fragment grafiki autorstwa J. Scotta Campbella, całość tutaj. |
Nowy cykl na Mistycyzmie Popkulturowym opowiadał będzie o komiksach wychodzących w ramach Wielkiej Kolekcji Komiksów Marvela od Hachette. O samej kolekcji dość szeroko (chyba nawet za szeroko) rozpisałem się w tym miejscu, więc daruję sobie jakieś większe wstępy. Z punktu zaznaczam, że poniższy tekst – ani żaden inny wchodzący w skład cyklu – nie będzie recenzją. To raczej luźny zbiór przemyśleń, ciekawostek i mocno subiektywnych odczuć. Recenzję pierwszego tomu WKKM napisałem na potrzeby magazynu KZet i możecie ją sobie przeczytać tutaj.
J.M. Straczynski nie należy może do ścisłej czołówki moich ulubionych scenarzystów komiksowych, ale po komiksy jego autorstwa zawsze sięgam z przekonaniem, że przeczytam sympatyczną, dobrze skrojoną fabułę, która wleci mi do mózgu jednym okiem, a wyleci drugim – i tak było też w tym przypadku. Coming Home nie jest absolutnie żadnym arcydziełem, nie zawojuje serc czytelniczych, nie zostanie postawiony na piedestale. To po prostu znakomita, sympatyczna przygoda z Człowiekiem-Pająkiem w roli głównej. Co nie oznacza bynajmniej, iż nie da się o niej napisać co najmniej kilku ciekawych rzeczy.
Przede wszystkim – przeformułowanie originu Spider-Mana. Spokojnie, ten klasyczny wciąż pozostaje w mocy. Petera Parkera użarł w rękę napromieniowany pająk, co sprawiło, iż nastolatek obdarzony został całym pakietem nadprzyrodzonych mocy. Fakt, iż jest to masakrycznie głupie do tej pory nikomu nie przeszkadzał. Zabawne, do jak potężnych bzdur fabularnych przyzwyczaja się człowiek, jeśli są mu one wdrukowane dostatecznie wcześnie i dostatecznie głęboko – zaś mit Spider-Mana jest już tak głęboko zakorzeniony w kulturze popularnej, że po prostu wszyscy przyjmują go bez zastrzeżeń. Ot – wybieg fabularny charakterystyczny dla superbohaterskiej konwencji.
Straczynski chciał to zmienić. Jako, iż Coming Home pierwotnie wydawany był w 2001 roku, czyli już w erze uwspółcześniania i odświeżania superbohaterów tak, by pasowali oni do XXI wieku, scenarzysta postanowił uwikłać Petera Parkera w pewną mistyczną rozgrywkę. Postacią-kluczem jest tu Ezekiel – starszy mężczyzna, który niespodziewanie pojawia się w życiu Petera Parkera i przewraca je do góry nogami. Okazuje się, iż moce Petera – jak i samego Ezekiela, który także dysponuje zbliżonymi umiejętnościami – pochodzą od pierwotnych totemicznych sił, które towarzyszyły ludzkości od jej zarania. A zatem – sam fakt napromieniowania był bez znaczenia. Ważny był fakt, iż umierający pająk przekazał Parkerowi pewne mistyczne moce, których był symbolem. To drugie wytłumaczenie jakoś bardziej do mnie przemawia, zapewne dlatego, że o ile nauka rządzi się pewnymi arbitralnymi prawami, o tyle wiara, mistyka, magia i wszelkie inne mambo-dżambo nie podlegają już rozumowym rozstrzygnięciom i, po przyjęciu założenia, że istnieją, spokojnie mieszczą się w konwencji. Szkoda tylko, że podsuniętą przez scenarzystę interpretację originu inni pajęczy scenarzyści olali ciepłym moczem i nawiązywali do niej bardzo rzadko (jeżeli w ogóle).
Na marginesie Ezekiel czyni też pewne bardzo ciekawe spostrzeżenie dotyczące superbohaterów i ich sztandarowych antagonistów. Bohater prawie zawsze stanowi ucieleśnienie pewnej idei, zaś jego antagonista – deformację tej idei lub wręcz jej przeciwieństwo. Tak więc największym wrogiem dobrego patrioty Captaina America jest Red Skull, zły patriota. Największym wrogiem piewców tolerancji dla odmienności X-Men jest fundamentalista i terrorysta Magneto. I tak dalej. Oczywiście tę prostą symetrię już od dłuższego czasu burzą rozmaite dekonstrukcje superbohaterskich mitów, od tego jednak cała ta zabawa się zaczęła – od jednowymiarowo dobrych bohaterów ścierających się z równie jednowymiarowo złymi złoczyńcami.
Kolejnym interesującym wątkiem jest uwikłanie Parkera w karierę nauczycielską. Peter wraca do swojej alma mater, gdy staje się świadkiem strzelaniny na jej korytarzach. Do szkoły przychodzi zamaskowany uczeń i otwiera ogień do swoich kolegów. Spider-Man szybko go pacyfikuje, okazuje się jednak, iż sprawcą całego nieszczęścia nie jest szaleństwo, mistyczne moce, opętanie czy mutacja – tylko zaszczucie, jakie doświadczył ten uczeń. Problem leży zatem u podstaw systemu, nie da się go rozwiązać doraźnym łomotem spuszczonym jakiemuś wrogowi. Potrzebna jest praca u podstaw. Straczynski bardzo często zajmuje się w komiksach komentowaniem rzeczywistości (liczne przykłady chociażby w wydanym w ramach kolekcji komiksie Thor: Reborn) i w tym przypadku odwołuje się do licznych incydentów, w których zapędzeni w kozi róg klasowi outsiderzy pewnego dnia nie wytrzymują i przychodzą do szkoły z odbezpieczonym pistoletem. Peter Parker, kierujący się filozofią życiową tak znaną, że nie muszę jej nawet przytaczać, postanawia wziąć na siebie wielką odpowiedzialność nie tylko w ramach działalności superbohaterskiej, ale też na etat.
Ogółem, jako się rzekło, komiks sympatyczny. Nawet kreska JRJR nie irytuje tak, jak w komiksach, które rysuje obecnie (poważnie, ktoś młodemu Romicie powinien zabrać kredki i ołówki, a przynajmniej pokazać, jak wygląda poprawny anatomicznie człowiek z poprawną anatomiczną twarzą), a scenariusz zwyczajnie cieszy. To tyle.
Brak komentarzy :
Prześlij komentarz