyczajniej w
świecie zabawny. Na przykład wytłumaczenie, czemu Lothor nie może powiększyć
więcej, niż jednego potwora na raz? Otóż dlatego, że nie wykupił wersji premium
urządzenia powiększającego potwory i musi zadowolić się tylko jego okrojoną wersją
standard. Takich smaczków jest więcej, Ninja
Storm otwarcie kpi sobie z własnej konwencji. Nie każdego to rozśmieszy,
nie każdy załapie taki dość hermetyczny humor, ale dla mnie to ewidentny plus.
Czy zatem warto sięgnąć po Ninja Storm? Chyba tak – choćby po to, by zobaczyć, jak zmienił się
ten serial po przejściu pod skrzydła Disney’a. Widząc w Internecie histeryczne
niekiedy reakcje fanów serialu, trochę się obawiałem, czy taka rewolucja będzie
dla mnie do przełknięcia. Okazało się, że tak. To wciąż jest Power Rangers, duch serii został
zachowany, choć zmieniło się wiele. Serial stał się przyjaźniejszy dzieciakom z
dwudziestego pierwszego wieku i widać, że jest do nich kierowany. Czy warto się
o to obrażać? Chyba nie, to dobrze, że Power
Rangers zmienia się i dostosowuje do odbiorców. Ja nie mam z tym problemów.
Tym bardziej, że pod koniec serii widać już wyraźny progres, co dobrze wróży
kolejnym sezonom. Więc, według mnie warto rzucić okiem – może nie tyle obejrzeć
cały, co kilka wybranych epizodów. A nuż do kogoś innego przemówi silniej, niż
do mnie? Tymczasem ja zabieram się kolejny sezon, Power Rangers Dino Thunder, w którym powraca Tommy. Będzie się
działo!
Naprawde swietna robota. Czekam na kolejne wpisy. Operation Overdrive jest gorsze nawet od Lightspeeda. Znasz jakas strone, na ktorej mozna zobaczyc, ktore odcinki sa istotne dla fabuly, a ktore to zwykle zapychacze?
OdpowiedzUsuńNiestety nie znam. Sam oglądam wszystko jak leci. A OO to aż się boję, takie legendy o nim krążą. No nic, jeszcze kilka serii przede mną zanim do niego dotrę.
OdpowiedzUsuń