niedziela, 14 października 2012

Mój problem z Płaczącymi Aniołami

fragment grafiki autorstwa Mike'a Dimayuga, całość tutaj.

Tag "moje problemy" pęcznieje z miesiąca na miesiąc, coraz bardziej grożąc jakimiś poważniejszymi powikłaniami na gruncie psychicznym. Tym razem notka, której tytuł zaczyna się słowami „Mój problem z” stanowi także dopełnienie nieformalnego tryptyku blogowego napisanego pod wpływem zakończenia połówki sezonu serialu Doctor Who. Dziś będę pisał o tym, co mi się w tym serialu nie podoba. Wiem, że umieszczenie słów „Płaczące Anioły” i „nie podoba” w jednym kontekście naprawdę trąci jakimiś problemami, ale mam nadzieję, że pod koniec notki okaże się, iż nie są one tak wielkie, jak mogłoby się początkowo wydawać.

Płaczące Anioły po raz pierwszy w serialu Doctor Who pojawiły się w odcinku zatytułowanym Blink, powszechnie uznawanym za najlepszy odcinek w historii serialu – zresztą, bardzo słusznie, bo Blink jest po prostu telewizyjnym majstersztykiem. Nie ma ani jednej zbędnej sceny, ani jednej słabej linijki dialogu, ma za to doskonałą nostalgiczną, ale i dynamiczną fabułę, świetną obsadę (ze śliczną Carey Mulligan na czele), znakomitą grę aktorską i idealne zrównoważenie wszystkich składników opowieści. Historia Sally Sparrow, młodej kobiety wplątanej w mroczną intrygę kosmicznych drapieżników nadaje się zresztą także do oglądania dla „niewtajemniczonych”, bowiem rola tytułowego bohatera serialu ogranicza się do absolutnego minimum, zaś epizod stanowi zwartą, zamkniętą całość.

Blink ma też coś jeszcze, co stanowi o jego wyjątkowości – Płaczące Anioły. Kamienne statuy, które mogą poruszać się tylko wtedy, gdy nie są obserwowane nie są bynajmniej pomysłem oryginalnym. Identyczna istota pojawiła się w amerykańskiej powieści dla dzieci The Doom of the Haunted Opera z wydawanej także w naszym kraju serii książek o Lewisie Barnavelcie (materiał dowodowy: tutaj). Nie wiem, czy Moffat czytał tę książkę, czy może wpadł na podobny pomysł, ale nie ma to na dłuższą metę żadnego znaczenia. Płaczące Anioły to istoty przerażające po lovecraftowsku – straszące tym, czego nie widać potwory z kosmosu, których biologia wymyka się ludzkiemu poznaniu, dostojne i niebezpieczne, statyczne i dynamiczne zarazem. Sposób ich działania pięknie opiera się na najgłębszych ludzkich lękach – przed ciemnością, przed samotnością, przed deformacją rzeczywistości, przed czającym się za plecami zagrożeniem. Słowem – Płaczące Anioły to potwory doskonałe i jako takie powinny zostać pozostawione w spokoju, by ktoś w przyszłości nie nadkruszył ich słabszym, albo choć wtórnym scenariuszem. Niestety, nie ma tak dobrze. Moffat miał świadomość popularności, jakim cieszą się „Lonely Assassins” i wykorzystał je ponownie w dwuodcinkowym epizodzie The Time of Angels/Flesh and Stone. I coś się zaczęło psuć.

