sobota, 28 grudnia 2013

Animorphs. 10 - The Android

fragment okładki, całość tutaj.

The Android, drugi tom opisany z perspektywy Marca rozpoczyna się naprawdę bardzo fajną sceną. Wiecie, co zrobiłbym jako pierwsze, gdybym uzyskał moce animorphowania? Zmieniłbym się w psa. Psy są super – wesołe, ciekawskie, pozytywnie nastawione do świata, nawet w sytuacji, kiedy świat wokół nich nie wygląda specjalnie korzystnie. Psy zawsze zachowują się, jakby były pod wpływem marihuany. Uwielbiam psiaki i jeśli reinkarnacja istnieje, to w przyszłym życiu chciałbym być psem. W pierwszych rozdziałach tego tomu Marco i Jake wykorzystują morphy psów, by wkręcić się na koncert bez konieczności płacenia za bilety. To trochę mało dydaktyczne, promować oszustwo jako drogę do uzyskania czysto osobistych korzyści, ale… któż z nas nie skorzystałby z okazji? Dziwi trochę fakt, że Jake, który tak bardzo dba o niekorzystanie mocy z wyjątkiem sytuacji najwyższej konieczności, daje się tak łatwo namówić na podobną eskapadę. Przy całej tej gadaninie o tym, jak bardzo Animorphy muszą się pilnować, nader często używają swoich mocy w sposób głupi, lekkomyślny i zwyczajnie niepotrzebny. Trochę rozumiem ten paradoks – od czasu do czasu trzeba dać sobie spokój i zrobić coś głupiego, żeby odreagować wszystkie te traumy, które przeżywają bohaterowie.

W każdym razie epizod z koncertem – bardzo dowcipny, Marco w postaci psa i w sytuacji, w której nie do końca był w stanie opanować psie instynkty wygłupiania się wypadł rewelacyjnie – posłużył za zawiązanie akcji. Na koncercie chłopcy natykają się na niejakiego Ereka Kinga – ich rówieśnika, który działa na rzecz The Sharing (organizacja społeczna będąca w istocie przykrywką dla działań werbunkowych Yeerków) roznosząc ulotki. Co ciekawe… Erek nie wydziela żadnego zapachu, co dla psich nosów Marca i Jake’a było co najmniej podejrzane. Chcąc zbadać tę sprawę, debatują nad tym, w jaki sposób dowiedzieć się więcej o tym całym Ereku. Padają różne propozycje, łącznie z kolejną wyprawą infiltracyjną. Co interesujące, Cassie błysnęła zdrowym rozsądkiem, proponując sprawdzić go w książce telefonicznej. Przypominam, że seria rozgrywa się w latach dziewięćdziesiątych, dziś pewnie od razu sprawdziliby go na Facebooku. W każdym razie – w czasie szpiegowania Ereka czytelnik może zaobserwować, jakie relacje Marco ma z poszczególnymi członkami drużyny. Wiemy, że on i Jake to czysty młodzieńczy bromance (swoją drogą, widziałem niedawno fanarta slaszującego tych dwóch… fandom to przerażające w miejsce, jeśli błądzi się po nim bez mapy), widzimy też, jak ciepłą relację nawiązał z Tobisaem. Jest to o tyle ciekawe, że w pierwszych tomach ci dwaj niespecjalnie się lubili, a sam Tobias wspominał, że on i Marco nie będą raczej przyjaciółmi. Tymczasem, z upływem kolejnych tomów, Tobias zaakceptował Marca i zaczął mu się odgryzać, prowadząc niekiedy do bardzo zabawnych dialogów, podczas których ci dwaj przerzucają się ciętymi ripostami.

