fragment okładki, całość tutaj. |
The Android, drugi
tom opisany z perspektywy Marca
rozpoczyna się naprawdę bardzo fajną sceną. Wiecie, co zrobiłbym jako pierwsze,
gdybym uzyskał moce animorphowania? Zmieniłbym się w psa. Psy są super –
wesołe, ciekawskie, pozytywnie nastawione do świata, nawet w sytuacji, kiedy
świat wokół nich nie wygląda specjalnie korzystnie. Psy zawsze zachowują się,
jakby były pod wpływem marihuany. Uwielbiam psiaki i jeśli reinkarnacja
istnieje, to w przyszłym życiu chciałbym być psem. W pierwszych rozdziałach
tego tomu Marco i Jake wykorzystują
morphy psów, by wkręcić się na koncert bez konieczności płacenia za bilety. To
trochę mało dydaktyczne, promować oszustwo jako drogę do uzyskania czysto
osobistych korzyści, ale… któż z nas nie skorzystałby z okazji? Dziwi trochę
fakt, że Jake, który tak bardzo dba o niekorzystanie mocy z wyjątkiem sytuacji
najwyższej konieczności, daje się tak łatwo namówić na podobną eskapadę. Przy
całej tej gadaninie o tym, jak bardzo Animorphy muszą się pilnować, nader
często używają swoich mocy w sposób głupi, lekkomyślny i zwyczajnie
niepotrzebny. Trochę rozumiem ten paradoks – od czasu do czasu trzeba dać sobie
spokój i zrobić coś głupiego, żeby odreagować wszystkie te traumy, które
przeżywają bohaterowie.
W każdym razie epizod z koncertem – bardzo dowcipny, Marco w
postaci psa i w sytuacji, w której nie do końca był w stanie opanować psie
instynkty wygłupiania się wypadł rewelacyjnie – posłużył za zawiązanie akcji.
Na koncercie chłopcy natykają się na niejakiego Ereka Kinga – ich rówieśnika,
który działa na rzecz The Sharing (organizacja społeczna będąca w istocie
przykrywką dla działań werbunkowych Yeerków) roznosząc ulotki. Co ciekawe… Erek
nie wydziela żadnego zapachu, co dla psich nosów Marca i Jake’a było co
najmniej podejrzane. Chcąc zbadać tę sprawę, debatują nad tym, w jaki sposób
dowiedzieć się więcej o tym całym Ereku. Padają różne propozycje, łącznie z
kolejną wyprawą infiltracyjną. Co interesujące, Cassie błysnęła zdrowym rozsądkiem, proponując sprawdzić go w
książce telefonicznej. Przypominam, że seria rozgrywa się w latach
dziewięćdziesiątych, dziś pewnie od razu sprawdziliby go na Facebooku. W każdym
razie – w czasie szpiegowania Ereka czytelnik może zaobserwować, jakie relacje
Marco ma z poszczególnymi członkami drużyny. Wiemy, że on i Jake to czysty
młodzieńczy bromance (swoją drogą, widziałem niedawno fanarta slaszującego tych
dwóch… fandom to przerażające w miejsce, jeśli błądzi się po nim bez mapy),
widzimy też, jak ciepłą relację nawiązał z Tobisaem.
Jest to o tyle ciekawe, że w pierwszych tomach ci dwaj niespecjalnie się
lubili, a sam Tobias wspominał, że on i Marco nie będą raczej przyjaciółmi.
Tymczasem, z upływem kolejnych tomów, Tobias zaakceptował Marca i zaczął mu się
odgryzać, prowadząc niekiedy do bardzo zabawnych dialogów, podczas których ci
dwaj przerzucają się ciętymi ripostami.
Dostrzegamy też, jak Marco zmienił swoje nastawienie po
dowiedzeniu się, że jego matka została zdominowana przez generała Yeerków. Mimo
zachowania sztubackiej postawy, Marco stał się bardziej zdeterminowany. Widać
to doskonale, gdy Tom – czy też raczej kontrolujący go Yeerk – stara się
przekonać Marca, by przyprowadził swojego ojca na spotkanie The Sharing.
