poniedziałek, 12 sierpnia 2013

Taka sobie Saga

fragment grafiki autorstwa Fiony Staples, całość tutaj.

Saga Briana K. Vaughana zgarnęła w tym roku Eisnera, a ja wciąż nie napisałem o tym komiksie dawno planowanej notki. A przecież tyle sobie o nim obiecywałem – Vaughan to jeden z moich ulubionych scenarzystów typowej komiksowej pulpy, zaś Saga zapowiadała się jako mocno zakręcony miks popkulturowych motywów, a to jest coś, co ja zawsze przyjmę z zadowoleniem. W chwili, w której piszę te słowa Saga doczekała się dwunastu zeszytów i nic nie wskazuje na to, by miała szybko zniknąć, bo każdy kolejny numer zbiera entuzjastyczne recenzja, seria ma grono oddanych fanów, zaś branżowi recenzenci i krytycy także doceniają najnowsze dziecko duetu Vaughan/Staples. I oczywiście, jak to w takich przypadkach bywa – wszyscy się zachwycają, tylko ja jeden mam problem. Nie wiem, czy wynika to z faktu wygórowanych oczekiwań, jakie miałem przed premierą tego komiksu, czy to ludzkości ma jakoś przytępiony zmysł percepcyjny, czy może – jak mi już kilkakrotnie zarzucano przy różnych okazjach – z wiekiem staję się coraz bardziej czepialskim dupkiem. Saga nie jest złym komiksem i daleki jestem od takiego stwierdzenia, po prostu według mnie nie zasługuje na te wszystkie peany, jakie wznoszone są na jej cześć.

Akcja komiksu rozgrywa się w bliżej nieokreślonym wszechświecie, w którym magia i wysoko rozwinięta technologia koegzystują ze sobą, zaś liczne kosmiczne rasy pogrążone są w wieloletniej wojnie rozpętanej przez dwa zwaśnione narody. Konflikt zbrojny jest jednak tylko tłem dla właściwej opowieści o dwojgu zakochanych w sobie uciekinierów należących – jakżeby inaczej – do obu ras odpowiedzialnych za rozpętanie wojny. Alana i Marko – tak bowiem mają na imię główni bohaterowie – zmuszeni są uciekać przed ścigającymi ich siłami. Alana należała do sił zbrojnych swojej ojczystej planety, jednak zdezerterowała, by pomóc w ucieczce z obozu pracy Markowi. Jakby tego było mało, obojgu rodzi się dziecko, które odziedziczyło po rodzicach cechy obu ich ras, którym to dzieckiem też z niejasnych względów wszyscy bardzo się interesują. Akcję obserwujemy na przemian z perspektywy uciekinierów, ścigającego ich najemnika imieniem Will (któremu towarzyszy istota o imieniu Lying Cat, podobne do kota stworzenie, które potrafi wykrywać kłamstwa) oraz Książę Robot IV (zaangażowany w poszukiwania głównych bohaterów arystokrata należący do rasy humanoidów z odbiornikami telewizyjnymi zamiast głów. Poważnie). Narracja prowadzona jest retrospektywnie przez córkę Alany i Marka, co nie byłoby takim złym pomysłem, gdyby Hazel (tak nazywa się dziewczynka) nie była tak nieznośnie pretensjonalna. Jej uwagi, mające w zamierzeniu dopełnić to, co się dzieje „tu i teraz” zazwyczaj niewiele wnoszą do fabuły komiksu i tylko rozpraszają, odwracając uwagę od właściwych wydarzeń.