Dostrzegamy też, jak Marco zmienił swoje nastawienie po dowiedzeniu się, że jego matka została zdominowana przez generała Yeerków. Mimo zachowania sztubackiej postawy, Marco stał się bardziej zdeterminowany. Widać to doskonale, gdy Tom – czy też raczej kontrolujący go Yeerk – stara się przekonać Marca, by przyprowadził swojego ojca na spotkanie The Sharing. Chłopcu ledwie udaje się utrzymać nerwy i nie wybuchnąć. Kiedy poruszana jest kwestia rodzica przejętego przez najeźdźców, Marco reaguje z niemal fanatycznym gniewem. Trudno mu się dziwić, wziąwszy pod uwagę wydarzenia z piątego tomu. To cieszy, że comic relief jest zarazem pełnowymiarową, nawet tragiczną postacią – Applegate łamie pewien popkulturowy schemat i robi to z prawdziwą maestrią. Mimo swojego spolegliwego, nieco złośliwego usposobienia, Marco kipi wewnętrznym gniewem, co w przyszłości może sprawić, że będzie bardzo podatny na utratę kontroli nad sobą, a przez to – na manipulację.

Ciekawostką jest fakt, iż w tym tomie Marco zmienia fryzurę, ścinając swojego długie włosy, co wywołuje lawinę niekiedy złośliwych komentarzy, przede wszystkim ze strony Rachel. Czasem nieintencjonalnie złośliwych – Ax pyta go, czy utrata owłosienia nie jest oznaką jakiejś choroby. Ten running joke powstał w sumie przypadkiem, gdy okazało się, że chłopiec będący modelem Marca na okładce tego tomu ma, wbrew kanonowi, krótkie włosy. Applegate dopisała więc „fryzjerski” wątek, w sumie całkiem sympatyczny. Inną ciekawostką jest fakt, iż miano Ereka Kinga to zarazem imię i nazwisko jednego z fanów sagi, który wygrał zorganizowany przez wydawnictwo konkurs. Z innych ciekawych rzeczy - kolokwialna uwaga Axa sprawia, że bohaterowie dowiadują się o najbardziej niespodziewanym ryzyku związanym z morphowaniem. Otóż wszelkie różnice w masie pomiędzy formą wyjściową, a zwierzęciem, w które zmienia się osoba dysponująca animorphii załatwia zero-przestrzeń, w której przechowywana jest nadwyżka masy w sytuacji, gdy Animorph zmienia się w coś mniejszego od siebie. W tej samej zero-przestrzeni, po której radośnie latają sobie statki kosmiczne mogące wlecieć w taki „bąbel masy” i przypadkowo zdezintegrować go za pomocą tarcz antygrawitacyjnych. Wedle słów Axa, takie sytuacje, choć rzadkie, czasami się zdarzają.  Dość ciekawie pomyślane – na tyle, by móc zawiesić niewiarę na takim wyjaśnieniu i nie przejmować się zbędnymi pytaniami odwracającymi uwagę od właściwej akcji.

Animorphy dochodzą do wniosku, że Erek jest jakiegoś rodzaju androidem, który swoją prawdziwą postać ukrywa pod holograficznym płaszczem. Wpadają zatem na plan, by przyjrzeć mu się oczyma stworzenia, które operuje inną percepcją wzrokową, niż większość zwierząt, które mógłby zmylić kamuflaż. Staje na tym, że najbardziej odpowiedni będzie pająk. Okej, robaczy fetysz autorki, choć zawsze usprawiedliwiany fabularnie, zaczyna mnie jednak męczyć. Nie, żebym miał coś przeciwko pająkom – ostatecznie mamy wspólnego wroga w postaci much – ale tom wcześniej bohaterowie też zmieniali się w jakieś chitynowe paskudztwa. Właściwie w każdym tomie któreś z bohaterów zmuszone jest przemienić się w coś obrzydliwego, pełzającego albo bzyczącego nad uchem lub chodzącego po ścianach. Rozumiem, że partyzanckie uczestnictwo w tajnej wojnie wymaga niewyobrażalnych poświęceń, ale jednak… Za mało wilków, tygrysów i goryli, a za dużo much, pająków i karaluchów. Pamiętacie, jak w pierwszym tomie Jake pod postacią jaszczurki pożarł muchę? Z książki na książkę robi się coraz bardziej obrzydliwie. Nie polecam czytać z pełnym żołądkiem.

