fragment grafiki autorstwa Adele Lorienne, całość tutaj. |
Ci z was, którzy pamiętają moją zeszłoroczną notkę, doskonale
wiedzą, jak bardzo nienawidzę świąt Bożego Narodzenia. Poważnie, dla mnie
wigilijny okres jest dobitnym przypomnieniem, jak bardzo, ale to bardzo
nienawidzę ludzi (oczywiście z wyjątkiem nielicznych, starannie
wyselekcjonowanych jednostek, które nie są totalnym dnem moralnym i
intelektualnym zaśmiecającym ten piękny świat swoją żałosną i bezcelową egzystencją).
Święta są nieskończonym korowodem spotkań z ludźmi, których widuję raz na rok i
którzy generalnie są dla mnie obcy do tego stopnia, że przechodząc obok ulicą
udają, że mnie nie widzą – a teraz nagle brutalnie wkraczają w moją osobistą
przestrzeń z uściskami, przytulaskami, z kurwa buziakami w policzek, albo i nie
policzek, z życzeniami rzeczy, których nie pragnę, cała ta atmosfera
wymuszonej, sztucznej życzliwości, kiedy krewni gardzący sobą na co dzień
ostentacyjnie obsrywają się lukrem, krewny mający mnie centralnie w dupie stara
się bezskutecznie znaleźć jakąś płaszczyznę porozumienia, kiedy autorytarne
zgromadzenie wąsatych wujków z nadwagą, nieświeżym oddechem i roszczeniowym
stosunkiem do życia wygłasza komentarze i uwagi, które powodują mi odruchowy
zgrzyt zwojów mózgowych, kiedy wciąż padają pytania o to, kiedy znajdę sobie
jakąś dziewczynę… To ostatnie było w tym roku tak natarczywe, że o mały włos
nie odparłbym „A kto powiedział, że to ma być dziewczyna?”, czym z pewnością
doprowadziłbym do śmiertelnego zadławienia się wigilijnym karpiem kilku
wąsatych wujków. I to obrzydzenie w stosunku do własnej osoby, że i w tym roku
uległem presji otoczenia, że dałem się zmusić do wypełnienia tej głupiej umowy
społecznej, że znowu stchórzyłem i nie wypiąłem się radośnie na cały ten
karnawał zimowej hipokryzji. Krótko mówiąc - święta Bożego Narodzenia są dla
mnie afirmacją nienawiści do rodzaju ludzkiego i pogardy wobec samego siebie. I
tak co roku. Za kilka lat zapewne znajdą mnie powieszonego na choince. Co nie
zmienia faktu, że bez wahania przeszedłbym jeszcze gorsze piekło, gdyby nagrodą
było obejrzenie kolejnego odcinka specjalnego Doctor Who.
Skoro już zatem – jakby to napisał mistrz Niziurski –
upuściłem pewną dozę goryczy wewnętrznej, mogę przejść do relacjonowania moich wrażeń z The
Time of the Doctor, ostatniego epizodu, w którym jako główny Doctor pojawia
się Matt Smith. Darzyłem tego Doctora umiarkowaną sympatią, ale faktycznie, żal
mi serce ścisnął, gdy Jedenasty odtańczył swój ostatni taniec, zrzucił muszkę i
owładnięty halucynacjami przepoczwarzył się w Dwunastego, którego pierwsze
słowo nie zaczynało się niestety na literkę „f”, na co wielu fanów w skrytości
ducha liczyło. Ósmego do śmierci doprowadziła niewyobrażalna rozpacz i desperacja.
Dziewiąty odszedł uśmiechnięty i spełniony, Dziesiąty – jak mazgaj. Jedenasty
natomiast… sam nie wiem. Niby cały odcinek był tak naprawdę o starzeniu się,
umieraniu i powolnym odchodzeniu, jednak tuż przed śmiercią Doctor zatryumfował
– tylko po to, by umrzeć ostatecznie i odrodzić się z popiołów. Trochę tego
było za dużo, percepcja widza ciągle skakała z epickich scen oblężenia i
Doctora stojącego na straży świątecznego miasteczka, a kameralnych scen
gasnącego w otoczeniu dzieci Doctora. Tak jakby Moffat nie mógł się zdecydować,
czy chce zrobić stonowaną opowieść w skali mikro, czy epicką bitwę w skali
makro. Strasznie mi to przeszkadzało.
