fragment grafiki autorstwa Gabriela Rodrigueza, całość tutaj. |
Chyba jeszcze nigdy do tej pory żaden tekst kultury
popularnej nie szarpał mną z jednej skrajności (świetne!) w drugą
(idiotyczne!), jak zrobiła to komiksowa seria Locke & Key autorstwa Joego Hilla i Gabriela Rodrigueza. I nie
jest to zwyczajny przypadek komiksu, który ma tyle samo zalet, co wad, przez co
bezpiecznie można go umiejscowić w złotym środku przeciętności. Niedoczekanie.
W Locke & Key motywy absolutnie
genialne i zapadające w pamięć przeplatają się z absolutnie dennymi i
infantylnymi koncepcjami, które skwitować można co najwyżej pustym śmiechem.
Ale zacznijmy od początku. O Locke & Key dowiedziałem się z (znakomitego) podcastu Radio SK, którego tematyką jest
osoba i twórczość Stephena Kinga oraz tematy peryferyjne. Locke &Key jest właśnie takim tematem peryferyjnym – King
senior nie miał absolutnie nic wspólnego z powstaniem tego komiksu. Scenarzystą
jest natomiast syn kultowego amerykańskiego literata, Joseph Hillstorm King. I
tu już zaczęła się moja intuicyjna niechęć wobec tego autora, podskórnie
bowiem podchodzę z ogromną dozą
podejrzliwości do twórczości dzieci znanych ludzi. Po prostu – zbyt często
próbują one wjechać do mainstreamu na plecach utalentowanego rodzica. Choć, z
drugiej strony, muszę przyznać, że Joe już na starcie ma u mnie dużego plusa za
czystą grę – ze względu na pseudonim artystyczny przez długi czas jego
konotacje ze Stephenem Kingiem były czytelnikom nieznane. Z trzeciej strony –
gdybym ja nosił tak świetne imię jak Hillstorm, to na pewno bym tego nie
ukrywał, a wręcz kazał się tak nazywać, olewając nudne i nieciekawe pierwsze
imię.
W powyższym akapicie zaistniał pewien paradoks – z jednej
strony do Hilla podchodzę nieufnie (dziecko znanego pisarza), z drugiej chwalę
go za nieułatwianie sobie drogi. Ten paradoks chyba nieźle obrazuje moje
podejście do Locke & Key. To
komiks miejscami po prostu znakomity, potrzebował jednak bardzo długiego czasu,
by mnie do siebie przekonać – a i to nie udało mu się tak zupełnie do końca. Wspomnę
jeszcze przy okazji, że dotychczas zapoznałem się tylko z pierwszymi czterema
miniseriami cyklu. Każda z tych miniserii składała się z
sześciu tradycyjnych zeszytów. Z tego, co udało mi się wyszperać, całość ma się
zamknąć w sześciu miniseriach po sześć albo siedem zeszytów (w zależności od
tego, w jaki sposób scenarzysta rozłoży dany fragment opowieści), przy czym
finałowa miniseria właśnie się ukazuje. Cóż, Cthulhu da, to nadrobię resztę –
póki co, niniejsza notka opowiadać będzie tylko o pierwszych dwudziestu
czterech numerach.
Od razu napiszę, że pierwszy numer bardzo, bardzo mnie
rozczarował i, po jego przeczytaniu mocno zastanawiałem się nad kontynuowaniem lektury.
Opowieść rozpoczyna się beznadziejną wręcz kliszą – rodzinna tragedia, która
zmusza bohaterów do przeprowadzki w nowe, tajemnicze miejsce, gdzie dopadają
ich duchy przeszłości, a także teraźniejsze problemy... Strasznie to ograne,
ale przecież na identycznym schemacie powstał mój ukochany pierwszy sezon American Horror Story czy, niewiele mniej
ukochany, serialowy Bates Motel.
Niestety, Hill popełnia sporo szkolnych błędów (co można usprawiedliwić faktem,
że w Locke & Key to jego debiut
komiksowy). Na przykład już od samego początku czytelnik jest zasypany bardzo
dużą liczbą postaci, co powoduje konfuzję – u mnie przynajmniej spowodowało.