Skoro już zacząłem narzekanie na Hazel, równie dobrze mogę teraz wspomnieć o bohaterach dramatu. Ci, jak to u Vaughana, są na ogół świetnie nakreśleni – a w komiksie przygodowym oznacza to, różnią się czymś więcej, niż tylko wyglądem. Marko w takiej swojej trochę teatralnej manierze prezentowania pacyfistycznych poglądów (która spada niczym maska, gdy przychodzi co do czego) wypada naturalnie i świetnie się zgrywa ze swoją sarkastyczną, ale w gruncie rzeczy dobroduszną małżonką. Podobnie Will, który niby to jest zimnokrwistym łowcą nagród, ale generalnie ma gołębie serce, bo i za zabitą kochanką zapłacze, i wyswobodzi sześciolatkę z burdelu, i uratuje irytującego sidekicka. To sprawia, że czytając Sagę kibicujemy zarówno ścigającym, jak i uciekinierom, a lekki, przygodowy charakter opowieści każe domniemywać, że prędzej czy później obie te grupy połączą siły. Niejaka przewidywalność fabuły na pewno byłaby jedną z wad, gdyby nie interesująca kreacja świata przedstawionego, który pełny jest różnych magicznych chimer czy dziwacznych technologii. Bardzo podobało mi się na przykład drzewo-statek kosmiczny czy planetoida, która ostatecznie okazała się jajkiem, z którego ostatecznie wykluła się dość dziwaczna istota. Nie zmienia to jednak faktu, że opowieść jest w gruncie rzeczy bardzo nieskomplikowana i rażąco wtórna. Czepiłbym się też nadmiernego przegadania komiksu – dialogi nie są rozpisane tak dobrze jak w Runaways (moim skromnym zdaniem to było właśnie magnum opus Vaughana) i często są po prostu nużące. Ewidentnym minusem jest też początkowo duży chaos, w jaki czytelnik zostaje wrzucony praktycznie bez przygotowania. W pierwszym numerze, po pospiesznym nakreśleniu tła fabularnego widzimy satyra przegryzającego pępowinę łączącą dziecko z przerośniętą wróżką, zaraz potem oddział robotów szturmujący hangar, zaraz potem dwa telewizory uprawiające seks… Rozumiem, co Brian K. Vaughan chciał tym osiągnąć (sam zresztą przyznał, że pisze Sagę, żeby robić w niej rzeczy, na które nie mógłby sobie pozwolić na gruncie kina czy telewizji), jednak w pierwszym numerze czytelnik obrywa taką dawką atrakcji, że mocno utrudnia mu to śledzenie niespecjalnie przecież złożonej intrygi.

Szata graficzna to temat na oddzielny akapit. Fiona Staples to artystka bardzo specyficzna – jej kreska jest nieco niestaranna, postaci często tracą swoje naturalne proporcje. Czasem ta karykaturalizacja bohaterów odrobinę psuje komiks, ale nie jest to jakiś wielki problem. Od razu powiem, że ogromne wrażenie robią na mnie tła – pozbawione konturów, stworzone przy bardzo sprawnym operowaniu plamą, nasycone wyrazistymi, ciepłymi kolorami, mające w sobie bardzo malarski posmak. To chyba najładniejsze tła, jakie widziałem dotąd w amerykańskim komiksie. Saga utrzymana jest w bardzo miłej dla oka palecie kolorów, które podkreślają lekki, przygodowy charakter serii. Na poważnie mogę się czepić tylko jednej rzeczy – jest w tym komiksie kilka momentów ewidentnie nie na miejscu w tak przyjemnej wizualnie serii. Mam tu na myśli sceny, w których czytelnik ma w zamierzeniu zrobić „Ugh!”, jak choćby przywołane wcześniej odgryzanie pępowiny czy wielki kosmita z masywnymi genitaliami majtającymi mu się między nogami. To w sumie nie jest wina rysowniczki, ale bardzo cierpi na tym estetyczna spójność komiksu.

Saga rozbiła bank z nagrodami, zgarniając trzy statuetki „komiksowych Oscarów” – za najlepszą debiutującą serię, najlepszego scenarzystę i najlepszy cyklicznie wydawany komiks. Jak dla mnie, mocno na wyrost. To poprawnie przyrządzony komiks przygodowy, której jedynym wyróżnikiem jest mocno pokręcony świat przedstawiony. Jest naprawdę wiele ciekawszych pozycji, z którymi warto się zapoznać. Choć, z drugiej strony – mnie Saga nie porwała, ale to przecież nie znaczy, że ktoś inny nie może się zakochać w tym komiksie. 

PS: A to w ogóle to dwusetna notka na tym blogu. Możecie gratulować w komentarzach.

2 komentarze :

  1. Gratuluję w komentarzu :)
    A Sagę przeczytam przy najbliższej okazji.

    OdpowiedzUsuń
  2. Takie same miałem wrażenia po przeczytaniu piewszego numeru. Ale w sumie czego się można spodziewać, jeśli autor zapowiada "Gwiezdne Wojny dla zbokoli". Jakoś mnie to stwierdzenie nie przekonuje, że jestem targetem Sagi. Generalnie "cycki" we wszelkiego rodzaju wytworach popkultury działają na mnie ostatnio raczej zniechęcająco niż zachęcająco (kiedyś nie do pomyślenia :P). Apogeum miałem podczas oglądania Banshee. Generalnie dociągnąłem do końca sezonu, ale z rosnącym przeświadczeniem, że to odcinkowe soft porno z pseudo-fabułą, a nie serial.

    Ehhh, trochę się ten komentarz rozciągnął. A chciałem tylko powiedzieć, że skoro po kilkunastu numerach jest tak samo jak po pierwszym, to mocno mi spada chęć zapoznawania się z nimi. Dzięki za oszczędzenie wysiłku i kasy:)
    PS Gratuluję.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...