fragment grafiki autorstwa Fiony Staples, całość tutaj. |
Saga Briana K.
Vaughana zgarnęła w tym roku Eisnera, a ja wciąż nie napisałem o tym komiksie
dawno planowanej notki. A przecież tyle sobie o nim obiecywałem – Vaughan to
jeden z moich ulubionych scenarzystów typowej komiksowej pulpy, zaś Saga zapowiadała się jako mocno
zakręcony miks popkulturowych motywów, a to jest coś, co ja zawsze przyjmę z zadowoleniem. W chwili, w której piszę te słowa Saga doczekała się dwunastu zeszytów i
nic nie wskazuje na to, by miała szybko zniknąć, bo każdy kolejny numer zbiera
entuzjastyczne recenzja, seria ma grono oddanych fanów, zaś branżowi recenzenci
i krytycy także doceniają najnowsze dziecko duetu Vaughan/Staples. I
oczywiście, jak to w takich przypadkach bywa – wszyscy się zachwycają, tylko ja
jeden mam problem. Nie wiem, czy wynika to z faktu wygórowanych oczekiwań,
jakie miałem przed premierą tego komiksu, czy to ludzkości ma jakoś przytępiony
zmysł percepcyjny, czy może – jak mi już kilkakrotnie zarzucano przy różnych
okazjach – z wiekiem staję się coraz bardziej czepialskim dupkiem. Saga nie jest złym komiksem i daleki jestem
od takiego stwierdzenia, po prostu według mnie nie zasługuje na te wszystkie
peany, jakie wznoszone są na jej cześć.
Akcja komiksu rozgrywa się w bliżej nieokreślonym
wszechświecie, w którym magia i wysoko rozwinięta technologia koegzystują ze sobą,
zaś liczne kosmiczne rasy pogrążone są w wieloletniej wojnie rozpętanej
przez dwa zwaśnione narody. Konflikt zbrojny jest jednak tylko tłem dla
właściwej opowieści o dwojgu zakochanych w sobie uciekinierów należących – jakżeby
inaczej – do obu ras odpowiedzialnych za rozpętanie wojny. Alana i Marko – tak bowiem
mają na imię główni bohaterowie – zmuszeni są uciekać przed ścigającymi ich
siłami. Alana należała do sił zbrojnych swojej ojczystej planety, jednak
zdezerterowała, by pomóc w ucieczce z obozu pracy Markowi. Jakby tego było
mało, obojgu rodzi się dziecko, które odziedziczyło po rodzicach cechy obu ich
ras, którym to dzieckiem też z niejasnych względów wszyscy bardzo się interesują.
Akcję obserwujemy na przemian z perspektywy uciekinierów, ścigającego ich
najemnika imieniem Will (któremu towarzyszy istota o imieniu Lying Cat, podobne
do kota stworzenie, które potrafi wykrywać kłamstwa) oraz Książę Robot IV
(zaangażowany w poszukiwania głównych bohaterów arystokrata należący do rasy
humanoidów z odbiornikami telewizyjnymi zamiast głów. Poważnie). Narracja prowadzona jest
retrospektywnie przez córkę Alany i Marka, co nie byłoby takim złym pomysłem,
gdyby Hazel (tak nazywa się dziewczynka) nie była tak nieznośnie
pretensjonalna. Jej uwagi, mające w zamierzeniu dopełnić to, co się dzieje „tu
i teraz” zazwyczaj niewiele wnoszą do fabuły komiksu i tylko rozpraszają,
odwracając uwagę od właściwych wydarzeń.