Nie wiem czemu, ale cały ten odcinek zrobił na mnie naprawdę
przeciętne wrażenie. Owszem, sama świadomość faktu, że to epizod pożegnalny
podbijała adrenalinę, ale fabuła nosiła znamiona pospiesznego łatania dziur
fabularnych, by zapewnić w miarę świeży start Capaldiemu. Nie chodzi nawet o
to, że jest jakoś koszmarnie zła i to przeszkadza w oglądaniu. Tam po prostu prawie
w ogóle nie ma fabuły, tylko bardzo prosta konstrukcja opowieści zwieńczona
przy pomocy ordynarnego i totalnie niesatysfakcjonującego deus ex machina. Ja wiem, że The
Time of the Doctor to raczej taki epilog do sezonów 5-7, ale jak na zakończenie
tak długiej i obfitującej w poważne zmiany status
quo epoki w historii serialu, odcinek zwyczajnie rozczarowuje. Szczególnie,
że miał być Czymś Wielkim. Tymczasem mamy bardzo konwencjonalny odcinek
pokazujący, że Moffat już dawno wyprztykał się z pomysłów i od dłuższego czasu
gra na kilku tylko akordach. Choć może odcinek pożegnalny nie jest miejscem na
eksperymenty. Stąd pewnie nagromadzenie wszelkich motywów i postaci z
poprzednich sezonów – mamy zatem Daleków, Cebermanów, Sontarian, Silenców, szczelinę
w ścianie, podróżowanie przez wir bez osłony, Doctora w dezabilu i to słynne
pytanie, które pada, gdy cisza nastanie… Trzeba Moffatowi oddać sprawiedliwość,
że poskładał to wszystko do kupy we w miarę logiczny sposób.
Rozczarował (łagodnie) wątek rodzinnego obiadu
bożonarodzeniowego, w którym – oprócz bezbłędnej babci, która powinna zostać nową towarzyszką Doctora – nikt za bardzo nie miał czego grać i
większość scen przy stole przypominała bardziej Klan, niż Doctor Who. A
szkoda, bo to mógł być naprawdę silny wątek odcinka. Nie rozczarowała Tasha
Lem, która była zarazem charyzmatyczna, jak i tajemnicza, będąc w dodatku jedną
z silniejszych i ciekawszych kobiecych postaci w serialu. Mam nadzieję, że
powróci jeszcze w którymś z epizodów ery Dwunastego. Niektóre camea doctorowych antagonistów były
naprawdę fajne – Płaczące Anioły zanotowały tu całkiem udany występ, drewniany
Cyberman wyglądał raczej jak wyrzeźbiony z czekolady, ale zrobił odpowiednie
wrażenie. Daleki dla odmiany Moffatowi wyszły – były odpowiednio
śmieszno-straszne. No i „śmierć” głowy Cybermana, którą Jedenasty taszczył za
sobą przez cały odcinek – piszcie co chcecie, ale ja się wzruszyłem. No i
telefon. No i Ciszaki, które w odcinku były doskonale zbędne. Podobnie jak
Sontarianie – tak, w TTotD występowali
Sontarianie, ale mogliście ich przegapić, jeśli mrugnęliście w nieodpowiednim
momencie.
No i największa kontrowersja odcinka – reset doctorowych
regeneracji. Nie podobało mi się. To znaczy, o ile sam pomysł byłbym w stanie
przełknąć, o tyle sposób, w jaki do tego doszło był po prostu kuriozalny. Time
Lordzi na prośbę Clary pomachali do Doctora przez szczelinę w niebie i pobłogosławili
go drugim zestawem regeneracji. I do tego to załatanie dziur Wojennym i Metakryzysowym,
żeby wyszło na to, ze Jedenastemu skończyły się życia. Za szybko, za bardzo
niespodziewanie, za płytko, zbyt kolokwialnie. Jakoś nie zdążyłem się tym
przejąć. Oczywiście zregenerowanie regeneracji musiało w końcu nastąpić, nikt
się chyba nie spodziewał, że po wyczerpaniu limitu serial zostanie zakończony.
W sumie dobrze, że mamy to już za sobą i Dwunasty wchodzi do gry z w miarę
czystym kontem i wyraźną motywacją, jaką jest odszukanie sposobu na
przywrócenie Gallifrey do naszego Wszechświata. W tym momencie powinienem
napisać coś o swoich oczekiwaniach względem Capaldiego, ale chyba sobie daruję –
na tę chwilę trudno cokolwiek przewidywać. Choć jego debiut wypadł udanie –
Dwunasty z miną Emmeta Browna, pytający Clary czy potrafi sterować TARDIS…
Bardzo fajna scena. Miejmy nadzieję, że Dwunasty da radę.
I to chyba tyle z
mojej strony. Święta szczęśliwie dobiegły
już końca. Udało mi się nikogo nie zamordować, ani nie popełnić samobójstwa, bo
przy życiu trzymała mnie perspektywa obejrzenia The Time of the Doctor. I trochę szkoda, że odcinek raczej mnie
zawiódł, ale od czasów A Christmas Carol żaden
świąteczny odcinek specjalny Doctor Who nie
spowodował u mnie jednoznacznie pozytywnych reakcji. Mimo to, oglądało się
przyjemnie, Smith miał swoje uroczyste pożegnanie, a Capaldi – nie mniej
uroczyste powitanie. Jak to się dalej potoczy – przekonamy się za rok.
uff to dobrze że nie życzyłem wesołych świąt ;D ale szczęśliwego nowego roku chyba można?;).Wracając do meritum, skoro dwunasty to de facto pierwszy, to clara będzie teraz grać tą starszą i mądrzejszą nauczycielkę doktora, sposób na feminizacje serialu?na podniesienie rangi towarzysza ?czy kolejna ściema pana M.
OdpowiedzUsuń