Przede wszystkim – continuity errory. Ja wiem, że do kwestii logiki i ciągłości fabularnej serial Doctor Who stosunek ma, delikatnie mówiąc, przerywany, ale o ile jestem w stanie zaakceptować pewne nieścisłości w kwestiach chronologicznych (no bo przecież „time can be rewritten”), o tyle jeśli mówimy o kwestiach spoza tego obszaru wymagałbym jednak pewnej konsekwencji. Szczególnie, gdy porusza je osoba, która stoi za wymyśleniem danego tematu i określiła jego zasady już na początku. Przykład? W The Time of Angels dowiedzieliśmy się, że sporządzenie wizerunku Płaczącego Anioła tworzy nowego płaczącego Anioła, z tego też powodu nigdzie nie widać rysunków rzeczonych stworów. Tymczasem w Blink, w materiałach, jakie Sally zebrała na temat Aniołów znajduje się co najmniej jedno ich zdjęcie. Może i się czepiam, ale mnie, na ten przykład, nieco zepsuło seans. Takich rzeczy jest zresztą więcej – wyciągnięty nie napiszę, z jakiego ciemnego i nieprzyjemnie pachnącego miejsca motyw patrzenia w oczy Anioła, utrata ich kanonicznego kształtu… W ogóle Anioły w tym odcinku (w zasadzie – odcinkach) potraktowane zostały niczym jakieś stado wymyślnych zombie, cały ich urok i nie do końca sprecyzowana groza, jaką budziły, gdzieś uleciała. Moffat zniszczył w nim praktycznie wszystko, co udało mu się tak pięknie zbudować w Blink. Tam Anioły były zagrożeniem czającym się gdzieś tam, za rogiem, widziane kątem oka statuy, które same w sobie nie budzą strachu – chyba, że przyjrzymy im się dokładniej. Albo mrugniemy w nieodpowiednim momencie.  W TToA i FaS wyrywają ludziom kręgosłupy i łamią karki, odgrażają się Doctorowi (do tej pory były przerażająco nieme) i polują na ludzi niczyim nieumarli w dowolnym niskobudżetowym horrorze, choć ich koncepcja uniemożliwia nadanie dynamizmu takim działaniom. Równie dobrze mogły zamiast nich pojawić się Cybermani albo Dalekowie, obecność Aniołów nie jest usprawiedliwiona absolutnie niczym – po prostu Moffat uznał, że jeśli sprzedali się raz, sprzedawcą i drugi raz. I tak mu już zostało do dzisiaj.

Po drodze był jeszcze jeden odcinek, w którym mignęły skrzydlate statuy, ale pojawiły się tam tylko na moment i na dodatek nie były to „prawdziwe” Anioły, a wygenerowane iluzje, więc chyba nie powinienem ich liczyć, ale przecież „obraz Anioła staje się Aniołem” więc raz, że kolejna niekonsekwencja, dwa, że mimo wszystko ten krótki występ na moment przywrócił Płaczącym Aniołom ich grozę – choć kompaktowość sceny, w jakiej się ukazały właściwie sparodiowała to, co widzieliśmy w Blink. Znowu. Ale biorąc pod uwagę kolejny, póki co, ostatni występ tych istot, ich pojawienie się w The God Complex i tak było całkiem przyzwoite.

Umyślnie zwlekałem z opisem tego, co Moffat zrobił Aniołom w The Angels take Manhattan, bo mnie to boli. Jeszcze zanim na ekran wjeżdża czołówka z charakterystycznym tematem muzycznym zostajemy uraczeni taką ilością głupot, absurdów i nietrafionych zabiegów, że aż odechciewa się oglądać całość. Żeby nie było, mnie się ten odcinek nawet podobał, bo było wszystko, za co kochamy Moffata – i drama, i wibbly-wobbly-timey-wimey do sześcianu, i chwytające za serce pożegnania, i dużo biegania, i niezłe żarty, i fajne koncepcje, i plot twisty. Plus bonus za zabawę konwencją filmu noir – udaną, ale nie kanibalizującą epizod. Wszystko byłoby przepięknie, gdyby nie korowód absurdów ciągnących się przez odcinek od momentu, w którym po raz pierwszy na ekranie mignie kamienne skrzydło. We wspomnianej scenie Anioły ścigają prywatnego detektywa badającego ich sprawę na zlecenie zblazowanego gangstera. W pewnym momencie osadzają go w ciasnym korytarzu, z którego nasz epizodyczny bohater jednak się wydostaje – zaś Anioły ruszają w pościg za nim, choć teoretycznie nie powinny móc się ruszyć, jako że otaczając go ustawiły się w pozycji, w której obserwują się nawzajem, co – jak wiemy z Blink – uniemożliwia im poruszanie się. Ale najlepsze dopiero przed nami. Tuż przed wjechaniem czołówki, naszym oczom ukazuje się zębata paszcza Statuy Wolności, która – tak, zgadza się! – również jest Płaczącym Aniołem. I w tym momencie, przyznam, zatrzymałem odtwarzanie odcinka, wyszedłem na balkon i zacząłem szukać fajek po kieszeniach, potem przypomniałem sobie, że nie palę i zrobiło mi się jakoś tak przykro, więc poszedłem do kuchni i przyrządziłem kakao. Dopiero potem wróciłem do oglądania TAtM, który był, jako się rzekło, całkiem niezły, aczkolwiek krzywda, jaką Moffat zrobił Płaczącym Aniołom dokumentnie zepsuła mi seans i nawet hektolitry kakao raczej by tego nie naprawiły.

