środa, 10 lipca 2013

Kluczowa sinusoida

fragment grafiki autorstwa Gabriela Rodrigueza, całość tutaj.

Chyba jeszcze nigdy do tej pory żaden tekst kultury popularnej nie szarpał mną z jednej skrajności (świetne!) w drugą (idiotyczne!), jak zrobiła to komiksowa seria Locke & Key autorstwa Joego Hilla i Gabriela Rodrigueza. I nie jest to zwyczajny przypadek komiksu, który ma tyle samo zalet, co wad, przez co bezpiecznie można go umiejscowić w złotym środku przeciętności. Niedoczekanie. W Locke & Key motywy absolutnie genialne i zapadające w pamięć przeplatają się z absolutnie dennymi i infantylnymi koncepcjami, które skwitować można co najwyżej pustym śmiechem.

Ale zacznijmy od początku. O Locke & Key dowiedziałem się z (znakomitego) podcastu Radio SK, którego tematyką jest osoba i twórczość Stephena Kinga oraz tematy peryferyjne. Locke &Key jest właśnie takim tematem peryferyjnym – King senior nie miał absolutnie nic wspólnego z powstaniem tego komiksu. Scenarzystą jest natomiast syn kultowego amerykańskiego literata, Joseph Hillstorm King. I tu już zaczęła się moja intuicyjna niechęć wobec tego autora, podskórnie bowiem podchodzę z ogromną dozą podejrzliwości do twórczości dzieci znanych ludzi. Po prostu – zbyt często próbują one wjechać do mainstreamu na plecach utalentowanego rodzica. Choć, z drugiej strony, muszę przyznać, że Joe już na starcie ma u mnie dużego plusa za czystą grę – ze względu na pseudonim artystyczny przez długi czas jego konotacje ze Stephenem Kingiem były czytelnikom nieznane. Z trzeciej strony – gdybym ja nosił tak świetne imię jak Hillstorm, to na pewno bym tego nie ukrywał, a wręcz kazał się tak nazywać, olewając nudne i nieciekawe pierwsze imię.

W powyższym akapicie zaistniał pewien paradoks – z jednej strony do Hilla podchodzę nieufnie (dziecko znanego pisarza), z drugiej chwalę go za nieułatwianie sobie drogi. Ten paradoks chyba nieźle obrazuje moje podejście do Locke & Key. To komiks miejscami po prostu znakomity, potrzebował jednak bardzo długiego czasu, by mnie do siebie przekonać – a i to nie udało mu się tak zupełnie do końca. Wspomnę jeszcze przy okazji, że dotychczas zapoznałem się tylko z pierwszymi czterema miniseriami cyklu. Każda z tych miniserii składała się z sześciu tradycyjnych zeszytów. Z tego, co udało mi się wyszperać, całość ma się zamknąć w sześciu miniseriach po sześć albo siedem zeszytów (w zależności od tego, w jaki sposób scenarzysta rozłoży dany fragment opowieści), przy czym finałowa miniseria właśnie się ukazuje. Cóż, Cthulhu da, to nadrobię resztę – póki co, niniejsza notka opowiadać będzie tylko o pierwszych dwudziestu czterech numerach.