Skoro już zacząłem narzekanie na Hazel, równie dobrze mogę teraz
wspomnieć o bohaterach dramatu. Ci, jak to u Vaughana, są na ogół świetnie nakreśleni
– a w komiksie przygodowym oznacza to, różnią się czymś więcej, niż tylko wyglądem. Marko w takiej swojej trochę
teatralnej manierze prezentowania pacyfistycznych poglądów (która spada niczym
maska, gdy przychodzi co do czego) wypada naturalnie i świetnie się zgrywa ze
swoją sarkastyczną, ale w gruncie rzeczy dobroduszną małżonką. Podobnie Will,
który niby to jest zimnokrwistym łowcą nagród, ale generalnie ma gołębie serce,
bo i za zabitą kochanką zapłacze, i wyswobodzi sześciolatkę z burdelu, i
uratuje irytującego sidekicka. To sprawia, że czytając Sagę kibicujemy zarówno ścigającym, jak i uciekinierom, a lekki, przygodowy
charakter opowieści każe domniemywać, że prędzej czy później obie te grupy
połączą siły. Niejaka przewidywalność fabuły na pewno byłaby jedną z wad, gdyby
nie interesująca kreacja świata przedstawionego, który pełny jest różnych
magicznych chimer czy dziwacznych technologii. Bardzo podobało mi się na
przykład drzewo-statek kosmiczny czy planetoida, która ostatecznie okazała się
jajkiem, z którego ostatecznie wykluła się dość dziwaczna istota. Nie zmienia
to jednak faktu, że opowieść jest w gruncie rzeczy bardzo nieskomplikowana i
rażąco wtórna. Czepiłbym się też nadmiernego przegadania komiksu – dialogi nie
są rozpisane tak dobrze jak w Runaways (moim
skromnym zdaniem to było właśnie magnum
opus Vaughana) i często są po prostu nużące. Ewidentnym minusem jest też
początkowo duży chaos, w jaki czytelnik zostaje wrzucony praktycznie bez
przygotowania. W pierwszym numerze, po pospiesznym nakreśleniu tła fabularnego
widzimy satyra przegryzającego pępowinę łączącą dziecko z przerośniętą wróżką, zaraz
potem oddział robotów szturmujący hangar, zaraz potem dwa telewizory
uprawiające seks… Rozumiem, co Brian K. Vaughan chciał tym osiągnąć (sam zresztą
przyznał, że pisze Sagę, żeby robić w
niej rzeczy, na które nie mógłby sobie pozwolić na gruncie kina czy telewizji),
jednak w pierwszym numerze czytelnik obrywa taką dawką atrakcji, że mocno
utrudnia mu to śledzenie niespecjalnie przecież złożonej intrygi.
Szata graficzna to temat na oddzielny akapit. Fiona Staples
to artystka bardzo specyficzna – jej kreska jest nieco niestaranna, postaci
często tracą swoje naturalne proporcje. Czasem ta karykaturalizacja bohaterów
odrobinę psuje komiks, ale nie jest to jakiś wielki problem. Od razu powiem, że
ogromne wrażenie robią na mnie tła – pozbawione konturów, stworzone przy bardzo
sprawnym operowaniu plamą, nasycone wyrazistymi, ciepłymi kolorami, mające w
sobie bardzo malarski posmak. To chyba najładniejsze tła, jakie widziałem dotąd
w amerykańskim komiksie. Saga utrzymana
jest w bardzo miłej dla oka palecie kolorów, które podkreślają lekki, przygodowy
charakter serii. Na poważnie mogę się czepić tylko jednej rzeczy – jest w tym
komiksie kilka momentów ewidentnie nie na miejscu w tak przyjemnej wizualnie serii.
Mam tu na myśli sceny, w których czytelnik ma w zamierzeniu zrobić „Ugh!”, jak
choćby przywołane wcześniej odgryzanie pępowiny czy wielki kosmita z masywnymi
genitaliami majtającymi mu się między nogami. To w sumie nie jest wina
rysowniczki, ale bardzo cierpi na tym estetyczna spójność komiksu.
Saga rozbiła bank
z nagrodami, zgarniając trzy statuetki „komiksowych Oscarów” – za najlepszą debiutującą
serię, najlepszego scenarzystę i najlepszy cyklicznie wydawany komiks. Jak dla
mnie, mocno na wyrost. To poprawnie przyrządzony komiks przygodowy, której
jedynym wyróżnikiem jest mocno pokręcony świat przedstawiony. Jest naprawdę wiele
ciekawszych pozycji, z którymi warto się zapoznać. Choć, z drugiej strony –
mnie Saga nie porwała, ale to
przecież nie znaczy, że ktoś inny nie może się zakochać w tym komiksie.
PS: A to w ogóle to dwusetna notka na tym blogu. Możecie gratulować w komentarzach.
Gratuluję w komentarzu :)
OdpowiedzUsuńA Sagę przeczytam przy najbliższej okazji.
Takie same miałem wrażenia po przeczytaniu piewszego numeru. Ale w sumie czego się można spodziewać, jeśli autor zapowiada "Gwiezdne Wojny dla zbokoli". Jakoś mnie to stwierdzenie nie przekonuje, że jestem targetem Sagi. Generalnie "cycki" we wszelkiego rodzaju wytworach popkultury działają na mnie ostatnio raczej zniechęcająco niż zachęcająco (kiedyś nie do pomyślenia :P). Apogeum miałem podczas oglądania Banshee. Generalnie dociągnąłem do końca sezonu, ale z rosnącym przeświadczeniem, że to odcinkowe soft porno z pseudo-fabułą, a nie serial.
OdpowiedzUsuńEhhh, trochę się ten komentarz rozciągnął. A chciałem tylko powiedzieć, że skoro po kilkunastu numerach jest tak samo jak po pierwszym, to mocno mi spada chęć zapoznawania się z nimi. Dzięki za oszczędzenie wysiłku i kasy:)
PS Gratuluję.