Nie potrafię się przejmować losem bohaterów, jeśli nawet nie umiem się połapać,
kto jak się nazywa i przypisać właściwego imienia do właściwej twarzy. Przez
cały zeszyt byłem na przykład święcie przekonany, że Tyler, Kinsey i Bode –
trójka rodzeństwa Locke’ów w wieku od małoletniego do nastoletniego – to
małżeństwo z dzieckiem. Teraz, przeglądając ten numer po raz drugi widzę, że to
jest trochę kwestia mojego nieuważnego czytania, ale nie bez winy jest także
szata graficzna Rodrigueza, która jest po prostu… brzydka. Nie rozumiem tych
zachwytów nad kreską tego rysownika, dla mnie to taki trochę bardziej
okiełznany Humberto Ramos, ale bez właściwej mu żywiołowości i dynamizmu.
Cartoonowość bohaterów i lekka umowność otoczenia gryzie się z bardzo poważną i
brutalną treścią, do tego rysownik ma pewne problemy z perspektywą
– Gabriel Rodriguez niby wie, co to takiego jest ta perspektywa i przeważnie
udaje mu się jej używać w odpowiedni sposób, ale od czasu do czasu prezentuje
nam geometryczne koszmarki. W dodatku te kolory… Nie wiem, kto wpadł na pomysł
połączenia zgniłych szarości i zieleni z jadowicie jaskrawymi żółciami, ale był
to pomysł głupi i gwałcący oczodoły. Wracając jeszcze do fabuły tego
nieszczęsnego pierwszego zeszytu – jest ona poprzeplatana retrospekcjami, przez
co rwie się i skacze, potęgując wrażenie chaosu i zagubienia. Z ciekawości
zajrzałem do paru recenzji tego komiksu i akurat ten element na ogół był
chwalony, więc to chyba kwestia moich ograniczonych zdolności percepcyjnych…
Mimo złych wrażeń z pierwszego numeru zaryzykowałem dalszą
lekturę. I bardzo dobrze zrobiłem, bo Locke
& Key to znakomity komiks rozrywkowy. Potrzebował tylko chwilkę dłużej,
żeby się rozpędzić i zaintrygować czytelnika. Okazuje się, że te tabuny postaci
pierwszoplanowych jednak są po coś, a nie tylko w charakterze mięsa armatniego,
które sukcesywnie będzie wybijane przez
czające się za węgłem Zagrożenie. A wygląda to tak, że rodzina Locke’ów
przybywa do starej posiadłości Keyhouse w miejscowości Lovecraft… przepraszam,
nie mogę dalej. Po prostu nie mogę. Widzicie, co przed chwilą napisałem? Miejscowość,
która nazywa się Lovecraft. W horrorującej serii komiksowej. Hill zastosował tu
tak zwane „mrugnięcie okiem”, tyle tylko, że zrobił to z subtelnością młota
pneumatycznego. Poważnie – czytelniku, jesteś kompletnym kretynem, więc
różnorakie nawiązania i smaczki muszą ci być podane łopatologicznie i na tacy,
żebyś był w ogóle w stanie je zauważyć. To tak nie działa, panie Hill.
Nawiązania właśnie powinny być „schowane” gdzieś w tle, żeby czytelnik mógł się
poczuć autentycznie dumny, jeśli tylko uda mu się je wyłapać – bo to będzie
stanowić dowód jego erudycji, dociekliwości i spostrzegawczości. Nie powinny
wyskakiwać na czytelnika już w tytule i gryźć go w dupę, bo wtedy budzą tylko
zażenowanie i poczucie, że ktoś tu wątpi w moją inteligencję. Gdybym ja
mieszkał w mieścinie, która nazywa się Lovecraft, na pewno jakoś bym z tego
powodu żartował. A gdybym się dopiero co przeprowadził do miejscowości o takiej
nazwie, żartowałbym z tego na pewno. Tymczasem bohaterowie łykają to bez
żadnego komentarza, co sprowadza całą sytuację do poziomu wręcz fanfikowego. No
i oczywiście – Keyhouse i Locke – bo cała afera obraca się wokół magicznych
kluczy, które poukrywane się w zakamarkach domu. Tylko czemu ta hasłowa
mitologia komiksu musi być budowana z gracją słonia w składzie porcelany?