Ostatecznie wychodzi na to, że Erek jest dziełem niejakich Permalitów, kosmicznych hippisów, których wiele tysiącleci temu spotkał ksenocyd z rąk rasy zwanej Howlers. Mechaniczni pobratymcy Ereka – rasa androidów zwanych Chee – uszła przed pogromem na Ziemię, gdzie, kamuflując się przed ludzkim wzrokiem technologią holograficzną, przechowywała dziedzictwo Permalitów, przelewając esencję swoich twórców w stworzenia zwane wilkami. I tak powstał Chocapic… to znaczy – tak powstały psy. A niech mnie. To znaczy – psy jako hybryda kosmicznej rasy zaawansowanych technologicznie pacyfistów i ziemskich drapieżników. Ja bym na to nie wpadł. To znaczy, nie zrozumcie mnie źle, sam pomysł bardzo mi się podoba. Nawet jeśli jest otwarcie przeszarżowany i absurdalny, to jednak jest to ten typ absurdu, który w powieści młodzieżowej może ujść na sucho. Po początkowej dezorientacji, kupiłem ten pomysł. Szczególnie, że ponownie rozszerza ona mitologię uniwersum o nowe elementy i dostarcza bohaterom niespodziewanych sojuszników. Bo choć Chee mają wdrukowany miejscowy ekwiwalent Praw Asimova, to jednak kilka osobników – na przykład Erek – na swój sposób stara się wspomóc Animorphy w ich walce, by ocalić Ziemię i rezydującą na niej najszlachetniejszą i najwyższą rasę stworzeń biologicznych. I, przy okazji, ludzi.

Bohaterowie zgadzają się pomóc Erekowi w zdobyciu przechwyconej przez Yeerków technologii Permalitów, dzięki której Chee będą mogli przeformułować swoje oprogramowanie tak, by pozbyć się dyrektyw uniemożliwiających im podejmowanie agresywnych działań. Dzięki temu Chee będą mogli podjąć walkę z Yeerkami, a przy ich technologii, możliwościach i wiedzy szanse na wygraną będą naprawdę duże. Dodatkowym bodźcem jest fakt, iż ów kryształ Permalitów ma posłużyć Yeerkom do zbudowania superkomputera zdolnego zinfiltrować wszystkie ziemskie komputery, co zapewni najeźdźcom miażdżącą przewagę – bowiem wojny wygrywa się przede wszystkim informacjami. Dochodzi do kolejnej ciekawej dyskusji poruszającej zagadnienia moralne – czy powinni przyłożyć rękę do zniszczenia zaprogramowanej moralności Chee i tym samym narazić tę rasę na przyłączenie się do kosmicznej zabawy w wojnę? Dyskusja jest naprawdę ciekawa i padają w niej bardzo sensowne argumenty dla obu stron. Applegate wyraźnie czuje tematy związane z humanizmem i moralnością i umie je przedstawić w przystępny, atrakcyjny sposób, który nie spłyca tematu, ale go relatywizuje, jednocześnie nie propagując głupiego „prawda leży pośrodku”, tylko bez pardonu waląc czytelnika między oczy tezą pod tytułem „tak czy inaczej, będą jakieś konsekwencje”. Dla mnie bomba, bo czarno-biały świat, w którym wszyscy mogą się dogadać ze wszystkimi, jeśli tylko odpowiednio do tego podejdziemy to dość naiwny i mało prawdziwy wizerunek świata, który media dla dzieci i młodzieży dość powszechnie reprodukują. A w Animorphs mamy coś innego – analizę potencjalnych korzyści i konsekwencji takiej, a nie innej decyzji. Bo konsekwencje są zawsze, trzeba tylko podjąć decyzję, które z nich uznamy za lepsze, a które za gorsze. I wziąć za nie odpowiedzialność.