Chłopcu ledwie udaje się utrzymać nerwy i nie wybuchnąć. Kiedy poruszana jest
kwestia rodzica przejętego przez najeźdźców, Marco reaguje z niemal fanatycznym
gniewem. Trudno mu się dziwić, wziąwszy pod uwagę wydarzenia z piątego tomu. To
cieszy, że comic relief jest zarazem pełnowymiarową, nawet tragiczną postacią –
Applegate łamie pewien popkulturowy schemat i robi to z prawdziwą maestrią.
Mimo swojego spolegliwego, nieco złośliwego usposobienia, Marco kipi
wewnętrznym gniewem, co w przyszłości może sprawić, że będzie bardzo podatny na
utratę kontroli nad sobą, a przez to – na manipulację.
Ciekawostką jest fakt, iż w tym tomie Marco zmienia fryzurę,
ścinając swojego długie włosy, co wywołuje lawinę niekiedy złośliwych
komentarzy, przede wszystkim ze strony Rachel. Czasem nieintencjonalnie złośliwych – Ax pyta go, czy utrata owłosienia nie jest oznaką jakiejś choroby.
Ten running joke powstał w sumie przypadkiem, gdy okazało się, że chłopiec
będący modelem Marca na okładce tego tomu ma, wbrew kanonowi, krótkie włosy.
Applegate dopisała więc „fryzjerski” wątek, w sumie całkiem sympatyczny. Inną
ciekawostką jest fakt, iż miano Ereka Kinga to zarazem imię i nazwisko jednego
z fanów sagi, który wygrał zorganizowany przez wydawnictwo konkurs. Z innych
ciekawych rzeczy - kolokwialna uwaga Axa sprawia, że bohaterowie dowiadują się
o najbardziej niespodziewanym ryzyku związanym z morphowaniem. Otóż wszelkie
różnice w masie pomiędzy formą wyjściową, a zwierzęciem, w które zmienia się
osoba dysponująca animorphii załatwia zero-przestrzeń, w której przechowywana
jest nadwyżka masy w sytuacji, gdy Animorph zmienia się w coś mniejszego od
siebie. W tej samej zero-przestrzeni, po której radośnie latają sobie statki
kosmiczne mogące wlecieć w taki „bąbel masy” i przypadkowo zdezintegrować go za
pomocą tarcz antygrawitacyjnych. Wedle słów Axa, takie sytuacje, choć rzadkie,
czasami się zdarzają. Dość ciekawie
pomyślane – na tyle, by móc zawiesić niewiarę na takim wyjaśnieniu i nie
przejmować się zbędnymi pytaniami odwracającymi uwagę od właściwej akcji.
Animorphy dochodzą do wniosku, że Erek jest jakiegoś rodzaju
androidem, który swoją prawdziwą postać ukrywa pod holograficznym płaszczem.
Wpadają zatem na plan, by przyjrzeć mu się oczyma stworzenia, które operuje
inną percepcją wzrokową, niż większość zwierząt, które mógłby zmylić kamuflaż.
Staje na tym, że najbardziej odpowiedni będzie pająk. Okej, robaczy fetysz
autorki, choć zawsze usprawiedliwiany fabularnie, zaczyna mnie jednak męczyć.
Nie, żebym miał coś przeciwko pająkom – ostatecznie mamy wspólnego wroga w
postaci much – ale tom wcześniej bohaterowie też zmieniali się w jakieś
chitynowe paskudztwa. Właściwie w każdym tomie któreś z bohaterów zmuszone jest
przemienić się w coś obrzydliwego, pełzającego albo bzyczącego nad uchem lub
chodzącego po ścianach. Rozumiem, że partyzanckie uczestnictwo w tajnej wojnie
wymaga niewyobrażalnych poświęceń, ale jednak… Za mało wilków, tygrysów i
goryli, a za dużo much, pająków i karaluchów. Pamiętacie, jak w pierwszym tomie
Jake pod postacią jaszczurki pożarł muchę? Z książki na książkę robi się coraz
bardziej obrzydliwie. Nie polecam czytać z pełnym żołądkiem.