Płaczące Anioły z Blink były doskonałe. Do samego końca tajemnicze, nieprzewidywalne, znakomicie skomponowane. Każdy kolejny epizod w coraz większym stopniu odzierał je z tej grozy, tajemniczości i dostojności, aż w końcu doszliśmy do absurdu pokroju zębatej Statuy Wolności, co jest tylko o jeden stopień mniej niedorzeczne, niż Jezus Chrystus Świebodziński w charakterze Płaczącego Anioła. Ech, Moffat…

5 komentarzy :

  1. W kwestii inspiracji - mnie Anioły kojarzyły się od początku z zabawą z dzieciństwa - "czarownica patrzy". "Czarownica" odliczała do trzech po czym odwracała się w stronę biegnących ku niej graczy, którzy musieli w tym momencie zamrzeć bez ruchu. Potem znów odwracała się, by odliczać - i tak aż do chwili, gdy ktoś jej wreszcie dotknął.

    Nie wiem, oczywiście, czy Moffat bawił się w to w dzieciństwie, ale podobieństwo do Aniołów jest spore.

    OdpowiedzUsuń
  2. Warto też dodać, że anioły do tej pory były nieme lub musiały ukraść komuś głos, ale cherubinki w piwnicy dosyć wyraźnie się śmiały.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wiedziałem, że o czymś zapomniałem! Cherubiny - jak to u Moffata, same w sobie pomysłem znakomitym, ale też zupełnie odczapistym.

      Usuń
  3. Ja jako prosty widz z tego wszystkiego prawdę mówiąc ze zrozumieniem powitałam skręt w stronę 'wyrywają kręgosłupy', bo, oczywiście, wyrwanie z własnego czasu nie jest fajne, ale jednak w porównaniu z zamianą w robota, eksterminacją całkowitą, porażeniem prądem etc. to trochę betka, szczególnie dla widza Doktora. Więc, tak zupełnie szczerze, już w "Blink" nie do końca rozumiałam, what's the big deal, a w finale to już w ogóle... Okropnie mnie wkurzyło, że wszystkie zasady zostały złamane, zwłaszcza ta z patrzeniem - była świetna. Tymczasem teraz w zasadzie można patrzeć na Anioła, jak Doktor na cmentarzu a i tak porwie, albo odwrócić się do niego na dłuższą chwilę plecami, jak Rory na dachu i spokuś, Statua zaczeka. Ciekawe skądinąd, jak Statua w ogóle łazi po mieście, które nie zasypia nigdy? Błe. Serdecznie dziękuję za notkę, podzielam znaczną część problemu.

    OdpowiedzUsuń
  4. Anioły to Moffat w pigułce: znakomity jednostrzałowiec, natomiast koncepcja sypie się, kiedy pociągnąć ją dłużej.
    Nie wiem, dlaczego on tak ma. Może zamiast usiąść i powiedzieć sobie "napiszę dobry serial", mówi "napiszę kultowy serial z kultowymi scenami, kultowymi bohaterami i kultowymi odzywkami". A dzieła programowo kultowe się nie udają. Może też Moffat jest ofiarą internetów – bardziej mu zależy, żeby twitter i tumblr zrobiły "ach" niż następne odcinki.
    Na szczęście w Sherlocku (drugi jego projekt) aż tak tego nie widać, bo mniej odcinków i ograniczenie oryginałem Conan Doyle'a.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...