Kryształ, który może przeprogramować Chee znajduje się w ciemnym pomieszczeniu, w którym dotknięcie ścian, sufitu albo podłogi skutkuje włączaniem alarmu. Podobnie jakiekolwiek światło wygenerowane wewnątrz. To zmusza Animorphów do przemiany w nietoperze i organizacji akcji rodem z Mission Immposible, tylko z karaluchami, pająkami i nietoperzami w rolach głównych. Ta cała afera z brakiem światła wzięła się oczywiście stąd, że autorka chciała się pobawić opisem świata widzianego uszami gacków (bo zwyczajne czujniki ruchu ekranujące całe pomieszczenie załatwiłyby sprawę znacznie lepiej), ale jakoś niespecjalnie mi to przeszkadza. Bardziej przeszkadza mi nagły atak głupoty, jaki dopada bohaterów podczas tej misji, gdy okazuje się, że zaplanowali każdy jej aspekt z wyjątkiem… drogi ucieczki. Nie mieli szansy przenieść kryształu bez wzbudzenia alarmu, więc decydują się wyjść z budynku trudniejszym sposobem, zwyczajnie wywalczając sobie drogę na zewnątrz. To było... słabe. To znaczy – po tym, jak autorce udawało się unikać ogłupiania postaci, by doprowadzić do jakichś z góry określonych sytuacji fabularnych, tu dostajemy sztandarowy wręcz przykład takiego zachowania. W porządku, można to częściowo wytłumaczyć faktem, iż nie wszystko dało się przewidzieć, poza tym, okoliczności zmusiły ich do pospiesznego działania,  ale… to boli. Erek mógł dokładnie opisać im ten kryształ, co spowodowałoby deliberację nad tym, jak bezpiecznie przetransportować go na zewnątrz. W ostateczności bohaterowie mogli zwyczajnie zaplanować ciche wejście i głośne wyjście – a tutaj są po prostu zaskoczeni tym, że nie zaplanowali tego aspektu akcji. Sytuację ratuje Erek, który w ferworze walki przechwytuje klejnot i za jego pomocą zdejmuje z siebie blokady moralności, po czym dosłownie roznosi w pył szwadrony elitarnych jednostek Yeerków. Jednak to wydarzenie doprowadziło do takiego wstrząsu, że okazało się niemal destrukcyjne dla jego psychiki. W tym miejscu muszę powiedzieć, że podoba mi się postać Ereka. Choć charakterologicznie jest dosyć słabo zarysowany, to taki dramatyczny wątek przedstawiciela mechanicznej pokojowej rasy, który stracił swoją niewinność i skazany jest na wieczne zmaganie się z tym naprawdę przemawia do wyobraźni. Poza tym, rozszerza to mitologię serii i dodaje interesującą postać drugoplanową, która jeszcze się w tym cyklu pojawi – a powracające postaci drugoplanowe, to nie jest coś, co w Animorphs zdarza się często. 

Powiem tak – był to średni tom. Lepszy, niż poprzedni, ale wciąż nie tak dobry, jak niektóre dotychczasowe. The Android rozwija świat przedstawiony, dodając nową frakcję istot pozaziemskich, które rezydują na Ziemi i mogą wmieszać się w konflikt pomiędzy Andalitami, a Yeerkami. Chee są dość dobrze pomyślani – spadkobiercy wysoko rozwiniętej rasy zniszczonej przez własny pacyfizm i bezkonfliktowość. Udało się ich fajnie zrelatywizować, wrzucając „reformatorskie” zacięcie Ereka, który pragnie zdjąć moralny kaganiec z siebie i swoich pobratymców – choć utrata niewinności nieomal kosztuje go zdrowe zmysły. Dostajemy trochę więcej Marca niż zazwyczaj, co zawsze jest bardzo miłe, nawet jeśli jego charakter stoi w miejscu i się nie rozwija. Ale The Android to odcinek nastawiony bardziej na kreowanie fabuły, więc narrator schodzi do roli mniej lub bardziej subiektywnego obserwatora i kronikarza. Fabuła nie jest jakoś specjalnie zaskakująca, ale przynajmniej bohaterowie nie ścierają się po raz nie wiadomo który z Visserem Trzy. Jest… poprawna. Ale daleko poza poprawność nie wykracza. Czytało się oczywiście przyjemnie, bo nawet w swoim najgorszym momencie Animorphs wciąż jest pozytywnym doświadczeniem literackim (o ile ktoś nie ma jakichś specjalnie wygórowanych oczekiwań), ale żadna rewelacja to nie jest. 

Brak komentarzy :

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...