Ostatecznie wychodzi na to, że Erek jest dziełem niejakich
Permalitów, kosmicznych hippisów, których wiele tysiącleci temu spotkał
ksenocyd z rąk rasy zwanej Howlers. Mechaniczni pobratymcy Ereka – rasa
androidów zwanych Chee – uszła przed pogromem na Ziemię, gdzie, kamuflując się
przed ludzkim wzrokiem technologią holograficzną, przechowywała dziedzictwo
Permalitów, przelewając esencję swoich twórców w stworzenia zwane wilkami. I
tak powstał Chocapic… to znaczy – tak powstały psy. A niech mnie. To znaczy –
psy jako hybryda kosmicznej rasy zaawansowanych technologicznie pacyfistów i
ziemskich drapieżników. Ja bym na to nie wpadł. To znaczy, nie zrozumcie mnie
źle, sam pomysł bardzo mi się podoba. Nawet jeśli jest otwarcie przeszarżowany
i absurdalny, to jednak jest to ten typ absurdu, który w powieści młodzieżowej
może ujść na sucho. Po początkowej dezorientacji, kupiłem ten pomysł.
Szczególnie, że ponownie rozszerza ona mitologię uniwersum o nowe elementy i
dostarcza bohaterom niespodziewanych sojuszników. Bo choć Chee mają wdrukowany
miejscowy ekwiwalent Praw Asimova, to jednak kilka osobników – na przykład Erek
– na swój sposób stara się wspomóc Animorphy w ich walce, by ocalić Ziemię i
rezydującą na niej najszlachetniejszą i najwyższą rasę stworzeń biologicznych.
I, przy okazji, ludzi.
Bohaterowie zgadzają się pomóc Erekowi w zdobyciu
przechwyconej przez Yeerków technologii Permalitów, dzięki której Chee będą
mogli przeformułować swoje oprogramowanie tak, by pozbyć się dyrektyw
uniemożliwiających im podejmowanie agresywnych działań. Dzięki temu Chee będą
mogli podjąć walkę z Yeerkami, a przy ich technologii, możliwościach i wiedzy
szanse na wygraną będą naprawdę duże. Dodatkowym bodźcem jest fakt, iż ów
kryształ Permalitów ma posłużyć Yeerkom do zbudowania superkomputera zdolnego
zinfiltrować wszystkie ziemskie komputery, co zapewni najeźdźcom miażdżącą
przewagę – bowiem wojny wygrywa się przede wszystkim informacjami. Dochodzi do
kolejnej ciekawej dyskusji poruszającej zagadnienia moralne – czy powinni
przyłożyć rękę do zniszczenia zaprogramowanej moralności Chee i tym samym
narazić tę rasę na przyłączenie się do kosmicznej zabawy w wojnę? Dyskusja jest
naprawdę ciekawa i padają w niej bardzo sensowne argumenty dla obu stron.
Applegate wyraźnie czuje tematy związane z humanizmem i moralnością i umie je
przedstawić w przystępny, atrakcyjny sposób, który nie spłyca tematu, ale go
relatywizuje, jednocześnie nie propagując głupiego „prawda leży pośrodku”,
tylko bez pardonu waląc czytelnika między oczy tezą pod tytułem „tak czy
inaczej, będą jakieś konsekwencje”. Dla mnie bomba, bo czarno-biały świat, w
którym wszyscy mogą się dogadać ze wszystkimi, jeśli tylko odpowiednio do tego
podejdziemy to dość naiwny i mało prawdziwy wizerunek świata, który media dla
dzieci i młodzieży dość powszechnie reprodukują. A w Animorphs mamy coś innego – analizę potencjalnych korzyści i
konsekwencji takiej, a nie innej decyzji. Bo konsekwencje są zawsze, trzeba
tylko podjąć decyzję, które z nich uznamy za lepsze, a które za gorsze. I wziąć
za nie odpowiedzialność.