Ale – uwierzcie, lub nie – to drobiazg, bo fabuła jest
naprawdę dobrze skrojona. Postaci są zróżnicowane charakterologicznie i mają
wiarygodną psychologię, intryga jest skonstruowana bardzo pomysłowo, zaś
element urban fantasy bardzo fajnie
dopełnia całą opowieść, ale jej nie kanibalizuje. Bo Locke & Key to bardziej dramat rodzinny, niż pełnokrwisty
horror, co jest akurat olbrzymią zaletą, jako że Hillowi znakomicie wychodzi konstruowanie
tak małych, jak i wielkich rodzinnych spięć, konfliktów i tragedii. Kolejne
postaci są wprowadzane już z większą maestrią, niż w pierwszym numerze,
wydarzenia z poszczególnych wątków na siebie wpływają i napędzają się nawzajem,
ci źli knują i mącą, zaś bohaterowie okazują się bardzo sympatyczni (choć
urzekająco niedoskonali), co ułatwia nam kibicowanie im w ich dążeniach oraz
śledzenie ich losów z zapartym tchem. Do kreski Rodrigueza też się można przyzwyczaić
(choć w moim przypadku – bynajmniej nie polubić). Poza tym, trzeba oddać rysownikowi
sprawiedliwość – przejawia on bardzo sympatyczne zamiłowanie do szczegółów i niejednokrotnie
na którejś ilustracji można dopatrzyć się jakiegoś detalu, który może i nie ma
żadnego fabularnego znaczenia, ale bardzo fajnie wygląda i dodaje kolorytu
całości.
Czepić się muszę jeszcze jednej, bardzo kontrowersyjnej,
rzeczy – eklektyzmu. W Locke & Key twórczy
obrali sobie za cel stworzenie nowoczesnego psychologicznego horroru, jednak od
czasu do czasu eksperymentują z wycieczkami w diametralnie inne obszary popkultury.
I nagle rodzinny dramat z Niepokojem w tle zmienia się w kiczowaty komiks z EC,
bo na arenę wydarzeń wkraczają małe chochliki wchodzące ludziom do głów przez
uszy (poważnie!) albo klucz dający możliwość otwierania ludziom głów i –
dosłownie – wyciągania z nich różnych rzeczy. Albo – ni z tego, ni z owego
dostajemy walkę dwóch dusz, wyglądającą jak z kiepskiego anime. Owszem, to
wszystko bardzo ciekawie napędza główny wątek – ale wygląda kompletnie z tyłka
i rozwala spójność komiksu. Panowie Hill i Rodriguez – żeby pozwolić sobie na
bezstresowy eklektyzm trzeba być co najmniej Warrenem Ellisem, w przeciwnym
wypadku coś takiego wygląda po prostu źle.
No, ale podsumowując – mimo wszystkich moich narzekań i
złośliwości, uznaję Locke & Key za
bardzo dobry komiks, który czyta się z zaciekawieniem i przyjemnością. Nie jest
to najlepszy komiks rozrywkowy, jaki w życiu czytałem. Nie łapie się nawet do
pierwszej dziesiątki. Ale to wciąż jedna z fajniejszych fabularnie opowieści
komiksowych, jakie czytałem w ostatnim czasie. Mimo wszystko polecam, ale nie
nastawiajcie się na horror – ten komiks nie straszy, ani nie budzi niepokoju.
Jeśli ktoś chce poczytać czysty gatunkowo horror komiksowy, to polecam raczej
fenomenalne Rachel Rising.
Err, poczytaj sobie Hilla książki, bo naprawdę warto. Najlepiej zacząć od "Twentieth Century Ghosts" IMHO.
OdpowiedzUsuńPewnie sięgnę w najbliższym czasie, bo mnie ciekawi, jak się Hill sprawdza w swoim naturalnym środowisku.
UsuńRewelacyjnie.
UsuńSkoro tak twierdzisz, to Hill będzie moim celem przy następnej wyprawie do biblioteki.
Usuń