Od razu napiszę, że pierwszy numer bardzo, bardzo mnie rozczarował i, po jego przeczytaniu mocno zastanawiałem się nad kontynuowaniem lektury. Opowieść rozpoczyna się beznadziejną wręcz kliszą – rodzinna tragedia, która zmusza bohaterów do przeprowadzki w nowe, tajemnicze miejsce, gdzie dopadają ich duchy przeszłości, a także teraźniejsze problemy... Strasznie to ograne, ale przecież na identycznym schemacie powstał mój ukochany pierwszy sezon American Horror Story czy, niewiele mniej ukochany, serialowy Bates Motel. Niestety, Hill popełnia sporo szkolnych błędów (co można usprawiedliwić faktem, że w Locke & Key to jego debiut komiksowy). Na przykład już od samego początku czytelnik jest zasypany bardzo dużą liczbą postaci, co powoduje konfuzję – u mnie przynajmniej spowodowało. Nie potrafię się przejmować losem bohaterów, jeśli nawet nie umiem się połapać, kto jak się nazywa i przypisać właściwego imienia do właściwej twarzy. Przez cały zeszyt byłem na przykład święcie przekonany, że Tyler, Kinsey i Bode – trójka rodzeństwa Locke’ów w wieku od małoletniego do nastoletniego – to małżeństwo z dzieckiem. Teraz, przeglądając ten numer po raz drugi widzę, że to jest trochę kwestia mojego nieuważnego czytania, ale nie bez winy jest także szata graficzna Rodrigueza, która jest po prostu… brzydka. Nie rozumiem tych zachwytów nad kreską tego rysownika, dla mnie to taki trochę bardziej okiełznany Humberto Ramos, ale bez właściwej mu żywiołowości i dynamizmu. Cartoonowość bohaterów i lekka umowność otoczenia gryzie się z bardzo poważną i brutalną treścią, do tego rysownik ma pewne problemy z perspektywą – Gabriel Rodriguez niby wie, co to takiego jest ta perspektywa i przeważnie udaje mu się jej używać w odpowiedni sposób, ale od czasu do czasu prezentuje nam geometryczne koszmarki. W dodatku te kolory… Nie wiem, kto wpadł na pomysł połączenia zgniłych szarości i zieleni z jadowicie jaskrawymi żółciami, ale był to pomysł głupi i gwałcący oczodoły. Wracając jeszcze do fabuły tego nieszczęsnego pierwszego zeszytu – jest ona poprzeplatana retrospekcjami, przez co rwie się i skacze, potęgując wrażenie chaosu i zagubienia. Z ciekawości zajrzałem do paru recenzji tego komiksu i akurat ten element na ogół był chwalony, więc to chyba kwestia moich ograniczonych zdolności percepcyjnych…

Mimo złych wrażeń z pierwszego numeru zaryzykowałem dalszą lekturę. I bardzo dobrze zrobiłem, bo Locke & Key to znakomity komiks rozrywkowy. Potrzebował tylko chwilkę dłużej, żeby się rozpędzić i zaintrygować czytelnika. Okazuje się, że te tabuny postaci pierwszoplanowych jednak są po coś, a nie tylko w charakterze mięsa armatniego, które sukcesywnie będzie wybijane przez czające się za węgłem Zagrożenie. A wygląda to tak, że rodzina Locke’ów przybywa do starej posiadłości Keyhouse w miejscowości Lovecraft… przepraszam, nie mogę dalej. Po prostu nie mogę. Widzicie, co przed chwilą napisałem? Miejscowość, która nazywa się Lovecraft. W horrorującej serii komiksowej. Hill zastosował tu tak zwane „mrugnięcie okiem”, tyle tylko, że zrobił to z subtelnością młota pneumatycznego. Poważnie – czytelniku, jesteś kompletnym kretynem, więc różnorakie nawiązania i smaczki muszą ci być podane łopatologicznie i na tacy, żebyś był w ogóle w stanie je zauważyć. To tak nie działa, panie Hill. Nawiązania właśnie powinny być „schowane” gdzieś w tle, żeby czytelnik mógł się poczuć autentycznie dumny, jeśli tylko uda mu się je wyłapać – bo to będzie stanowić dowód jego erudycji, dociekliwości i spostrzegawczości. Nie powinny wyskakiwać na czytelnika już w tytule i gryźć go w dupę, bo wtedy budzą tylko zażenowanie i poczucie, że ktoś tu wątpi w moją inteligencję. Gdybym ja mieszkał w mieścinie, która nazywa się Lovecraft, na pewno jakoś bym z tego powodu żartował. A gdybym się dopiero co przeprowadził do miejscowości o takiej nazwie, żartowałbym z tego na pewno. Tymczasem bohaterowie łykają to bez żadnego komentarza, co sprowadza całą sytuację do poziomu wręcz fanfikowego. No i oczywiście – Keyhouse i Locke – bo cała afera obraca się wokół magicznych kluczy, które poukrywane się w zakamarkach domu. Tylko czemu ta hasłowa mitologia komiksu musi być budowana z gracją słonia w składzie porcelany?

Ale – uwierzcie, lub nie – to drobiazg, bo fabuła jest naprawdę dobrze skrojona. Postaci są zróżnicowane charakterologicznie i mają wiarygodną psychologię, intryga jest skonstruowana bardzo pomysłowo, zaś element urban fantasy bardzo fajnie dopełnia całą opowieść, ale jej nie kanibalizuje. Bo Locke & Key to bardziej dramat rodzinny, niż pełnokrwisty horror, co jest akurat olbrzymią zaletą, jako że Hillowi znakomicie wychodzi konstruowanie tak małych, jak i wielkich rodzinnych spięć, konfliktów i tragedii. Kolejne postaci są wprowadzane już z większą maestrią, niż w pierwszym numerze, wydarzenia z poszczególnych wątków na siebie wpływają i napędzają się nawzajem, ci źli knują i mącą, zaś bohaterowie okazują się bardzo sympatyczni (choć urzekająco niedoskonali), co ułatwia nam kibicowanie im w ich dążeniach oraz śledzenie ich losów z zapartym tchem. Do kreski Rodrigueza też się można przyzwyczaić (choć w moim przypadku – bynajmniej nie polubić). Poza tym, trzeba oddać rysownikowi sprawiedliwość – przejawia on bardzo sympatyczne zamiłowanie do szczegółów i niejednokrotnie na którejś ilustracji można dopatrzyć się jakiegoś detalu, który może i nie ma żadnego fabularnego znaczenia, ale bardzo fajnie wygląda i dodaje kolorytu całości.

Czepić się muszę jeszcze jednej, bardzo kontrowersyjnej, rzeczy – eklektyzmu. W Locke & Key twórczy obrali sobie za cel stworzenie nowoczesnego psychologicznego horroru, jednak od czasu do czasu eksperymentują z wycieczkami w diametralnie inne obszary popkultury. I nagle rodzinny dramat z Niepokojem w tle zmienia się w kiczowaty komiks z EC, bo na arenę wydarzeń wkraczają małe chochliki wchodzące ludziom do głów przez uszy (poważnie!) albo klucz dający możliwość otwierania ludziom głów i – dosłownie – wyciągania z nich różnych rzeczy. Albo – ni z tego, ni z owego dostajemy walkę dwóch dusz, wyglądającą jak z kiepskiego anime. Owszem, to wszystko bardzo ciekawie napędza główny wątek – ale wygląda kompletnie z tyłka i rozwala spójność komiksu. Panowie Hill i Rodriguez – żeby pozwolić sobie na bezstresowy eklektyzm trzeba być co najmniej Warrenem Ellisem, w przeciwnym wypadku coś takiego wygląda po prostu źle.

No, ale podsumowując – mimo wszystkich moich narzekań i złośliwości, uznaję Locke & Key za bardzo dobry komiks, który czyta się z zaciekawieniem i przyjemnością. Nie jest to najlepszy komiks rozrywkowy, jaki w życiu czytałem. Nie łapie się nawet do pierwszej dziesiątki. Ale to wciąż jedna z fajniejszych fabularnie opowieści komiksowych, jakie czytałem w ostatnim czasie. Mimo wszystko polecam, ale nie nastawiajcie się na horror – ten komiks nie straszy, ani nie budzi niepokoju. Jeśli ktoś chce poczytać czysty gatunkowo horror komiksowy, to polecam raczej fenomenalne Rachel Rising. 

4 komentarze :

  1. Err, poczytaj sobie Hilla książki, bo naprawdę warto. Najlepiej zacząć od "Twentieth Century Ghosts" IMHO.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Pewnie sięgnę w najbliższym czasie, bo mnie ciekawi, jak się Hill sprawdza w swoim naturalnym środowisku.

      Usuń
    2. Skoro tak twierdzisz, to Hill będzie moim celem przy następnej wyprawie do biblioteki.

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...