Kryształ, który może przeprogramować Chee znajduje się w
ciemnym pomieszczeniu, w którym dotknięcie ścian, sufitu albo podłogi skutkuje
włączaniem alarmu. Podobnie jakiekolwiek światło wygenerowane wewnątrz. To
zmusza Animorphów do przemiany w nietoperze i organizacji akcji rodem z Mission Immposible, tylko z karaluchami,
pająkami i nietoperzami w rolach głównych. Ta cała afera z brakiem światła
wzięła się oczywiście stąd, że autorka chciała się pobawić opisem świata
widzianego uszami gacków (bo zwyczajne czujniki ruchu ekranujące całe
pomieszczenie załatwiłyby sprawę znacznie lepiej), ale jakoś niespecjalnie mi
to przeszkadza. Bardziej przeszkadza mi nagły atak głupoty, jaki dopada
bohaterów podczas tej misji, gdy okazuje się, że zaplanowali każdy jej aspekt z
wyjątkiem… drogi ucieczki. Nie mieli szansy przenieść kryształu bez wzbudzenia
alarmu, więc decydują się wyjść z budynku trudniejszym sposobem, zwyczajnie
wywalczając sobie drogę na zewnątrz. To było... słabe. To znaczy – po tym, jak
autorce udawało się unikać ogłupiania postaci, by doprowadzić do jakichś z góry
określonych sytuacji fabularnych, tu dostajemy sztandarowy wręcz przykład
takiego zachowania. W porządku, można to częściowo wytłumaczyć faktem, iż nie
wszystko dało się przewidzieć, poza tym, okoliczności zmusiły ich do
pospiesznego działania, ale… to boli.
Erek mógł dokładnie opisać im ten kryształ, co spowodowałoby deliberację nad
tym, jak bezpiecznie przetransportować go na zewnątrz. W ostateczności
bohaterowie mogli zwyczajnie zaplanować ciche wejście i głośne wyjście – a
tutaj są po prostu zaskoczeni tym, że nie zaplanowali tego aspektu akcji. Sytuację
ratuje Erek, który w ferworze walki przechwytuje klejnot i za jego pomocą
zdejmuje z siebie blokady moralności, po czym dosłownie roznosi w pył szwadrony
elitarnych jednostek Yeerków. Jednak to wydarzenie doprowadziło do takiego
wstrząsu, że okazało się niemal destrukcyjne dla jego psychiki. W tym miejscu
muszę powiedzieć, że podoba mi się postać Ereka. Choć charakterologicznie jest
dosyć słabo zarysowany, to taki dramatyczny wątek przedstawiciela mechanicznej
pokojowej rasy, który stracił swoją niewinność i skazany jest na wieczne
zmaganie się z tym naprawdę przemawia do wyobraźni. Poza tym, rozszerza to
mitologię serii i dodaje interesującą postać drugoplanową, która jeszcze się w
tym cyklu pojawi – a powracające postaci drugoplanowe, to nie jest coś, co w Animorphs zdarza się często.
Powiem tak – był to średni tom. Lepszy, niż poprzedni, ale
wciąż nie tak dobry, jak niektóre dotychczasowe. The Android rozwija świat przedstawiony, dodając nową frakcję istot
pozaziemskich, które rezydują na Ziemi i mogą wmieszać się w konflikt pomiędzy
Andalitami, a Yeerkami. Chee są dość dobrze pomyślani – spadkobiercy wysoko
rozwiniętej rasy zniszczonej przez własny pacyfizm i bezkonfliktowość. Udało
się ich fajnie zrelatywizować, wrzucając „reformatorskie” zacięcie Ereka, który
pragnie zdjąć moralny kaganiec z siebie i swoich pobratymców – choć utrata
niewinności nieomal kosztuje go zdrowe zmysły. Dostajemy trochę więcej Marca
niż zazwyczaj, co zawsze jest bardzo miłe, nawet jeśli jego charakter stoi w
miejscu i się nie rozwija. Ale The
Android to odcinek nastawiony bardziej na kreowanie fabuły, więc narrator
schodzi do roli mniej lub bardziej subiektywnego obserwatora i kronikarza.
Fabuła nie jest jakoś specjalnie zaskakująca, ale przynajmniej bohaterowie nie
ścierają się po raz nie wiadomo który z Visserem Trzy. Jest… poprawna. Ale
daleko poza poprawność nie wykracza. Czytało się oczywiście przyjemnie, bo
nawet w swoim najgorszym momencie Animorphs
wciąż jest pozytywnym doświadczeniem literackim (o ile ktoś nie ma jakichś
specjalnie wygórowanych oczekiwań), ale żadna rewelacja to nie jest.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz